Alpy Sztubajskie 12-17.08.2020.

Propozycja kolejnej wycieczki w Alpy spotkała się natychmiast po ogłoszeniu (na początku grudnia ubiegłego roku) z wielkim zainteresowaniem – jak zwykle wycieczki w tamte rejony. A potem dopadł nas koronawirus i nic nie było pewne: czy będzie można zebrać grupę, czy będzie można wyjechać za granicę, czy będzie można wjechać do Austrii, czy na miejscu albo po powrocie nie wpadniemy w kwarantannę? W końcu okazało się, że możemy ten wyjazd zrealizować ale kilka osób zrezygnowało, obawiając się zarażenia lub kwarantanny po powrocie – ich strata.

Tak więc we wtorek wieczorem zebraliśmy się na Placu Tysiąclecia w Chrzanowie i ruszyliśmy w drogę wiezieni przez dwóch Wieśków. Przez Czechy przejechaliśmy gładko i dopiero na granicy z Austrią doszło do małego incydentu – Wiesiek odebrał w punkcie obsługi nowe urządzenie do opłacania autostrad (go box) i miał, przez gapiostwo problem z jego zamontowaniem. Trochę czasu przez to straciliśmy, ale niewiele. Potem już podróż przebiegła bez kłopotów.

Do Doliny Sztubai dotarliśmy w środę rano i od razu ruszyliśmy w góry. Z Mutterbergalm (1725) wyjechaliśmy ciągiem kolejek na Schaufeljoch (3158) i weszliśmy na platformę widokową Top of Tirol a niektórzy wyszli jeszcze na szczyt Schaufelspitze (3332). Potem nastąpił podział na dwie grupy: ambitniejsza pod opieką Krystiana zjechała do stacji pośredniej przy Dresdner Hutte i ruszyła na szlak przez Peiljoch (2672) do Sulzenaualm i dalej do Grawaalm.

Znacznie mniej liczna grupa spacerowa podeszła do schroniska Jochdole i po spacerze zjechała do stacji pośredniej Dresdner Hutte skąd zeszła do stacji dolnej a potem szlakiem wzdłuż potoku, by dojść do zachwycającego wodospadu Grawa Wasserfall. Niestety tu z mgłą wodną tworzoną przez wodospad mieszał się deszcz, który właśnie nadszedł. Po króciutkim przystanku trzeba było wracać na parking lub chronić się w pobliskiej karczmie (herbata z rumem była doskonała na rozgrzewkę). W końcu o umówionej porze obie grupy zebrały się w autokarze i zjechaliśmy do Telfes, by zakwaterować się w hotelu. Z tym też było trochę problemu, bo tak duży autokar, jakim przyjechaliśmy nie ma szans na dojechanie wąziutkimi uliczkami pod hotel, ale czekali już na nas jego pracownicy, którzy z parkingu przewieźli nas i nasze bagaże na miejsce. Po zakwaterowaniu w wygodnych pokojach zasiedliśmy do kolacji w formie bardzo urozmaiconego bufetu. Po kolacji można jeszcze było skorzystać z hotelowego baru. Tego nam było trzeba po długiej podróży i dniu w górach.

We czwartek po śniadaniu podjechaliśmy do Neustift, skąd kolejka wywiozła nas na wysokość 1794 m npm. Stąd grupa szturmowa ruszyła szybciej i przez Panorama Weg, Karalm, Pinnisjoch, Innsbrucker Hutte doszła do Gschnitztal. Nieco już liczniejsza grupa luzaków doszła również przez Panorama Weg do Karalm (po drodze coś na nas popadało) a po odpoczynku w schronisku zeszła przez Pinnistal (znów trzeba było nakładać peleryny) do Naustift. Wsiedliśmy tu do autokaru i pojechaliśmy po grupę Krystiana. Powrót do hotelu, kolacja, wieczorne zajęcia w podgrupach – to już standard.

Na piątek zaplanowaliśmy dzień odpoczynku od gór i wizytę w Innsbrucku. Rozpoczęliśmy ją od zwiedzenia skoczni narciarskiej Bergisel Schanze, znanej nam między innymi z sukcesów Adama Małysza. Warto zacząć zwiedzanie miasta od tego miejsca, bo ze skoczni jest świetny widok na dolinę Innu z rozłożonym na jej dnie Innsbruckiem i otaczającymi ją górami. Niedaleko od skoczni jest miejsce upamiętnione zwycięską bitwą Tyrolczyków walczących o wolność z wojskami bawarsko – francuskimi.

Spod skoczni przejechaliśmy do centrum miasta i tam odwiedziliśmy kościół dworski z unikalnym nagrobkiem cesarza Maksymiliana I, Hofburg (za czasów Maksymiliana I główna rezydencja cesarska), katedrę św Jakuba, pospacerowaliśmy po starym mieście podziwiając między innymi słynny Złoty Dach. Niestety stare miasto jest obecnie intensywnie odnawiane, począwszy od instalacji podziemnych a więc – rozkopane. Obok katedry zauważyłem archeologów odsłaniających szczątki ludzkie ujawnione przez ekipę realizującą wykopy. Jak wszędzie, tak i tu w dawnych wiekach zmarłych chowano tuż przy kościołach.

Po zakończeniu zwiedzania miasta wróciliśmy do naszej bazy, w sam raz na kolację.

Sobota była znów dniem przeznaczonym na wyjście w góry. Po dojechaniu autokarem do Lusens (1634) ruszyliśmy w stronę Westfalenhaus (2296); długodystansowcy – szybciej, zwolennicy lżejszej trasy – wolniej. Spod tego schroniska pierwsi poszli przez Winnebachjoch (2782) i Winnebachsee Hutte (2360) do Gries a pozostali, po przerwie przeznaczonej na wzmocnienie się i zachwycenie widokami rozpoczęli zejście do punktu startu ale nieco inną drogą. Potem autokarem pojechaliśmy do Gries, by tam podjąć długodystansowców. Warto tu wspomnieć, że dojazd do doliny Gries jest niesamowicie atrakcyjny: z doliny Otztal trzeba wspiąć się na ponadstumetrowy próg dolinki podwieszonej pokonując kilkanaście ciasnych zakrętów. Dla pasażerów jest to atrakcja, dla kierowcy autokaru – koszmar. Wiesiek dał radę.

W niedzielę mieliśmy ostatnią już okazję wyjścia w góry. Zaczęliśmy od przejścia do dolnej stacji kolejki linowej Schlick 2000. Wywiozła nas ona z wysokości 1000 m na 2136 m. Stąd nieco już przerzedzona grupa długodystansowa poszła przez Hoher Burgstal (2611) i Starkenburgenhutte (2237) do Neustift a pozostali weszli na platformę widokową, potem podeszli do krzyża umieszczonego na grani Kreuzjoch a wreszcie trawersując tę grań doszli do Sennjochhutte (2225). Tu mieliśmy czas na zachwycenie się widokami, wystawienie twarzy do Słońca, posilenie się i uzupełnienie płynów w towarzystwie dwóch młodych muzyków uprzyjemniających licznie przybyłym turystom czas miejscowymi melodiami. Kiedy nadeszła pora, wróciliśmy – korzystając z innej drogi – do schroniska przy górnej stacji kolejki. Tu znów był czas relaksu, znów świeciło Słońce, znów grali miejscowi grajkowie. Tym razem nawet nadarzyła się okazja do tańca. Wyobrażacie to sobie: tańczyć w otoczeniu alpejskich szczytów, na wysokości ponad 2100 m, w ciężkich, górskich butach. Wspaniałe!

Po zjechaniu kolejką w dół i powrocie do hotelu mieliśmy możliwość skorzystania z natrysków, zjedzenia smacznej zupy i sałatek i wreszcie trzeba było się żegnać. Martinka, która nas obsługiwała przez ten czas była wzruszona, my zresztą też.

I potem pozostał nam już tylko powrót do domu. Ale nie obyło się bez przygód. Mniej – więcej w połowie drogi przez Austrię zatrzymał nas patrol nadzoru nad autostradami i wykazał Wieśkowi, że na długim odcinku przejazdu nie miał prawidłowo zamontowanego urządzenia go box, co, niestety sporo go kosztowało. Potem, tuż przed Chrzanowem (niecałe 4 km) autokar stanął i nie udało się go uruchomić. Na szczęście było blisko domu, kilku uczestników pojechało szybko na Plac Tysiąclecia, gdzie mieli samochody i, kiedy przyjechał bus przysłany na ratunek przez Jurka – już prawie wszyscy byli w centrum Chrzanowa. Szkoda, że taka piękna impreza skończyła się tak pechowo. Ale i tak będziemy wspominać tylko miłe chwile.

KP.