Relacje 2018

 

Wiedeń przedświąteczny 01.12.2018
Truskawiec 03-10.11.2018
Kudłoń 4.11.2018
Wielki Chocz (1611 m npm) 07.10.2018
Zakończenie sezonu Koła Fablok – Stare Dworzysko 06.10.2018
Biskupia Kopa (890 m npm) 30.09.2018
XXXVII Rajd Rodzinny SKKT PTTK Cepry 29.09.2018
Nowy i Stary Sącz 23.09.2018
Słowacki Raj 16.09.2018
Wielka Fatra – Tłusta (1373) i Ostra (1247) 09.09.2018
Baraniec (2184) 02.09.2018
Szlak Orlich Gniazd na raty – część 7 26.08.2018
Wielka Czantoria (995) i Stożek (978) 19.08.2018
Rysy (2503) i Koprowy (2364) 12.08.2018
Pasmo Brzanki 5.08.2018
Dolomity 18-23.07.2018
Radziejowa (1262) 08.07.2018
Kopenhaga 29.06-02.07.2018
Ukraina 26-30.06.2018
Włochy Północne 8-17.06.2018
Bieszczady 31.05-03.06.2018
Grabowa 28.05.2018
Biebrzański Park Narodowy 24-27.05.2018
I Rajd Ziemi Chrzanowskiej 20.05.2018
Kraków 13.05.2018
IX Rajd Rodzinny PTTK UTW 12.05.2018
Białe Stawy Kieżmarskie 06.05.2018
Trzy Stolice 29.04.-03.05.2018
Harz z młodzieżą 24-28.04.2018
Dolina Prosiecka 22.04.2018
Na Krokusy 15.04.2018
Smrek 08.04.2018
Niedziela Palmowa w Gilowicach 25.03.2018
Meksyk na Prima Aprilis 24.03.2018
Wielka Racza od Słowacji 18.03.2018
Katowice 17.03.2018
Znów Babia 11.03.2018
Pszczyna 25.02.2018
Czupel 18.02.2018
Beszeniowa 02-04.02.2018
Wieczornica Fablokowców 28.01.2018
Hala Krupowa 27.01.2018
Kraków 21.01.2018
Wieczornica Koła Grodzkiego 13.01.2018
Powitanie Nowego Roku Skrzyczne 01.01.2018

Wiedeń przedświąteczny 01.12.2018

Odwiedziliśmy już w tym roku Wiedeń pod koniec kwietnia ale na jarmarku przedświątecznym byliśmy ostatnio w 2010 roku, nadeszła więc pora na powtórzenie takiej wizyty. Zaproszenie na wycieczkę spotkało się z dużym zainteresowaniem i zebrało się nas na dwa prawie pełne autokary.
W sobotni wczesny ranek wyjechaliśmy z chrzanowskiego Placu Tysiąclecia do Wiednia. Ponieważ znaczną większość trasy można przejechać autostradami, byliśmy na miejscu krótko po 10,00. A na miejscu – znaczy na Kahlenbergu. To z tego wzgórza król Jan III Sobieski dowodził natarciem wojsk sprzymierzonych, które uratowały Wiedeń i chrześcijańską Europę przed zalaniem przez islam. W stojącym tu kościele św Józefa – Polskim Sanktuarium Narodowym – niezapomniany ksiądz Roman wspaniale opowiada o bitwie i jej znaczeniu dla Europy. W kaplicy można także podziwiać zgromadzone tu pamiątki dotyczące bitwy a także św Jana Pawła II, który był na tym miejscu w trzechsetlecie Victorii Wiedeńskiej. Niestety z niedalekiego tarasu widokowego mogliśmy podziwiać tylko mgłę otulającą szczelnie miasto w dole.
Z Kahlenbergu przejechaliśmy do letniej rezydencji cesarskiej – Schoenbrunnu. Tu, mimo aury niezachęcającej do krajoznawstwa napotkaliśmy wyjątkowo liczne tłumy turystów. Mimo rezerwacji i posiadania biletów na ściśle określoną godzinę musieliśmy stać w kolejce do wejścia na pokoje. Ale warto, bo pałac zachwyca swą architekturą, wyposażeniem a komentarze z automatycznych przewodników (w języku polskim, a jakże) umożliwiają zapoznanie się z historią pałacu oraz życiem jego najważniejszych lokatorów: Marii Teresy, Franciszka Józefa I i jego ukochanej Sisi. Obok pałacu jest ogromny park, ale o tej porze roku nie najciekawszy, tak więc po wyjściu z komnat skoncentrowaliśmy się na jarmarku przedświątecznym zorganizowanym na dziedzińcu.
W umówionym czasie zebraliśmy się (z niejakim trudem, skutkiem wszechobecnych tłumów) i przeszliśmy na pobliską stację metra. Szybko i wygodnie (metro jest jednak świetnym rozwiązaniem dla dużych miast) przejechaliśmy do centrum.
Z Karlsplatz przeszliśmy obok budynku Wiedeńskiego Towarzystwa Muzycznego (tu odbywają się koncerty noworoczne transmitowane przez telewizję w Nowy Rok) do Ringu by zachwycić się budynkiem słynnej Opery Wiedeńskiej, potem w pobliże kościoła kapucynów, gdzie w kryptach pochowane są ciała Habsburgów, wreszcie dotarliśmy do Stephansplatz. Tu znów była dłuższa chwila swobody umożliwiająca zapoznanie się z ofertą kolejnego jarmarku, odwiedzenie katedry lub Mc Donaldsa albo wszystko po kolei.
Kolejny odcinek spaceru wiódł nas uliczkami Graben i Kohlmarkt do Placu św Michała i terenów dworskich (Hofburgu). Przez Plac w Burgu, Plac Bohaterów i Ogród Ludowy (Volksgarten), zaglądając do ustronnego zacisza z pomnikiem Sisi doszliśmy pod Ratusz, gdzie zorganizowany jest największy i najbogatszy jarmark przedświąteczny w Wiedniu. Tu znów daliśmy sobie chwilę na oddech. W pięknej scenerii ale i wielkim tłoku można było napić się grzanego wina, zjeść coś z różnorodnej oferty licznych kramów i kupić pamiątkę lub prezent pod choinkę.
Jest tu rzeczywiście dużo różnych atrakcji, choć na krakowskim rynku oferta kulinarna jest bogatsza.
Po nasyceniu oczu wspaniałymi widokami i żołądków tym, na co tam kto miał ochotę zebraliśmy się na stacji metra za budynkiem Ratusza by rozpocząć powrót do domu.
Szybki przejazd metrem, krótkie przejście na parking koło Stadionu Ernsta Happela, dłuższy, choć sprawny przejazd przez Czechy i tuż przed północą żegnaliśmy się na Placu Tysiąclecia w Chrzanowie.
Program wycieczki przewidujący zwiedzenie najpopularniejszych miejsc w Wiedniu i przeżycie dnia w atmosferze przedświątecznej został zrealizowany w pełni, mimo nienajlepszej pogody (było pochmurnie, zimno i wilgotno). Wkrótce znów gdzieś wyjedziemy razem. KP.


Truskawiec 03-10.11.2018

Wyjazdy kuracyjno – krajoznawcze do Truskawca zyskują dzięki Krzyśkowi coraz większą popularność w Chrzanowie i okolicach, zarząd koła Fablok postanowił więc zorganizować taki wyjazd (tym bardziej, że prezeska Irenka przetestowała ten temat). Warto zobaczyć kawałek Ukrainy i podkurować się.
W sobotni poranek zebraliśmy się w autokarze na chrzanowskim Placu Tysiąclecia i już mieliśmy ruszać w drogę, kiedy po standardowym pytaniu pilota Krzyśka „czy wszyscy mają paszporty?” okazało się, że jedna z uczestniczek nie posiada tego dokumentu od wielu lat (bo przecież jeździ się po Europie z dowodem osobistym) i, niestety, nie może z nami pojechać.
Dalsza część podróży przebiegała już bez problemów, pomijając nieuniknioną stratę czasu na przejściu granicznym Medyka – Mościska. To jest prawdziwa granica, z prawdziwymi kontrolami, które muszą potrwać. Nawet biorąc pod uwagę, że nie było kolejki autokarów czekających na odprawę, i tak cała procedura zajęła nam ponad półtorej godziny.
Drogę do Lwowa pokonaliśmy dość szybko, jak na warunki ukraińskie, oczywiście. A w centrum Lwowa, na popularnym (bo jedynym) parkingu dla autokarów czekał już na nas miejscowy przewodnik Antoni. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu ale i tak zobaczyliśmy i usłyszeliśmy dzięki niemu sporo. Na Rynku była też chwila na wymianę walut a po powrocie do autokaru na zakupy u krążących wokół sprzedawców chałwy i innych słodyczy.
Niestety wszystko to było, z konieczności, pospieszne, ale pilot zapowiedział ponowny przyjazd do Lwowa w piątek (dla chętnych).
Ostatni odcinek podróży – ze Lwowa do Truskawca – minął bez przygód i dopiero przed sanatorium Karpaty, w którym mieliśmy zarezerwowany pobyt, doszło do przykrego wypadku: jeden z uczestników spiesząc się do budynku potknął się o występ w chodniku, upadł z wielką energią na kolana i uszkodził sobie jedno z nich, tak, że nocą pilot musiał wzywać pogotowie, które zawiozło poszkodowanego do szpitala w Drohobyczu.
W kompleksie Karpaty zaczęliśmy od kolacji. Wszystkie posiłki – śniadania, obiady i kolacje – są w restauracji podawane w formie bufetu, zawsze bardzo urozmaiconego. Dania są opisane i oznaczone numerem diety (lekarz badający kuracjusza na początku pobytu zaleca odpowiednią dla niego dietę). Różnorodność jest tak wielka, dania wyglądają tak kusząco, że niezwykle trudno walczyć z pokusą jedzenia ponad miarę. Ja poległem i przytyłem podczas tygodniowego turnusu o 1,5 kg, choć wykorzystywałem każdą okazję do poruszania się (basen, mini-siłownia w parku, spacery).
Ale na razie, po kolacji odbyło się kwaterowanie uczestników. Każdy otrzymał kartę – klucz do pokoju, opaskę z czipem umożliwiającą wejście na teren basenu, kartę umożliwiającą wypożyczenie ręcznika na basenie i książeczkę zabiegów z wyznaczoną godziną wizyty u lekarza w następnym dniu.
I na tym zakończył się oficjalnie pierwszy dzień imprezy. Kto był zmęczony podróżą – wypoczywał, komu było mało ruchu – mógł pójść na mały spacer do parku sanatoryjnego, kto czuł potrzebę integracji – odwiedzał znajomych lub spotykał się z nimi w lobby.
Niedziela przeznaczona była na spotkania z lekarzami, którzy, głównie na podstawie wywiadu (rozmowy) ordynowali zabiegi lub kierowali do lekarzy specjalistów. Nie zajęło to wiele czasu, była więc możliwość indywidualnego wyjścia na spacer. A warto było, bo pogoda była przyjemna.
Od poniedziałku do soboty przedpołudnia zajęte mieliśmy przez procedury lecznicze zabiegi, ewentualnie wizyty u specjalistów. Popołudnia przeznaczone były na krajoznawstwo – zorganizowane bądź indywidualne – lub na rekreacje na basenie albo wreszcie na odpoczynek, czyli błogie lenistwo.
W poniedziałkowe popołudnie wyjechaliśmy do Drohobycza, by pod kierunkiem miejscowego przewodnika Zbigniewa zwiedzić to miasto. Drewniana cerkiew św Jura wpisana na listę UNESCO jest niewątpliwie perełką, ale niezbyt efektownie prezentowaną. Stare centrum miasta nawiązujące do wielowiekowej wielokulturowej przeszłości bardzo nieśmiało próbuje zmieniać przygnębiający wizerunek postsowiecki i z trudem wygrzebuje się ze stert śmieci. Zbigniew pokazał nam, oczywiście, najciekawsze miejsca i opowiedział o ich bogatej historii ale mnie to wszystko nie porwało.
We wtorek po południu przeszliśmy do centrum Truskawca, które zwiedziliśmy pod przewodem Marii. Ścisłe centrum uzdrowiskowe zachowało sporo z przedwojennego budownictwa pensjonatowego ale i tu władza ludu wcisnęła kilka betonowych koszmarków. Nieco dalej jest jeszcze gorzej: pojedyncze lub nawet w sporych grupach zgromadzone kilkunastopiętrowe betonowe sanatoria dla klasy robotniczej, w sporej części nieczynne, psują skutecznie wrażenie, jakie można wynieść ze spaceru po deptaku i parku zdrojowym. Ponadto wszędzie widać ogólnoukraiński problem z utrzymaniem dróg i chodników. Kto jadąc do Truskawca spodziewał się powrotu sentymentalnego do wspomnień (własnych lub raczej przeczytanych) z międzywojnia ten srogo się zawiódł. Współczesny Truskawiec próbuje przezwyciężyć ciążący mu bagaż kilkudziesięciu lat masowego wypoczynku klasy pracującej ale idzie mu to powoli.
Środa i czwartek były poświęcone na indywidualne spacery po bliższej lub dalszej okolicy. Kilka osób odwiedziło delfinarium – podobno bardzo atrakcyjne.
Popołudnie i wieczór w piątek przeznaczone było na wyjazd do Lwowa (dla chętnych). W programie był spacer po starym mieście i wizyta w Lwowskim Narodowym Akademickim Teatrze Opery i Baletu na spektaklu Natałka Połtawka. Nie wszyscy pojechali, ładna pogoda zachęcała do spaceru po uzdrowisku i parku.
W sobotę po ostatnich zabiegach i obiedzie nadeszła pora na pożegnanie sanatorium Karpaty i Truskawca i wyjazd w drogę powrotną. Znów musieliśmy odstać swoje na granicy chwaląc dobrodziejstwa naszego udziału w Unii i strefie Schoengen umożliwiającego nam podróże po większości Europy bez uciążliwych i irytujących kontroli na granicach. Potem już było łatwo i szybko, dzięki autostradzie.
W sumie był to wyjazd interesujący pod względem krajoznawczym – warto śledzić współczesność Ukrainy, ponadto umożliwiał tydzień odpoczynku pod okiem fachowców. Wyleczyć niczego w ciągu kilku dni się nie da, ale te kilka zabiegów, wody mineralne ze słynną Naftusią, herbatki ziołowe, możliwość ruchu (spacery i basen) w nieskażonym przez przemysł powietrzu na pewno poprawiły kondycję wszystkich uczestników. KP.


Kudłoń 4.11.2018

W dniu 4.11 2018 odbyła się wycieczka Koła Grodzkiego na Kudłoń. Wycieczkę rozpoczęliśmy z Lubomierza, osiedla Rzeki. Lubomierz to miejscowość założona przez Sebastiana Lubomirskiego. Po drodze mijaliśmy drewniany kościółek z 1914 roku, w którym znajduje się figura Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Doszliśmy do pola namiotowego Trusiówka i stąd niebieskim szlakiem wyruszyliśmy doliną Kamienicy. Po drodze mijaliśmy szałas pasterski, zwany Papieżówką, to tutaj w latach siedemdziesiątych mieszkał przez dwa tygodnie Karol Wojtyła, który kochał Gorce i często je odwiedzał. Dotarliśmy do przełęczy Borek, gdzie po krótkim odpoczynku ruszyliśmy na pasmo Kudłonia żółtym szlakiem. Pogoda była piękna i oczekiwaliśmy pięknych widoków. I rzeczywiście, gdy wyszliśmy na polanę przed nami ukazała się wspaniała panorama na Tatry. Jednak największe wrażenie wywarły na nas szczyty Beskidu Wyspowego, które dzięki zjawisku inwersji -wystawały jak wyspy z pokrywy mgły. To stąd jest nazwa Beskid Wyspowy -pojedynze wybrzuszenia Beskidu jawią nam się jak wyspy z bezkresnego oceanu. Chwila zadumy nad grobem nieznanego rosyjskiego partyzanta z Oddziału Zołotara, który miał obozowisko w masywie Kudłonia. Tutaj też mieli swoje bunkry partyzanci z 1 PSP. W rejonie Szczawy istniały zrzutowiska dla alianckich samolotów. W masywie Kudłonia istniał też po wojnie bunkier Józefa Kurasia, pseudonim Ogień. Ta ziemia kryje jeszcze wiele tajemnic lat wojny i bezimiennych grobów Naszych Bohaterów. Jednak chwila nieuwagi i zboczyliśmy kilkaset metrów ze szlaku. Chociaż musieliśmy wracać to jednak zrekompensował nam to jeszcze jeden piękny widok na Tatry. Na naszej trasie przechodziliśmy przez kilka widokowych polan – Pustak, Adamówka, Podskały. Ponieważ już jesień to szybko nadeszła szarówka, więc zeszliśmy do autokaru zadowoleni, że pogoda nam dopisała. Pozdrawiam wszystkich uczestników wycieczki i dziękuję za sympatyczną atmosferę. Waldek


Wielki Chocz (1611 m npm) 07.10.2018

Ta góra, widoczna z wielu miejsc – także w Polsce – przyciąga swoim majestatem. Bywamy na niej czasem i teraz znów się wybraliśmy.
Na Słowację trzeba wyjechać wcześniej niż w Polskie góry ale i tak zebrało się nas dużo – 45 osób. Na pewno zachętą były też prognozy pogody, przewidujące dzień ciepły i słoneczny.
Na trasę ruszyliśmy z Jasienowej. Podejście jest urozmaicone – miejscami dość strome, na innych odcinkach łagodniejsze, przeważnie przez las ale od czasu do czasu daje się coś więcej zobaczyć. A już na szczycie widoki są rozległe, choć akurat tego dnia przejrzystość powietrza była nienajlepsza. Mimo to mogliśmy podziwiać okoliczne pasma górskie i doliny a także fotografować się na tle skałek zdobiących partię szczytową. Dla takich wrażeń warto podjąć trud wejścia około 1000 metrów w górę.
Chwile na szczycie zawsze są zbyt krótkie – chciałoby się tu zostać a wiadomo, że trzeba schodzić.
Tak było i tym razem. Ale podczas zejścia także można zachwycać się – tym razem widocznymi od dołu ściankami skalnymi partii szczytowej. Okazję do chwili odpoczynku daje rozległa Stredna Polana – skorzystaliśmy z niej skwapliwie. Pozostały fragment zejścia – przez wczesnojesienny las, niezbyt stromymi ścieżkami – był dalszym ciągiem przyjemności. Na końcu trasy pieszej czekała nas prawdziwa nagroda: Karczma w Walaskiej Dubowej, gdzie, jak z dumą (choć niekoniecznie zgodnie z prawdą) informują jej właściciele został pojmany słynny zbój Juraj Janosik.
Po uzupełnieniu kalorii i płynów wsiedliśmy do autokaru, by wrócić w domowe pielesze po kolejnej udanej wycieczce. KP.


Zakończenie sezonu Koła Fablok – Stare Dworzysko 06.10.2018

W rocznym kalendarzu Koła Fablok stałe miejsce mają wycieczki na „zakończenie sezonu turystycznego”. Ująłem to określenie w cudzysłów, gdyż praktycznie koło organizuje imprezy przez cały rok. Jednak przyjęło się, że jesienią spotykamy się, by wstępnie podsumować mijający rok, zabawić się i cieszyć się wspólnotą.
Większość uczestników imprezy dotarła do celu – jak przystało na prawdziwych turystów – pieszo. Wacek przywiódł grupę na Stare Dworzysko z Płazy Dolnej przez Lipowiec, Kamionkę.
Ponieważ pogoda była znakomita, postanowiłem pokonać nieco dłuższą trasę na rowerze i przejechałem z Chrzanowa przez Pogorzyce, Płazę Górną, Płaską Górę, Kamionkę do Starego Dworzyska. Po drodze miałem okazję do zebrania kilku jabłek, gruszek, śliwek – tego roku urodzaj owoców jest wyjątkowy. Organizatorzy i kilkoro seniorów dotarli na miejsce samochodami.
A na Starym Dworzysku, przy ognisku można było upiec kiełbaski, albo jabłko, albo i jedno i drugie. Oczywiście była też przemowa nieocenionej prezeski Irenki, która przedstawiła szybko i sprawnie imprezy zorganizowane przez koło w 2018 roku – roku jubileuszu 50-lecia działalności koła. A, trzeba to przyznać, było tych imprez sporo i były ciekawe. Potem były konkursy, gry i zabawy a przede wszystkim była okazja do spotkania i rozmów z czasem dawno nie widzianymi towarzyszami wypraw turystycznych. Lat nam nie ubywa, może niektórzy nie jeżdżą już na wycieczki ale nadal chętnie się spotykamy i jest nam z sobą dobrze. KP.


Biskupia Kopa (890 m npm) 30.09.2018

W poprzednich dniach dało się już odczuć nadchodzącą jesień – było zdecydowanie chłodniej niż przed tygodniem i przelatywały opady deszczu. Niedzielny poranek powitał nas chłodem (musiałem skrobać szron z szyb samochodu) ale i zapowiedzią czystego nieba. Na wycieczkę w takich warunkach zdecydowało się 20 osób. Wybraliśmy się w Góry Opawskie, część Sudetów Wschodnich.
W Jarnołtówku ruszyliśmy na trasę pieszą ciesząc się słonecznym niebem i powoli podnoszącą się temperaturą powietrza. Podchodziliśmy ścieżkami i drogami leśnymi oznakowanymi kolorem czerwonym – Głównym Szlakiem Sudeckim im Mieczysława Orłowicza. Można nim przejść całe Sudety, poczynając od Świeradowa Zdroju a kończąc w Prudniku. Cała trasa naszej wycieczki wiodła tym szlakiem. Podchodząc powoli dotarliśmy do Górskiego Domu Turysty pod Kopą Biskupią. Jest to ciekawy obiekt, chętnie odwiedzany przez licznych turystów. Można tu coś zjeść, wypić a także podziwiać kilkadziesiąt krawatów obciętych gościom, którzy nieopacznie weszli tu z tym atrybutem męskiej elegancji. Wierszyk zawieszony w widocznym miejscu wyjaśnia:
Oświadcza się wszem, wobec i każdemu z osobna,
Że kto na Kopę w krawacie wejdzie, temu hańba okropna.
Albowiem każdy prawdziwy wie turysta
Że krawat w górach to bzdura oczywista.
W sali jadalnej są krzesła z pięknie rzeźbionymi oparciami, między innymi cztery z fizjonomiami naszych byłych prezydentów. Liczne rzeźby w drewnie są także przed schroniskiem.
Po odpoczynku i posileniu się ruszyliśmy w kierunku bliskiego już szczytu Biskupiej Kopy. Jest tu zbudowana w XIX wieku wieża cesarza Franciszka Józefa. Warto wspiąć się po schodach na platformę widokową, by podziwiać rozległą panoramę z Babią Górą i Pilskiem na wschodzie, Pradziadem na południu, Ślężą na zachodzie i zalewami Nyskim i Otmuchowskim na północy.
Po nasyceniu oczu widokami, żołądków – kanapkami i po zrobieniu pamiątkowej grupowej fotografii rozpoczęliśmy zejście. Przez Przełęcz Pod Kopą, Srebrną Kopę, Przełęcz Pod Zamkową Górą i Zamkową Górę, z kilkoma przystankami dla podziwiania widoków i odsapnięcia, doszliśmy do Pokrzywnej. Mieliśmy jeszcze dość czasu na posiłek na znajdującym się tu łowisku.
I w końcu trzeba było się zbierać do odjazdu. Szczęśliwi z wycieczki w uroczej okolicy i przy wspaniałej pogodzie szybko i sprawnie powróciliśmy na Plac Tysiąclecia w Chrzanowie, by zdążyć na wielki finałowy mecz Mistrzostw Świata w Siatkówce i podziwiać natchnioną grę naszych reprezentantów, którzy po rozgromieniu Brazylii 3:0 zdobyli mistrzostwo świata ! KP.


XXXVII Rajd Rodzinny SKKT PTTK Cepry 29.09.2018

Najdłuższą tradycję w chrzanowskim oddziale PTTK mają Rajdy Rodzinne SKKT Cepry przy SP nr 1. W tym roku odbył się już 37. Pogoda dopisała (w poprzednich latach różnie z tym było) i w sobotni poranek w szkole zebrała się liczna grupa uczniów i ich rodziców. Wyszliśmy na trasę pieszą w stronę Balina.
Przez chrzanowski cmentarz komunalny (przystając przy kaplicy Loewenfeldów zaprojektowanej przez Teodora Talowskiego i grobach żołnierzy poległych w II Wojnie Światowej) przeszliśmy w kierunku autostrady. Dróżka równoległa do niej doprowadziła nas do wiaduktu (pod nim świetnie odpowiada echo, kiedy się krzyknie – sprawdziliśmy) i dalej do dzikiego rejonu Warpi. Teren ten zarośnięty jest głogiem, tarniną i innymi roślinami korzystającymi ze swobody, jaką pozostawił im człowiek. Wkrótce doszliśmy do pierwszych zabudowań Balina. Tu przewodnik przeprowadził krótki instruktaż korzystania z mapy (z tego miejsca wyszliśmy, tu jesteśmy, tam mamy dojść). Potem jeszcze niewielkie przejście drogami przez wieś i wkrótce dotarliśmy do celu podróży: terenu szkoły w Balinie. Tu czekały już na nas pierwsze atrakcje: stanowisko przyjmowania przybyłych uczestników, gdzie otrzymaliśmy znaczki rajdowe oraz bufet obficie zaopatrzony w smakowite wypieki i napoje. Niedługo po nas do mety dotarli kolarze, którzy na rowerach pokonali dłuższą trasę.
Kiedy wszyscy już byli na miejscu Rajd otworzyła oficjalnie Pani Dyrektor „Jedynki” Bogumiła Boho. A potem był czas na gry i zabawy. Ciekawe konkursy przyciągnęły liczne grono chętnych. Było wesoło.
Niestety nie mogę zrelacjonować wszystkiego, bo musiałem się „urwać” przed zakończeniem imprezy. Jednak to, co zobaczyłem i w czym uczestniczyłem potwierdza, że turystyka połączona z zabawą udaje się w Szkole Podstawowej nr 1 znakomicie. Jest to przede wszystkim zasługą ogromnie zaangażowanego grona pedagogicznego szkoły z Dyrekcją na czele. Wsparcie kadrowe (prowadzący grupy pieszej i rowerowej) i materialne (nagrody i gadżety dla uczestników) ze strony chrzanowskiego Oddziału PTTK jest niezbyt wielkie ale widoczne. KP.


Nowy i Stary Sącz 23.09.2018

Korzystając ze złotej polskiej jesieni wybraliśmy się na wycieczkę krajoznawczą – na Sądecczyznę. Zaczęliśmy od stolicy regionu – Nowego Sącza. Jest Nowy, ale nie brak tu zabytków. Podziwialiśmy gotycką bazylikę kolegiacką św Małgorzaty, Dom Gotycki, Kapliczkę Szwedzką, Rynek z Ratuszem, kamienicę Lubomirskich, synagogę, Basztę Kowalską – jedyną pozostałość po zamku z czasów Kazimierza Wielkiego. Korzystając z okazji (zbliżała się pora nabożeństwa) zajrzałem do wnętrza kościoła Przemienienia Pańskiego należącego obecnie do parafii ewangelicko-augsburskiej.
Po spacerze uliczkami starego miasta przejechaliśmy do Miasteczka Galicyjskiego – jednego z oddziałów nowosądeckiego Muzeum Okręgowego. Zespół dwudziestu budynków prezentuje układ typowego małego miasteczka galicyjskiego z różnorodnymi spotykanymi w nim obiektami: budynkiem poczty, szkoły, karczmy, ratusza, rozmaitymi sklepami i warsztatami. Jest to rekonstrukcja obiektów z różnych miejsc a więc nie oryginał ale dobrze oddaje charakter miasteczek sprzed ponad wieku.
Po zapoznaniu się z pełnym dawnego uroku miasteczkiem przejechaliśmy do drugiego oddziału Muzeum na świeżym powietrzu – Sądeckiego Parku Etnograficznego. Tu, z kolei, prezentowane są, sprowadzone z okolic, obiekty reprezentujące budownictwo, kulturę i życie czterech grup zamieszkujących Ziemię Sądecką: Lachów Sądeckich, Pogórzan, Górali Sądeckich i Łemków. Znajdziemy tu także obiekty związane z Cyganami Karpackimi i dwór szlachecki. Ciekawa ekspozycja prezentowana przez kompetentnych przewodników bardzo nas zainteresowała.
Po zakończeniu spaceru po Parku Etnograficznym przejechaliśmy do Starego Sącza. To miasteczko, mniejsze od nowszego sąsiada zachwyca jednak niepowtarzalnym urokiem. Brukowany kocimi łbami Rynek z wyróżniającym się Domem na Dołkach i restauracją Marysieńka, dom dzieciństwa Ady Sari a szczególnie klasztor i kościół klarysek związany ze świętą Kingą pozostaną w naszej pamięci. Po przerwie na oddech i posiłek odwiedziliśmy jeszcze źródełko z uchodzącą za cudowną wodą i ołtarz, przy którym celebrował mszę świętą Jan Paweł II.
No i tyle. Dołączając do tego piękną, słoneczną pogodę otrzymaliśmy wspaniałą, atrakcyjną, urozmaiconą wycieczkę. KP.


Słowacki Raj 16.09.2018

Wyprawa do Słowackiego Raju zgromadziła dużą liczbę chętnych – pełen autokar. Co roku zresztą tak jest, bo jest to wyjątkowy obszar, przyciągający wielu turystów.
Z chrzanowskiego Placu Tysiąclecia wyruszyliśmy kilka minut po piątej i skierowaliśmy się na południe. Podczas jazdy, na drodze między Wadowicami i Suchą Beskidzką zauważyliśmy stojący autokar, którym tuż przed nami odjechali z Placu uczestnicy wycieczki w Tatry z bratniej organizacji. Przednia szyba tego pojazdu była uszkodzona a nieopodal leżał jeleń – mieli pecha.
My bez przygód dojechaliśmy do Podlesoka i stąd ruszyliśmy na trasę pieszą. Na początek przez Gardło Hornadu weszliśmy na ścieżkę poprowadzoną wzdłuż przełomu tej rzeki. Ścieżka wiedzie tuż nad wodą, na kilku odcinkach, gdzie fale omywają ściany skalne, po mocowanych do skał metalowych podestach (stupaczkach, jak nazywają je Słowacy). Malownicze połączenie nurtu rzeki ze skalnymi ścianami i leśnymi zboczami oraz emocjonująca trasa sprawiają, że przybywają tu turyści z wielu stron – my szliśmy równolegle ze sporą grupą Węgrów.
Nie przeszliśmy całego udostępnionego odcinka przełomu, bo mieliśmy inne plany – Klasztornym Wąwozem (także wśród polskich turystów używa się zwyczajowo słowackiej nazwy Roklina), pokonując przy pomocy drabinek kilka progów skalnych ze spadającymi z nich wodospadami wspięliśmy się na Klasztorisko. Ta rozległa polana wzięła swoją nazwę od ruin istniejącego tu niegdyś klasztoru kartuzów. Teraz na polanie jest popularna restauracja i domki kempingowe (bardzo zaniedbane). Usiedliśmy na tarasie przy tym, co tam kto sobie zamówił lub przyniósł ze sobą i posilając się spoglądaliśmy na widoczny z dala fragment Tatr i Magury Spiskiej. Pogoda dopisała, odpoczynek w tym uroczym miejscu to wielka przyjemność.
Ale przecież czekały nas jeszcze dalsze atrakcje Słowackiego Raju. Po zrobieniu pamiątkowej grupowej fotografii ruszyliśmy dalej. Dość stromą i trochę niewygodną ścieżką zeszliśmy do doliny Tomaszowskiej Białej. Jej dnem trzeba iść po licznych drewnianych kładkach, miejscami nieco zbutwiałych i śliskich. Ale i tą dolinę opuściliśmy przed jej zakończeniem, by zboczyć do Doliny Sokolej. Żeby ją przejść od dołu do góry (a nie ma innej możliwości), trzeba mozolnie piąć się po ścieżce a także pokonać ciąg wielu drabin o łącznej długości 80 m. Najdłuższa z nich ma 14 m i dzięki odchyleniu od ściany skalnej jest wyjątkowo emocjonująca. Kilkoro z naszych uczestników dzielnie walczyło z lękiem i wszyscy ją pokonali. Każda kolejna drabina wywoływała jęk: jeszcze jedna! W końcu jednak pokonaliśmy wszystkie progi i wodospady i łagodnie wyszliśmy na płaskowyż. Ostatni odcinek trasy nie jest już zbyt emocjonujący: drogami leśnymi, na pewnym odcinku nawet asfaltem, dochodzi się po płaskowyżu do szlaku, który sprowadza do Podlesoka. Tu była chwila na posiłek w restauracji i już można było wracać do Chrzanowa. Podróż minęła bez przygód, choć trwała dość długo – jednak z Chrzanowa do Słowackiego Raju jest 200 km.
Ale warto poświęcić te kilka godzin na dojazd i powrót żeby odwiedzić Raj. KP.


Wielka Fatra – Tłusta (1373) i Ostra (1247) 09.09.2018

W 2014 roku podczas trzydniowej wycieczki do Wielkiej Fatry weszliśmy także na Tłusta i Ostrą i bardzo nam się tam podobało. Minęło już kilka lat, postanowiliśmy więc odwiedzić ten rejon ponownie. W niedzielny wczesny poranek wyjechaliśmy z Chrzanowa. Nim dojechaliśmy do Blatnicy wyszło już Słońce i widać było, że dzień będzie piękny.
Ruszyliśmy drogą dnem Wapiennej Doliny a wkrótce potem rozpoczęliśmy podchodzenie dość stromymi zboczami Tłustej. Ciekawym przerywnikiem w żmudnym skrobaniu się do góry było wejście do Jaskini Mazarnej. To niezbyt wielka jaskinia ale warta odwiedzenia.
Dalsza wspinaczka z niewielkimi trudnościami, gdzie w kilku miejscach umieszczono kilka klamer i odcinków łańcuchów wyprowadziła nas na kolejne miejsca widokowe. Im wyżej, tym rozleglejsze widoki otwierały się przed nami. Kulminacją tej części wędrówki był rozległy, odkryty szczyt Tłustej. Nadaje się on doskonale na dłuższy postój – można wygodnie usiąść żeby coś zjeść podziwiając piękne widoki. A pogoda dopisywała, więc przyjemność była przednia.
Po dłuższej przerwie ruszyliśmy dalej. Po przejściu przez zarośnięty, więc mało atrakcyjny Baglov Kopec (1414 – najwyższy na naszej trasie) zaczęliśmy dość strome schodzenie a potem znów podejście i wreszcie osiągnęliśmy przełęcz pod Ostrą. Tu widać ostatni fragment podejścia na ten szczyt, na dłuższym odcinku zabezpieczonego łańcuchem. Dla mniej wprawnych turystów wejście na szczyt stanowi pewną trudność a więc także dodatkową atrakcję. Nagrodą za wysiłek jest rozległa panorama na szczyty Wielkiej i Małej Fatry i dalej położone pasma – niestety niezbyt wyraźnie widoczne. A potem trzeba było zejść do przełęczy, znów czepiając się łańcuchów.
No i wreszcie to, co zawsze pozostaje na koniec wycieczki górskiej: schodzenie do doliny. Jeśli się weszło prawie tysiąc metrów do góry, to potem trzeba tyle samo schodzić. I to jest nużące jednak wreszcie kiedyś się kończy. W Blatnicy był jeszcze czas na wejście do restauracji (ci, którzy szli szybciej), opłukanie stóp w potoku (co za ulga !) i już można było ruszać w drogę powrotną do domu.
To był piękny dzień w pięknych górach. KP.


Baraniec (2184) 02.09.2018

Kolejna tatrzańska wycieczka – tym razem w Słowackie Tatry Zachodnie, na Baraniec – zgromadziła solidną, 36-osobową grupę miłośników gór.
Żeby tam pójść, trzeba najpierw dość daleko dojechać, wyjechaliśmy więc z Chrzanowa tuż po 5,00.
O 9,30 ruszaliśmy już z wylotu Doliny Żarskiej na szlak. Początkowy odcinek trasy jest dość stromy – trzeba wspiąć się na Goły Wierch. Słoneczna, choć nie upalna pogoda zachęcała do wysiłku, zapowiadając piękne widoki z partii grzbietowej. I rzeczywiście, kiedy wyszliśmy ponad górną granicę lasu pokazały nam się bliższe i nieco dalsze szczyty i doliny. Zmierzaliśmy grzbietem w kierunku szczytu licząc na rozległą panoramę. Po drodze nie mogłem się oprzeć licznym przy ścieżce borówkom brusznicom – lubię ich kwaskowy smak.
Niestety z upływem czasu nad rejon, gdzie byliśmy nadciągnęły niskie chmury. Zaczął wiać coraz silniejszy wiatr niosący z sobą zrazu mgiełkę, potem mżawkę a w końcu prawdziwy deszcz.
I właśnie, kiedy osiągnęliśmy szczyt Barańca, warunki były najgorsze: nic nie było widać, silny wiatr zacinający deszczem zgonił nas ze szczytu. I dopiero nieco później i niżej – w rejonie Szczerbawego – warunki poprawiły się na tyle, że można było usiąść na chwilę, żeby odetchnąć i zjeść kanapkę. A później można było także podziwiać widoki na Rochacze, Wołowiec, Raczkową Czubę, Otargańce, Bystrą. Zejście granią przez Mały Baraniec i Klinowate jest piękne, zachwycające widokami (choć chmury jednak ograniczały widoczność). Ostatni odcinek zejścia, przez Horzycę – znów dość stromy – jest już mniej ciekawy, za to nużący. W końcu jednak dotarliśmy do parkingu u wylotu Doliny Raczkowej i była jeszcze chwila na posilenie się w restauracji.
Powrót znów zajął nam ponad 4 godziny (łącznie z krótkim postojem przy toalecie) i krótko przed północą byliśmy w Chrzanowie.
Dojazd do południowych podnóży Tatr jest długi, ale warto tam jeździć, bo szlaki są piękne i zdecydowanie mniej uczęszczane niż po polskiej stronie. KP.


Szlak Orlich Gniazd na raty – część 7 26.08.2018

Marysia wymyśliła przejście Szlaku Orlich Gniazd (w całości około 160 km) na raty i od lipca 2015 roku prowadzi nas po kolejnych odcinkach. Tym razem wybraliśmy się na siódmy już fragment.
W niedzielny poranek na Placu Tysiąclecia w Chrzanowie zebrali się wszyscy zgłoszeni do udziału w wycieczce, co nie było wcale oczywiste, biorąc pod uwagę ciągle padający deszcz. Nie przejmowaliśmy się nim solidnie opakowani w kurtki, peleryny i pod parasolami. Przynajmniej nie zmęczy nas upał.
Przejście piesze rozpoczęliśmy w Trzebniowie, skąd dotarliśmy do Ostrężnika. Tu obejrzeliśmy Źródło Zdarzeń, wspięliśmy się na szczyt wzgórza z ledwo widocznymi pozostałościami ruin dawnego zamku i zatrzymaliśmy się na chwilę w restauracji Słoneczne Tarasy. Mimo usilnych starań, nie udało się nam trafić na tytułowe słoneczne tarasy – na wszystkich jednakowo padał deszcz. Ale była kawa w suchej i ciepłej sali i to wystarczyło.
Dalej poszliśmy przez rezerwat Parkowe, ścieżką leśną w urozmaiconym terenie. Wśród buczyny różnych odmian sporo tu wzniesień i ostańców skalnych. Widzieliśmy, między innymi, Bramę Twardowskiego, Diabelskie Mosty, Źródło Zygmunta i Elizy, Grodzisko Wały, Jaskinię Niedźwiedzią. Tuż przed Złotym Potokiem zatrzymaliśmy się na chwilę przy starym młynie a na nieco dłużej nad stawem Amerykan, gdzie można było kupić coś do zjedzenia i picia i usiąść pod dachem, by to spokojnie spożyć. Na szczęście deszcz przestał już nas nękać.
A po posileniu się zwiedziliśmy to, co najciekawsze w miejscowości: zespół parkowo – pałacowy Krasińskich i Raczyńskich z niewielkim Muzeum Zygmunta Krasińskiego.
Potem droga wiodła nas aleją klonową i lasem do Zrębic. Ten odcinek jest zdecydowanie mniej atrakcyjny – rosnące na piaszczystym, dość monotonnym terenie sosny z dębami i brzozami po pewnym czasie zaczynają się nudzić. Ale założyliśmy sobie, że przejdziemy cały Szlak Orlich Gniazd (choć po kawałku), więc przemierzyliśmy również ten fragment. Nagrodą była możliwość zajrzenia do drewnianego kościółka św Idziego w Zrębicach o ładnej bryle i ciekawym wnętrzu. W kruchcie zainteresował nas feretron z wizerunkiem Marii karmiącej piersią Jezusa – nieczęsto widuje się taką scenę.
A potem pozostała już tylko droga powrotna do Chrzanowa. Choć wycieczka zaczęła się w deszczu, była ciekawa i nawet przyjemna – warto było się wybrać. KP.


Wielka Czantoria (995) i Stożek (978) 19.08.2018

W kolejną słoneczną letnią niedzielę wybraliśmy się w Beskid Śląski. Zajechaliśmy do Ustronia, pod dolną stację kolejki linowej Czantoria (tak naprawdę jest to wyciąg – kolej jest wtedy, gdy są zamknięte wagoniki). Wkrótce wyjechaliśmy wygodnymi, czteroosobowymi kanapami na Polanę Stokłosica. Tu już można było zacząć podziwiać widoki na szczyty i doliny Beskidu Śląskiego. Po chwili ruszyliśmy na trasę – na szczyt Wielkiej Czantorii. Dzięki technice mieliśmy już niedaleko do góry. A na szczycie kilka osób z grupy zechciało osiągnąć jeszcze większą wysokość wychodząc po schodach na znajdującą się tam wieżę widokową.
Potem, zdając sobie sprawę, że oddalamy się od celu, przeszliśmy do czeskiej Chaty pod Czantorią. Oprócz standardowych napojów w chacie zaciekawiła nas reklama piwa z konopiami. Drobnym drukiem napisano tam, że nie zawiera żadnych środków psychotropowych – nie spróbowałem. Obok chaty rośnie olbrzymi okaz kosodrzewiny o nadzwyczaj grubych konarach.
Po krótkim przystanku weszliśmy z powrotem na szczyt Wielkiej Czantorii by ruszyć na południe – w stronę Stożka. Dość stromą ścieżką zeszliśmy do Przełęczy Beskidek i wkrótce, pod Soszowem, napotkaliśmy następne schronisko. Pogoda była piękna, słoneczne niebo i niezła widoczność zachęcały do kolejnej przerwy, tym bardziej, że nadeszła pora na małe co-nieco dla wzmocnienia organizmu.
Kolejne odcinki to znów podejścia – właśnie na Wielki Soszów a potem na Cieślar. Radość ze słonecznego dnia powoli zamieniała się w znużenie upałem, w miarę możliwości staraliśmy się wybierać zacienioną stronę ścieżki.
Ostatnie podejście – na Wielki Stożek – już z daleka wygląda na strome i męczące i takie jest. W końcu jednak pokonaliśmy je i dotarliśmy do schroniska PTTK. Okazało się, że to bardzo popularne miejsce, pełne turystów i spacerowiczów w sandałkach, z małymi dziećmi, z pieskami. Mieliśmy jednak dość czasu na zjedzenie któregoś z dań z listy lub z własnych zasobów.
Zejście do Wisły Dziechcinki nie wymaga takiego wysiłku jak podejścia, jest jednak dość długie i męczące dla nóg. Po przejściu kilkunastu kilometrów w upale, w tym sporo stromo w górę, na koniec byliśmy już nieco wyczerpani.
A w Wiśle mieliśmy jeszcze w planie odwiedzenie Galerii Trofeów Adama Małysza. Przejście tych kilku sal ekspozycyjnych przypomina, że przez wiele lat był on na samym szczycie czołówki skoczków narciarskich. Na co dzień powoli zaciera się to w pamięci, warto więc czasem tam wstąpić i wrócić do wspaniałych wspomnień.
Na koniec zostało nieco czasu na spacer po centrum Wisły, uzupełnienie płynów, posilenie się w jednym z licznych lokali.
Powrót trwał dłużej, niżby to wynikało z liczby kilometrów dzielących Wisłę od Chrzanowa – drogi prowadzące z miejscowości podgórskich w doliny są w wakacyjne niedzielne wieczory z reguły przepełnione. Ale to nic, wszyscy zdążyli do domów, zachwyceni pięknem gór. KP.


Rysy (2503) i Koprowy (2364) 12.08.2018

Letnia wycieczka na Rysy stała się już tradycją. Zawsze warto wejść na najwyższy szczyt w Polsce – choć od strony słowackiej. Również i w ten niedzielny wczesny poranek wybrało się nas na Słowację sporo – pełen duży autokar. Zapowiadała się piękna pogoda i mieliśmy nadzieję na piękny dzień. Podróż przebiegała spokojnie, póki nie okazało się, że coś niedobrego dzieje się z jednym z kół naszego pojazdu i to na tyle poważnie, że Wiesiek musiał wezwać szefa i autokar zastępczy. Niestety, oczekując na nich, straciliśmy ponad godzinę. Ale i tak dobrze, że koło nie odpadło, bo wtedy mielibyśmy szansę na miejsce w dziale katastrof serwisów informacyjnych. Po przesiadce do podstawionego pojazdu dotarliśmy do celu już bez dalszych przygód. Tu pokazało się, że skutkiem spóźnienia jest olbrzymia trudność ze znalezieniem wolnego skrawka pobocza na zaparkowanie. Jednak udało się i mogliśmy ruszyć w góry.
Kilka osób, które już były na Rysach (niektórzy – kilkakrotnie) wybrało szlak na Koprowy, ktoś poszedł na Sławkowski, pozostali skierowali się w licznym tłumie w stronę Rysów. A tłum był, rzeczywiście, wyjątkowy. Z początku spotykaliśmy wiele rodzin z małymi dziećmi w wózkach, kolarzy, osoby niepełnosprawne wiezione na wózkach – wszyscy oni podążali do schroniska nad Popradzkim Stawem, łatwo dostępnego dzięki drodze asfaltowej.
Powyżej schroniska można się już poruszać tylko na własnych nogach, więc tłum nieco się rozrzedził. Na rozstaju w Dolinie Mięguszowieckiej skierowałem się na szlak wiodący w stronę Koprowego.
Podejście na próg Doliny Stawów Hińczowych jest dość męczące, ale wznosząc się osiąga się coraz szersze widoki. Kiedy przez lornetkę spojrzałem stąd na szczyt Rysów dostrzegłem tam ogromną rzeszę turystów. Otoczenie Stawów Hińczowych robi wielkie wrażenie: potężna grań Mięguszowieckich Szczytów, z przeciwnej stront grań Baszt, między nimi Koprowy a za plecami, w dole, Dolina Mięguszowiecka. Przez lornetkę na szczycie Koprowego widziałem również sporo ludzi. Po krótkim przystanku ruszyłem dalej – na Przełęcz Koprową. To kolejny fragment dość stromego podejścia. A od niej jeszcze wyżej – na szczyt. Wszystko to jest wyczerpujące, ale nagroda jest tego warta – z każdą chwilą widoki są coraz rozleglejsze i bardziej emocjonujące. Potężne ściany skalne, ostre turnie, głębokie doliny – to sprawia wrażenie.
Ale czas upływał i trzeba było myśleć o powrocie. Wszystkie te metry, które się podchodziło, trzeba teraz pokonać w przeciwnym kierunku. Nie towarzyszy temu taki wysiłek całego organizmu, jak podczas podejścia, ale nogi czują każdy krok.
Najważniejsze jednak są ciągle zmieniające się widoki. Inna perspektywa podczas schodzenia, inne oświetlenie, inne chmurki – to nowe wrażenia. Pod koniec był jeszcze czas na posiłek w schronisku nad Popradzkim Stawem. A potem – ostatni odcinek zejścia: po asfalcie do parkingu. Kiedy zebraliśmy się wszyscy – a niektórzy z wchodzących na Rysy zeszli nieco później – można było ruszyć w stronę domu. Prowadzący grupę Janusz pogratulował wszystkim osiągniętych celów.
Do domu wróciliśmy później, niż planowaliśmy, ale wszyscy byli bardzo zadowoleni ze wspaniałego dnia w cudnych górach. KP.


Pasmo Brzanki 5.08.2018

W dniu 5.08 2018 odbyła się wycieczka z Koła Grodzkiego PTTK Chrzanów w Pasmo Brzanki. Pasmo Brzanki znajduje się na Pogórzu Ciężkowickim.
Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy od zwiedzania cmentarza I-wojennego nr 163 na wzgórzu Furmaniec. Na cmentarzu tym spoczywają szczątki żołnierzy, którzy stoczyli o to strategiczne wzgórze ciężki bój na bagnety w Wigilię 1914 roku. Większość -stu czterdziestu- to żołnierze narodowości węgierskiej. Pochowanych jest też tutaj dziewięćdziesięciu Rosjan. Ze wzgórza roztacza się wspaniały widok na Tuchów, pasmo Brzanki i dolinę rzeki Biała. Zwiedziliśmy następnie Sanktuarium Matki Bożej Tuchowskiej. Jest to Bazylika p.w. Nawiedzenia NMP. To tutaj od setek lat ludzie przybywają z prośbami i modlitwami przed Cudowny Obraz Matki Bożej Tuchowskiej. Obraz został namalowany w XVI wieku. Przy kościele działa Wyższa Szkoła Teologiczna prowadzona przez Ojców Redemptorystów. Podjechaliśmy do miejscowości Lubaszowa i szlakiem czarnym rozpoczęliśmy wędrówkę na Polanę Morgi. Znajduje się tam budynek Nowicjatu Ojców Redemptorystów, z pięknym parkiem, fontanną i kamienną figurą Matki Bożej i św. Alfonsa-założyciela zakonu. Stąd wyruszyliśmy szlakiem na szczyt Brzanki i do schroniska Pod Brzanką. Wyszliśmy na wieżę widokową, skąd można zobaczyć: Pogórze Rożnowskie, Beskid Niski, Pogórze Ciężkowickie. Wróciliśmy na szczyt Brzanki i dalej niebieskim szlakiem dotarliśmy do wsi Burzyn. Zostało nam jeszcze zobaczyć pięknie zabudowane, malownicze miasteczko Tuchów. Jest to miasto założone przez Benedyktynów z Tyńca. Istniało już w XI w., zobaczyliśmy zabudowę małomiasteczkową rynku z Ratuszem, XVIII wieczny Kościół św. Jakuba, stary cmentarz z kwaterą I-wojenną. W Miasteczku odbywały się akurat imprezy związane ze świętem miasta-degustacja wyrobów, i pokaz starych samochodów. Miasteczko posiada swój niepowtarzalny klimat, jest bardzo spokojne i pełne uroku. Powróciliśmy do Chrzanowa przekonani, że Pasmo Brzanki może nie posiada wybitnego szczytu ale jest pięknie położone, a okolica jest bardzo spokojna, urokliwa i ciekawa historycznie. Bardzo dziękuje uczestnikom wycieczki za wspaniałe towarzystwo. WP


Dolomity 18-23.07.2018

Znów wymyśliliśmy wyjazd w nieco dalsze góry – tym razem do Włoch, w Dolomity. Hasło i program przygotowany przez Marcina spodobały się i w środowe popołudnie autokarem prowadzonym przez Wieśka i Pawła wyjechało z Chrzanowa 51 osób. Do celu jest ponad 1000 km, ale prawie cała trasa prowadzi autostradami, więc większość tej odległości pokonaliśmy dość szybko. Dopiero ostatni odcinek, przez góry, był wolniejszy a już przed przełęczą Sella (z niej mieliśmy ruszać w góry) okazał się prawdziwym wyzwaniem dla Pawła. Droga jest tam wąska, bardzo kręta (niektóre zakręty są naprawdę ciasne) i stroma a dodatkowo rozpoczęto na niej roboty remontowe. Za cztery dni miała zostać zupełnie zamknięta a teraz na kilku odcinkach wahadłowo dostępny był tylko jeden pas ruchu. Jednak powoli Paweł dowiózł nas na przełęcz.
Ruszyliśmy z niej w kilku podgrupach. Najambitniejsi skierowali się na ferratę (via ferrata – dosłownie droga żelazna czyli ścieżka – mniej lub bardziej trudna – ubezpieczona stalowymi linami, które służą do indywidualnej asekuracji przy pomocy uprzęży z dwoma lonżami z absorberami i karabinkami) by zdobyć Sasso Piatto (2956), liczniejsza grupa wyszła na ścieżkę turystyczną z zamiarem wejścia na ten sam szczyt łatwą technicznie drogą a pozostali ruszyli tą samą ścieżką planując obejście całej grupy Sassolungo. Wybrałem się z tą ostatnią grupą.
Pogoda dopisywała: było słonecznie, ciepło – wkrótce okazało się, że nazbyt – i widokowo. Podziwialiśmy widoczne ciągle po prawej stronie strome, poszarpane ściany grupy Sassolungo a z lewej pokazujące się wciąż nowe, mniej lub bardziej odległe grupy górskie. Zaglądaliśmy lub zatrzymywaliśmy się w licznych tu schroniskach: Valentini, Salei, Friedrich August (nazwa upamiętnia bywającego tu często króla Saksonii Fryderyka Augusta III, prapraprawnuka polskiego króla Augusta III), Pertini, Sasso Piatto, Vicenza (to zlokalizowane w sercu grupy), wreszcie Comici. Zanim dotarliśmy do tego ostatniego, musieliśmy przejść po nachylonym kilkunastometrowym płacie zmrożonego śniegu – to było emocjonujące. Rozległe widoki, piękne, ukwiecone hale, towarzystwo różnych zwierząt (dało się zaobserwować świstaki, kozice a przy schroniskach osły i krowy rasy szkockiej wyżynnej – o długich rogach i kudłatej sierści), liczne przystanki przy schroniskach i w punktach widokowych – wszystko to sprawiło, że dzień był bardzo ciekawy i przyjemny. I tylko upał męczył. W końcu wszyscy zebraliśmy się znów na przełęczy, wsiedliśmy do autokaru i skierowaliśmy się do bazy noclegowej. Jednak na drodze czekała nas jeszcze atrakcja na remontowanym odcinku: nasz 13-metrowy autokar z największym trudem i tylko dzięki najwyższym umiejętnościom kierowców zmieścił się na ograniczonym do jednego pasa ciasnym zakręcie. Wyglądało to groźnie, ale skończyło się dobrze.
Po zjechaniu do Alby – przedmieścia Canazei – wysiedliśmy przed hotelem Adria, zakwaterowaliśmy się w wygodnych pokojach i już można było odświeżyć się po nocnej podróży i dziennej wycieczce a potem wyjść, żeby znaleźć coś do jedzenia. Niedaleko od hotelu jest sympatyczna pizzeria, gdzie serwowane są także inne dania i napitki – w sam raz dla nas. Po powrocie jeszcze tylko informacja o programie dnia następnego i wreszcie nadszedł czas na zasłużony odpoczynek.
W piątkowy poranek wyjechaliśmy na przełęcz Pordoi. Celem był najwyższy szczyt grupy Sella – Piz Boe (3152 !). I znów nastąpił podział na grupy. Dwie kilkuosobowe wychodziły na szczyt dwoma różnymi ferratami a najliczniejsza rozpoczęła od wyjazdu kolejką linową na Sas de Pordoi (2936). Stąd schodzi się nieco do schroniska Forcella Pordoi (2848) a potem podchodzi, zrazu łagodnie, później trochę stromo, z kilkoma odcinkami ubezpieczonymi stalowymi linami na szczyt. Pogoda była, jak to się mówi obecnie, dynamiczna. Nad szczytami przesuwały się chmury, zasłaniając je na dłuższe chwile lub ustępując odkrywały błękitne niebo. Prognozy mówiły o możliwych opadach i nawet burzach, staraliśmy się więc zdobyć szczyt w miarę możliwości szybko. I to się udało, choć niektórzy uczestnicy odczuwali już skutki wysiłku na znacznej wysokości (niedostatek tlenu). Na szczycie usiedliśmy przy schronisku, odetchnęliśmy chwilę, można było coś zjeść i wypić, fotoamatorzy zrobili mnóstwo zdjęć. Panoramy z przewalającymi się chmurami są bardzo malownicze. Nie byłoby powodu do pośpiechu, bo weszliśmy w dobrym czasie, ale zaczął padać drobny deszcz i obawialiśmy się jego nasilenia i zwiększonych trudności przy schodzeniu po mokrej, śliskiej skale dolomitowej. No więc zatrąbiono do odwrotu i powoli schodziliśmy. Deszcz, na szczęście, dość szybko ustał, padła więc propozycja, żeby odwiedzić jeszcze nieodległe schronisko Boe. Wybrała się tam część grupy, pozostali, spoglądając na pokrywające się coraz cięższymi chmurami niebo, skierowali się do stacji kolejki. Przejście do schroniska Boe dało pogląd na charakter grupy Sella: jest to surowa, prawie zupełnie pozbawiona roślinności płaszczowina skalna, z której wyrastają majestatyczne ściany skalne i która poprzecinana jest głębokimi kanionami. Krajobraz tego dnia był zupełnie odmienny od sielskiego niemal, pełnego ukwieconych hal, wczorajszego. Obok schroniska Boe zaskoczyły nas pracujące maszyny budowlane: kruszarka, ładowarka, nawet żuraw wieżowy. Stąd również przegonił nas deszcz, tym razem intensywny, nawet z padającym gradem. Ale na poziomie płaskowyżu nie stanowił on wielkiego zagrożenia, a chmury burzowe przeszły obok. Burza postraszyła natomiast naszych kolegów wchodzących ferratami.
Zanim wróciliśmy do schroniska Forcella Pordoi deszcz ustał i znów pokazało się Słońce. Pod schroniskiem można było spokojnie i przyjemnie posiedzieć, wystawiając twarz na jego promienie. W końcu przeszliśmy do górnej stacji kolejki, by po dłuższej chwili na liczne zdjęcia (ach te widoki gór w chmurach !) zjechać na dół. Tu trzeba było poczekać na ostatnich schodzących (niecierpliwi wrócili do Canazei autobusem miejskim) i wreszcie dojechaliśmy do hotelu. To był atrakcyjny dzień, mimo deszczu. Weszliśmy na 3152 ! Wieczorem było dość czasu na posiłek w znajomej pizzerii lub inne zajęcia.
Sobotni ranek powitał nas ulewą odbierającą nadzieję na jakiekolwiek sensowne wykorzystanie tego dnia. Wyjazd na planowaną trasę został odwołany. Po około dwóch godzinach deszcz jednak ustał i pojawiła się możliwość realizacji programu zastępczego. Znów mała grupka najambitniejszych wybrała się na ferratę a pozostali podzielili się na grupę kolejkową i pieszą.
Pierwsi wyjechali na Col di Rosc (2382) by tam odwiedzić restaurację Belvedere i schroniska Fedarola, Sass Bece. Z grzbietu można podziwiać doskonale widoczną Marmoladę a w przeciwnym kierunku grupę Sella. Kolejkowicze zjechali potem przez Pecol do Canazei.
Piechurzy wybrali się do doliny Contrin leżącej u południowo – zachodnich zboczy Marmolady. Przejście doliną do schroniska Contrin byłoby przyjemne, gdyby nie deszcz, który nas dopadł w połowie drogi (dość intensywny, ale krótkotrwały). Nie poddaliśmy się i dotarliśmy do schroniska. Tu była okazja do odpoczynku i posilenia się. Wracając napotkaliśmy niewielkie stadko osłów – jeden był bardzo przyjazny. I znów w drodze powrotnej zostaliśmy zmoczeni – tym razem solidniej. Po dojściu do hotelu trzeba było suszyć odzież i buty. Dzień zakończyło wieczorne spotkanie grupy dla omówienia programu następnego dnia.
Niedziela – ostatni dzień w górach. Po opuszczeniu gościnnych progów hotelu nieco wcześniej niż zwykle zebraliśmy się w autokarze i pojechaliśmy do Malga Ciapella. Wcześniej kilku indywidualistów opuściło autokar, by realizować własne plany a zasadnicza grupa podzieliła się na dwie nierówne części: kilka osób ruszyło pieszo w kierunku Pas de Ombretta (2706) a większość wyjechała ciągiem trzech kolejek linowych na jeden z wierzchołków Marmolady – Punta Rocca (3265). Zgodnie z prognozami pogoda była nienajgorsza – bez deszczu, z umiarkowanym zachmurzeniem, dłuższymi momentami przejaśnienia. Widoki były zmienne – od pełnego zamglenie sąsiednich szczytów do dalekich perspektyw. Warto było spędzić na tarasie widokowym więcej czasu, by wszystko zobaczyć i sfotografować. A była jeszcze możliwość przejścia po lodowcu w stronę Punta Penia, odwiedzenia kaplicy maryjnej. Potem, po zjechaniu niżej, do stacji pośredniej Serauta, odwiedziliśmy ciekawe muzeum poświęcone walkom podczas I Wojny Światowej, przeszliśmy ubezpieczoną linami trasą umożliwiającą zwiedzenie schronów i stanowisk bojowych z tego okresu (żołnierze włoscy i armii austro – węgierskiej walczyli tu od maja 1916 do listopada 1917). Była też okazja zjedzenia czegoś, zakupu pamiątek i, oczywiście, nadal – fotografowania.
Kiedy już wszystko zobaczyliśmy i sfotografowaliśmy, nadszedł czas na zjazd do doliny, odświeżenie się w pobliskim potoku. Gdy wszyscy się zebrali, ruszyliśmy, już nieodwołanie, w stronę domu. I bardzo dobrze, bo właśnie rozlało się dość intensywnie.
Podróż powrotna minęła prawie bez zakłóceń. Jedyna przygoda związana była z koniecznością awaryjnego uzupełniania paliwa tuż przed wjazdem do Polski. Nadzwyczajne zużycie paliwa na trudnych górskich drogach zaskoczyło Wieśka i zmusiło do gnania z kanistrami do stacji benzynowej. Ale to drobiazg. W Chrzanowie żegnaliśmy się bardzo zadowoleni z czterech dni spędzonych w pięknych górach. KP.


Radziejowa (1262) 08.07.2018.

Wycieczka w zachodnią część Beskidu Sądeckiego została zapisana w kalendarzu imprez jeszcze w ubiegłym roku i marne prognozy pogody nie mogły jej odwołać. Ale wpłynęły na niezbyt wielkie zainteresowanie wyjazdem. Nic to – jedziemy, pod wodzą Marcina.
Zajechaliśmy do Jaworek, a nawet jeszcze nieco dalej – do Białej Wody. Z parkingu ruszyliśmy pieszo wąwozem wyżłobionym przez potok o tej właśnie nazwie. To piękny, ciasny kanion o stromych, wysokich ścianach wapiennych. Po jego przejściu wspięliśmy się na przełęcz Rozdziela. Tu zaczęły padać na nas pierwsze krople deszczu nadciągającego z północy, czyli z kierunku, w którym zamierzaliśmy wędrować. Nie daliśmy się jednak przestraszyć i kontynuowaliśmy marsz – już odziani w peleryny, bo deszcz rozlał się na dobre (a może na złe ?). To była prawdziwa ulewa. Na szczęście nie trwała zbyt długo. Zanim doszliśmy w rejon Wielkiego Rogacza, już przeszła. Wkrótce niebo zaczęło się rozchmurzać i nawet pojawiły się promienie słoneczne.
Na Radziejowej zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek pod niedostępną (bo wymagającą pilnego remontu) wieżą widokową. Dalej towarzyszyła nam już ładna pogoda i mieliśmy okazję trochę przeschnąć.
Wreszcie dotarliśmy do schroniska na Prehybie. Tu była dłuższa chwila na posiłek. Trzeba było dać więcej czasu, bo kolejka do okienka kuchennego była długa i powoli się posuwająca. Nie wszystkich chciało się w niej stać, kto miał zapasy w plecaku ten z nich korzystał.
Po posileniu się wyszliśmy ze schroniska i ruszyliśmy w stronę Szczawnicy – zielnym szlakiem. To ciekawy szlak, na pewnych odcinkach wiodący wąską ścieżką wśród gęstej roślinności, na pochyłym zboczu. Nieco niżej wiedzie przez pola dając możliwość podziwiania widoku na Małe Pieniny. Można też przy drodze popróbować malin, jeżyn i dzikich czereśni. Niestety, nie wszyscy byli w stanie utrzymać średnią prędkość marszu i przy busiku zebraliśmy się później, niż było zaplanowane.
Pozostał nam już tylko powrót do Chrzanowa. Już w Szczawnicy okazało się, że nie będzie on szybki. Od Szczawnicy Dolnej do ronda w Krościenku posuwaliśmy się w żółwim tempie w sznurze samochodów. Potem mniejsze i większe korki przytrzymywały nas jeszcze kilkukrotnie. Efektem był późniejszy od planowanego powrót do domu. Jednak ani opóźnienie ani deszcz na trasie nie mogły popsuć zadowolenia z przyjemnego dnia w górach. KP.


Szwecja i Kopenhaga 29.06-2.07.2018r – relacja najmłodszej uczestniczki wycieczki.

W piątek 29 czerwca, całą grupą, pod przewodnictwem pana Zbyszka Milasza, wyruszyliśmy z Dworca Głównego w Krakowie do Gdyni.
Pendolino mknęło z nami i z naszymi oczekiwaniami na udaną wycieczkę. Słońce świeciło, pogoda była wyśmienita i zza okien pociągu mogliśmy podziwiać przepiękne rodzime krajobrazy. Po około 7 godzinach dotarliśmy na miejsce.
Gdynia tego dnia była dosyć wietrzna. Do godziny odpłynięcia promu było chwilę czasu ,więc sprawdziliśmy jak tutaj smakuje kawa . Mały spacer ulicami tego portowego miasta też dobrze nam zrobił .
O g.21:00 byliśmy już na promie Stena Line. Luksus, przepych i ogromna przestrzeń ukazały się naszym oczom. Prom był ogromny. Znajdowały się w nim setki kajut, sala dyskotekowa, bar, restauracja,sklepy,salon gier i wiele innych atrakcji. Pasażerów zapewne ponad tysiąc, a w dolnym pokładzie cała masa samochodów . Wyobraźnia zaczęła działać ,a i dreszczyk emocji mnie ogarnął. Tego wieczoru trafiliśmy na silny wiatr dochodzący do70km/h, więc mogliśmy doświadczyć niezłego bujania i przeciążeń, prawie jak na rollercoasterze. Po rozpakowaniu się, cześć osób wybrała się na dyskotekę. Tańce, światła, głośna muzyka i bujanie promu przez fale, dostarczyło nam wiele wrażeń. Tłum na parkiecie bujał się wraz z ruchem fal, dobra zabawa i emocje gwarantowane. Wszyscy zasnęli w dobrym humorze ,tylko niektórzy starali się schować szybko głowę pod kołdrę i zasnąć myśląc ,że to tylko łóżko wodne ,a nie bezkresne morskie wody.
Następnego dnia przywitało nas spokojne morze i szwedzka ziemia w oddali. Jedząc smaczne śniadanie podziwialiśmy przepiękne połacie błękitu rozpościerające się po sam horyzont.
Dotarliśmy do Szwecji, gdzie przywitała nas druga pani przewodnik. Najpierw zwiedzaliśmy Kullaberg,(półwysep skalny), z rezerwatem przyrody. Zachwyciły nas te dzikawe urwiska skalne,z których rozpościerał się widok na wybrzeża Danii i Szwecji. Widok ten był niezapomniany i myślę, że mogłabym spędzić tam sporo czasu gapiąc się wokół rozmyślając na przemian.
Następnie zwiedzaliśmy miasto Helsingborg, a w nim wieżę obronną Siemnan z 1310 roku, która stała w środku zabudowań obronnych króla Danii (wtedy ten obszar należał do Danii). Wieża była najważniejszym elementem obronnym. Wejście znajdowało się bardzo wysoko, a ściany miały 4,5m grubości, przez co była nie do zdobycia. W tej chwili jest magnesem przyciągającym turystów z wielu krajów, ze względu na taras widokowy, z którego można podziwiać morze i całą panoramę miasta. Później zwiedzaliśmy Rynek z zabytkową zabudową z XIX wieku.
Wieczorem ,po dniu pełnym wrażeń, udaliśmy się do luksusowego, dwudziestopiętrowego hotelu w Malmö (sieć Scandic), z którego mogliśmy podziwiać panoramę miasta, cieśniny między Danią a Szwecja i most Oresund. Jak dobrze jest móc popatrzeć na ludzi z wysokości 20 piętra. Wszystkie troski są takie malutkie 🙂 .
Wieczorem pani przewodnik zabrała nas na spacer po mieście. Widzieliśmy najwyższy budynek Turning Torso, o bardzo oryginalnej konstrukcji, jakby obracającego się ludzkiego korpusu i 190 metrach wysokości (54 piętra). Górował nad niską zabudową miasta. Następnie spacerowaliśmy po plaży oraz zwiedzaliśmy duży i mały Rynek.
W hotelu, w komfortowych warunkach , spędziliśmy noc, a rano zostaliśmy ugoszczeni przepysznym i bardzo oryginalnym śniadaniem. Kuszono nas prawdziwym szwedzkim stołem i świeżymi organicznymi produktami. Trudno było się oprzeć tym łakociom .
Trzeciego dnia z hotelu wyruszyliśmy do Danii,do której zaprowadził nas słynny most Oresund (około 8km długości). Przejazd dostarczył nam wiele wrażeń. Mijaliśmy sztucznie usypaną wyspę Peper a wprost z mostu wjechaliśmy w tunel wydrążony 10m pod wodą !!! uuu ! W Kopenhadze oglądaliśmy parlament, pałace królowej Małgorzaty, piękny budynek opery, teatru dramatycznego i stare ale kolorowe domy nad kanałami. W jednym z nich mieszkał Andersen.
Następnie zdecydowaliśmy się na rejs po kanałach Kopenhagi, gdzie także z pokładu łodzi, oglądaliśmy słynny pomnik Syrenki . OJJJ ,OGLADANIE KOPENHAGI Z TEJ PERSPEKTYWY TO WYJĄTKOWE I ZACHWYCAJĄCE PRZEŻYCIE . PIĘKNE BUDOWLE ,UŚMIECHNIĘCI LUDZIE ,SWOBODA I BEZTROSKA PLAZOWICZÓW I LUDZI MIESZKAJĄCYCH BEZPOŚREDNIO NAM WODĄ ,NO I TE NISKIE MOSTY POD KTÓRYMI NASZ STATECZEK SIĘ PRZECISKAŁ . POLECAM WSZYSTKIM !
Pod koniec dnia ,pożegnaliśmy uroczą Kopenhagę i również mostem Oresung, wróciliśmy do Karlskrony. Tu Pożegnaliśmy panią przewodnik .Jej barwne opowieści nie pozwalały się nudzić. Sporo dowiedziałam się także o takim zwykłym życiu Szwedów i Duńczyków .
Droga powrotna przed nami- trudno nam było odnaleźć się w ciasnawych kajutach ,bo wspominaliśmy niedawny luksus hotelu :). Tym razem też trochę bujało ,ale to nic ,daliśmy radę ,od czego jest Dyskoteka :)! Niektórzy tylko mieli nieco otarte łokcie 🙂
Dopłynęliśmy ,do pociągu mieliśmy jeszcze dużo czasu, wiec pan Zbigniew Milasz zaplanował dla nas zwiedzanie Gdańska. Oprowadził więc nas po Starym Mieście ,zaprowadził do Muzeum Obrońców Poczty Polskiej(ciekawa prezentacja multimedialna), odwiedziliśmy także kościół św. Brygidy. Zachwycił nas oryginalny ołtarz wykonany z bursztynu. Każdy jego element był starannie dopracowany i każda jego część była podświetlona, co dawało niesamowity efekt.
Ostatnie chwile w Gdańsku wykorzystaliśmy na małe przyjemności; lody, kawę lub gofry. O 14;00 wsiedliśmy do wygodnego Pendolino, które bezpiecznie i szybko przywiozło nas Krakowa .
Przez cały czas naszej wycieczki dopisywała nam pogoda, świeciło słońce, i my mieliśmy wyśmienite humory.
Dziękujemy panie Zbigniewie . To była bardzo udana wycieczka ! Karolina Imiołek


Ukraina 26.-30.06.2018

Już prawie dwa lata nie byliśmy na Ukrainie – trzeba się tam wybrać. Tym razem postanowiliśmy pojechać szlakiem wspomnień. O królu Janie III Sobieskim, o bohaterach sienkiewiczowskich, o dawnych Polakach. Ale była to także okazja do spotkania z Ukrainą współczesną.
Ruszyliśmy z Chrzanowa we wtorkowy wieczór i dość szybko (autostrada !) dotarliśmy do przejścia granicznego w Korczowej. I tu skończyło się rumakowanie (jak mówi Wiesiek). Zaczęło się od sporej kolejki autokarów przed szlabanem zamykającym wjazd na teren polskich odpraw – półtorej godziny. Potem odprawa po stronie polskiej (też trwała, ile musiała), kolejna po stronie ukraińskiej (jak wyżej) – wszystko razem zajęło nam prawie 4 godziny. W końcu jednak wyjechaliśmy za ostatni szlaban i znaleźliśmy się na Ukrainie. Było jednak później niż przewidywał plan i musieliśmy przełożyć wizytę w Żółkwi na ostatni dzień – pognaliśmy (droga była nienajgorsza) do Lwowa.
Tu, na pełnym chaotycznego ruchu parkingu przed dworcem głównym spotkaliśmy się z miejscowym przewodnikiem Tadeuszem i rozpoczęliśmy zwiedzanie miasta. Na początek był właśnie dworzec wzniesiony w latach 1899-1904 według projektu Władysława Sadłowskiego – dostojny, zadbany, uporządkowany. Później pojechaliśmy na Łyczaków, żeby zwiedzić cmentarz wraz z Cmentarzem Orląt. Tadeusz wykazał się tu rozległą wiedzą przedstawiając sylwetki spoczywających tu słynnych Polaków a także cytując fragmenty dzieł niektórych z nich. Wizyta na Cmentarzu Orląt była okazją do przypomnienia dramatycznych wydarzeń sprzed prawie stu lat towarzyszących kształtowaniu się niepodległej Polski.
Potem było stare centrum Lwowa: kościół dominikanów, katedra ormiańska (mieliśmy tu okazję wysłuchać pięknego śpiewu liturgicznego), dawna apteka – ciągle pełniąca swoją podstawową funkcję i równocześnie muzeum, kościół Przemienienia Pańskiego (obecnie unicki, czyli używając współcześnie obowiązującego określenia: obrządku bizantyjsko – ukraińskiego), Teatr Opery i Baletu (z wejściem do pięknego wnętrza), Wały Hetmańskie, pomnik Adama Mickiewicza, a po krótkiej przerwie na odpoczynek: katedra łacińska, Rynek, kościół bernardynów. Było tego sporo, w ciepłym dniu trochę nas to zmęczyło, ale z opowieściami Tadeusza – było warto.
Po zakończeniu tego spaceru przejechaliśmy do hotelu Sputnik, zakwaterowaliśmy się, zjedliśmy obiad i można było odpocząć po nocnej podróży i pełnym wrażeń dniu. Nawet ci, którzy jeszcze mieli siły, nie bardzo mogli wybrać się nawet na niedaleki spacer, bo nadeszła ulewa. Ale, oczywiście, nie przeszkadzała ona w spotkaniach w podgrupach a warunki do tego były sprzyjające: na każdym piętrze było kilka zacisznych miejsc wyposażonych w wygodne fotele i ławy.
We czwartek po śniadaniu (wiecie, że śniadanie na Ukrainie to jak mały obiad – z kilkoma ciepłymi daniami kojarzącymi się nam raczej z obiadem) opuściliśmy wygodny hotel i, jeszcze przed opuszczeniem Lwowa, pojechaliśmy na wzgórze Wysoki Zamek żeby wspiąć się na Kopiec Unii Lubelskiej wzniesiony dla uczczenia 300-lecia zawarcia tego związku łączącego Polskę z Litwą i Rusią (1569). Mimo nadciągających chmur udało nam się zobaczyć nieodległe Stare Miasto z jego kościołami i murami.
Potem już pojechaliśmy do Oleska. Tu, na zamku, gdzie urodził się mały Jaś, późniejszy król Polski Jan III obejrzeliśmy ekspozycję należącą do Lwowskiej Galerii Sztuki opowiadającą o historii zamku, o jego polskich lokatorach (wisi tu, między innymi, ogromny obraz przedstawiający zwycięstwo pod Wiedniem – namalowany dla fary w Żółkwi) ale także prezentującą malowane współcześnie portrety atamanów kozackich i różne wątki ukraińskie.
Kolejnym przystankiem na naszej drodze były Podhorce. Weszliśmy tu do zbudowanego dla hetmana Stanisława Koniecpolskiego zamku (typu palazzo in fortezza). Budowla ta, w czasach słusznie minionego systemu bardzo źle traktowana (m. in. funkcjonował tu szpital gruźliczy, potem nikt się nią nie opiekował) od niedawna jest powoli zabezpieczana (zrobiony jest już dach – przynajmniej nie leje się do środka) i porządkowana. We wstępnie przygotowanych komnatach można oglądać trzeci lub czwarty garnitur eksponatów Lwowskiej Galerii Sztuki. Ciągle jeszcze odczucia podczas zwiedzania są bliższe smutku i żalu za niegdysiejszą świetnością niż radości z tego, że nie dopuszcza się do zupełnej zagłady tego skarbu kultury. Również wizyta w pobliskim kościele (obecnie użytkowanym przez unitów) pozostawia podobne wrażenia, choć kościół jest w nieco lepszym stanie.
Dalej pojechaliśmy do Poczajowa. Ławra Zaśnięcia Matki Bożej w Poczajowie jest drugą po Ławrze Peczerskiej co do znaczenia duchowego wśród prawosławnych na Ukrainie. Wspaniałe cerkwie z największym, zbudowanym z fundacji Mikołaja Potockiego w XVIII w głównym soborem Zaśnięcia Matki Bożej zachwycają swoim dostojnymi sylwetkami i bogatymi, wspaniałymi wnętrzami. Dla naszych pań dodatkową ciekawostką była konieczność odziania się w wypożyczone przed wejściem spódnice i osłonięcie głów chustami. W sumie wizyta tu była ciekawym przeżyciem.
Na koniec tego dnia pozostał nam Krzemieniec. Po zakwaterowaniu w hotelu Kalina i smacznym obiedzie przespacerowaliśmy się do centrum miasteczka, żeby zobaczyć zespół poklasztorny jezuitów z budynkiem dawnego, słynnego Liceum Krzemienieckiego, żeński monastyr Objawienia Pańskiego, kościół pw. św. Stanisława Biskupa, Górę Bony z ruinami zamku (większość uczestników – tylko z daleka).
Po powrocie usiedliśmy w ogródku hotelowym, gdzie ławy i stoły pod wiatami zachęcały do towarzyskiego spotkania przy kufelku.
W piątek po pożegnaniu Krzemieńca przejechaliśmy do Zbaraża. Tu zwiedziliśmy kolejne muzeum usiłujące przedstawić historię z puntu widzenia Ukraińców: wspaniali atamani kozaccy próbują tu przysłonić dawnych polskich właścicieli i budowniczych obiektu. Jest tu także prezentowane sporo ukraińskiej sztuki współczesnej: malarstwo, rzeźba w drewnie o tematyce narodowej, ludowej. Wisi tu także kolejny wielki obraz z fary w Żółkwi. W sumie muzeum jest dość ciekawe a zamek, w którym funkcjonuje – nieźle utrzymany.
Kolejnym punktem w naszej peregrynacji był Tarnopol. Po niełatwym ustawieniu autokaru na zatłoczonym parkingu przed dworcem głównym wybraliśmy się na spacer po mieście zbudowanym w 1540 r przez hetmana wielkiego koronnego Jana Amora Tarnowskiego. Podziwialiśmy katedrę (unicką) Niepokalanego Poczęcia NMP (dawny kościół dominikanów), Obwodowy Akademicki Teatr im. Szewczenki, zamek, zaporowy zbiornik wodny na Serecie, odpoczęliśmy chwilę na Bulwarze Tarasa Szewczenki. Na każdym kroku spotyka się tu pomniki podkreślające ukraińskość: Tarasa Szewczenki, Iwana Franki, Salomei Kruszelnickiej, księcia Daniela Halickiego, patriarchy Józefa Slipego, jest też pomnik Puszkina. Pomnika Mickiewicza już nie ma. Na koniec obejrzeliśmy dworzec kolejowy.
Naszym celem w tym dniu był Kamieniec Podolski. Dotarliśmy tam, niestety, wraz z deszczem. Jednak szkoda by było nie odwiedzić twierdzy, wzięliśmy więc parasole i ruszyliśmy zdobywać zamek. Znana z sienkiewiczowskiej powieści „Pan Wołodyjowski” twierdza, mimo deszczu pełna była turystów. Przeszliśmy gankami dla obrońców, weszliśmy do Baszty Różanki i Wielkiej Baszty Zachodniej, zwiedziliśmy ekspozycję poświęconą życiu i opresjom w słusznie minionym okresie – z licznymi portretami Lenina i Stalina i wieloma eksponatami dziwnymi dla dzisiejszej młodzieży a u starszych przywołującymi wspomnienia. Po zwiedzeniu zamku przez Most Turecki przeszliśmy na stare miasto by przez Polski Rynek i Nowy Most dojść do Nowego Planu (czyli wytyczonej pod koniec XIX w. nowej dzielnicy) gdzie zakwaterowaliśmy się w dużym (12 pięter), świetnie utrzymanym hotelu 7 Dni. Również tu obiad był smaczny i obfity. A po nim było jeszcze sporo czasu do wykorzystania, pogoda poprawiła się, nie brakło więc chętnych na indywidualny spacer na Stare Miasto. Spokojnie można było obejrzeć katedrę, która podczas panowania Turków była meczetem z wieżą, która była minaretem, Polski Ratusz, fragmenty umocnień miejskich, głęboki jar Smotrycza opływającego Stare Miasto. Można było usiąść przy stoliku w jednym z licznych ogródków kawiarnianych i niespiesznie chłonąć atmosferę miasteczka słuchając jednego z grających tu całkiem nieźle ulicznych grajków. Wraz z nadciągającym zmierzchem zapłonęły światła uliczne nadając nowego wyrazu starym budynkom. Niestety niebo pokryły chmury zwiastujące burzę i trzeba było szybko wracać pod dach hotelu. Tuż przed dojściem do hotelu zainteresował nas plac przed Nowym Ratuszem, na którym znajduje się tablica upamiętniająca bohaterów Niebiańskiej Sotni (poległych na przełomie 2013 – 2014 r w Kijowie za wolność Ukrainy) oraz maszty z flagami kilku państw. Wiszą tu, naprzeciw siebie, flaga polska i czerwono – czarna banderowska (powstałej w 1940 roku w Krakowie frakcji Rewolucyjnej Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów). Nam, Polakom, to sąsiedztwo źle się kojarzy ale flagę taką widzieliśmy podczas naszej wycieczki wielokrotnie i nic na to nie poradzimy, że Ukraińcy uważają Stiepana Banderę za bojownika o swobodę Ukrainy.
W sobotni poranek po śniadaniu (obsługa restauracji hotelowej niezbyt dobrze sobie radziła z wielką liczbą głodnych gości przybyłych jednocześnie) ruszyliśmy w drogę w stronę domu, zatrzymując się jeszcze tu i tam.
Zapisaną w planie Trembowlę obejrzeliśmy tylko z okien autokaru, nie zatrzymując się w niej ze względu na brak czasu. Zmierzaliśmy do znacznie ciekawszego Złoczowa.
Tu właśnie zwiedziliśmy zamek – ulubiony przez króla Jana III. Także ten obiekt zawiadywany jest przez Lwowską Galerię Sztuki i prezentuje podobną w założeniach narrację historyczną. Prezentuje się tam także dzieła Durera, Rembrandta, Rubensa, van Dycka (kopie, niestety). W pawilonie chińskim prezentowane są elementy sztuki wschodu. Na dziedzińcu znajdują się sprowadzone tu z niedalekiej wsi Nowosiłki dwa głazy z zagadkowymi, zaszyfrowanymi napisami, prawdopodobnie z końca XIV w.
Po opuszczeniu Złoczowa pojechaliśmy do ostatniego miasta na naszej trasie, założonego przez hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego i związanego z Sobieskimi – Żółkwi. Przeszliśmy tu przez obóz kozacki (kozacy – członkowie grupy rekonstrukcyjna siedzieli przy stołach i raczyli się napitkami), zajrzeliśmy do zamku (smutny widok), cerkwi bazylianów, obejrzeliśmy bramy miejskie, rynek, kolegiatę św Wawrzyńca, synagogę. Potem zjedliśmy ostatni obiad na Ukrainie i ruszyliśmy na granicę w Hrebennem.
I tu znów była okazja do ćwiczenia cierpliwości. Spora kolejka autokarów kursowych (wiozących Ukraińców do pracy w Polsce) zapowiadała dłuuugie przekraczenie granicy. I rzeczywiście trwało to prawie tak samo długo jak podczas wjazdu na Ukrainę.
A potem było już szybciutko i płynnie aż do Chrzanowa.
Oprócz fatalnego stanu dróg (po za głównymi) to właśnie strata czasu na granicy jest najgorszym przeżyciem związanym z wyjazdem na Ukrainę. Pozytywnie zaskoczyły nas natomiast hotele – bardzo dobre, nawet w małych miejscowościach (Krzemieniec), o profesjonalnej obsłudze i znakomitym żywieniu, ciągle w przyzwoitych (we Lwowie) lub nawet świetnych (Krzemieniec) cenach.
Odwiedzamy Ukrainę zbyt rzadko. Ale nic straconego, to można zmienić. KP.


Włochy Północne 8-17.06.2018

Kolejny pomysł letniego wyjazdu nad Adriatyk spotkał się z tak dużym zainteresowaniem, że w piątkowy wieczór z chrzanowskiego placu Tysiąclecia wyruszyły na południe dwa, prawie pełne, autokary. Przez Czechy, Austrię, dojechaliśmy do Włoch; my – bez przygód, towarzystwo z drugiego autokaru – z problemami spowodowanymi nadużyciem . (Trzeba było jednego z uczestników pozostawić zaraz na początku drogi przez Czechy pod opieką służb medycznych).
A zwiedzanie Włoch rozpoczęliśmy od Tarvisio i wyjazdu kolejką gondolową na Monte Lusari. Na tej górze, nieco wyższej (1790 m npm) od Babiej Góry jest sanktuarium maryjne powstałe w miejscu znalezienia uznanej za cudowną figurki Marii. Obecnie obok kościółka jest rozbudowana niewielka osada świadcząca licznym pielgrzymom i turystom niezbędne usługi (restauracje, bary, sklepy z pamiątkami). Oprócz tego jest to miejsce ze wspaniałymi widokami na Alpy Julijskie a zimą – popularna stacja narciarska. Warto się tam zatrzymać na kilka godzin zmierzając na południe – dla tych widoków i rozprostowania nóg po długiej podróży.
Z Tarvisio do naszej bazy w Lido di Jesolo było już niezbyt daleko i w większości autostradami, dotarliśmy więc do celu wczesnym popołudniem. Po zakwaterowaniu w hotelu Apollo mieliśmy chwilę na mały spacer po okolicy a po obiedzie można było wyjść na główny deptak miasta, by wraz z innymi licznymi gośćmi wziąć udział w tradycyjnym włoskim passeggiata (wieczornym spacerze). Wieczorem, kiedy Słońce już nie dopieka, tłumy młodych i starszych wylegają na deptaki miast i miasteczek włoskich, by spotkać znajomych lub nawiązać nową znajomość, odetchnąć od dziennego upału, zjeść loda lub coś wypić. My też wzięliśmy udział w tym rytuale. W kilka osób przeszliśmy do hotelu Wenecja, gdzie kwaterowali uczestnicy z drugiego autokaru.
W niedzielę mieliśmy czas na plażę. Poleżałem chwilę (może zbyt długą) wystawiając się do Słońca i potem trochę mnie piekła przypalenizna. Była też kąpiel w morzu, spacer wzdłuż plaży – a chwalą się tu, że mają najdłuższą plażę w Europie: 13 km. Rzeczywiście jest jej sporo i jest dobrze utrzymana.
Koledzy drugim autokarem pojechali do Padwy i Werony. Wieczorem znów był spacer po deptaku, jakieś wino i tak kończył się prawie każdy dzień.
W poniedziałek wybraliśmy się do Padwy. Przed bazyliką św. Antoniego czekał na nas ojciec Sebastian, który oprowadził nas po tej wspaniałej świątyni, bardzo zajmująco opowiadając o jej najważniejszych miejscach i o licznych tu polskich akcentach.
Po krótkiej, z konieczności, wizycie w Padwie pojechaliśmy do Werony, gdzie czekała na nas Pani Joanna. Już z nią kiedyś współpracowaliśmy i teraz znów pokazała nam miasto (jego najstarszą część) pełne pamiątek z długiej historii a także miejsc związanych z wymyśloną przez Wiliama Szekspira opowieścią o najsłynniejszej parze kochanków: Romeo i Julii. Werona niezmiennie zachwyca i przyciąga tłumy turystów z całego świata. Korzystając ze wspaniałego otoczenia wręczyłem legitymacje PTTK dwóm nowym członkiniom towarzystwa.
We wtorek był znów czas na plażę. Wykorzystałem część dnia na przejście do zachodniego krańca plaży. Koniec ten wyznacza ujście do morza rzeki Sile. Jest tu niewielkie molo wykorzystywane przez wędkarzy i mała przystań. Niebo od czasu do czasu pokrywało się chmurkami przesłaniającymi promienie słoneczne, co bardzo mi odpowiadało, biorąc pod uwagę przedwczorajsze przypieczenie.
Jednak plaża i tak była pełna odpoczywających letników. Nasi współtowarzysze podróży także korzystali z uroków morza, plaży i spacerów ale także z niewielkiego ale bardzo wygodnego basenu hotelowego. Koledzy mieszkający w hotelu Wenecja pojechali tego dnia do Triestu.
We środę po śniadaniu ruszyliśmy autokarem na wschód – w rejon Triestu. Zaczęliśmy od zwiedzenia Groty Gigante – jaskini krasowej a właściwie jednej ogromnej komory podziemnej (o wymiarach pozwalających na pomieszczenie w niej watykańskiej bazyliki św Piotra). Jaskinie rzeczywiście zadziwia swoim ogromem a oprócz tego szatą naciekową: stalagmitami, stalaktytami, kolumnami. Unikalne jest zamontowane tu najdłuższe na świecie wahadło służące do najdokładniejszych badań ruchów skorupy ziemskiej.
Po wyjściu z jaskini skierowaliśmy się do centrum Triestu. Ten ruchliwy port adriatycki o historii sięgającej czasów rzymskich rozwinął się znacznie w epoce habsburskiej jako główna baza marynarki wojennej imperium austro-węgierskiego. Najokazalsze budowle miasta powstały właśnie w tym czasie. Oprócz ścisłego centrum z tymi właśnie wspaniałymi budynkami zobaczyliśmy także pozostałości rzymskiego amfiteatru i wspięliśmy się na wzgórze do katedry San Giusto.
Z centrum Triestu przejechaliśmy do położonego nieopodal zamku Miramar. Rezydencja ta, zbudowana dla cesarskiego brata Maksymiliana i z wielką troską przez niego urządzana (sam nadzorował prace projektowe przy pałacu i parku i sprowadzał do niego egzotyczne rośliny) niezbyt długo cieszyła swojego gospodarza, który wkrótce po zamieszkaniu w niej przyjął tytuł cesarza Meksyku i wyjechał na drugą półkulę gdzie został aresztowany i stracony przez rewolucjonistów walczących o wolność. Dla potomności zachował się piękny pałacyk i wspaniały, rozległy park.
Po powrocie do hotelu i kolacji zebraliśmy się całą grupą przy lampce wina, by zintegrować się, rozerwać, porozmawiać o podróżach. Było miło i sympatycznie.
Czwartek – kolejny dzień plażowania – rozpoczął się od zachmurzonego nieba. Wyglądało to na doskonała pogodę do dłuższego spaceru, ruszyłem więc wzdłuż plaży na wschód. Po pewnym czasie chmury rozproszyły się i znów trzeba było chronić się przed promieniami słonecznymi (ciągle czułem efekty niedzielnego opalania), ale nie przeszkodziło mi to w dojściu do wschodniego krańca plaży. Tu granicą jest ujście rzeki Piave. Również to ujście osłonięte jest kamiennym molem z którego korzystają wędkarze.
Inni uczestnicy naszego wyjazdu także spacerowali, albo korzystali z uroków plażowania i kąpieli w morzu lub basenie a kilka osób pojechało do Wenecji, żeby indywidualnie zwiedzić więcej niż zaplanowano dla całej grupy.
W piątek rano cała nasza grupa przejechała autokarem do Punta Sabbioni a stąd stateczkiem w pobliże Placu Św Marka w Wenecji. Tu gorąco pożegnałem się z towarzyszkami i towarzyszami podróży, bo obowiązki rodzinne skłoniły mnie do zakończenia wycieczki w tym dniu. Z lotniska Marco Polo przez Kijów poleciałem do Krakowa by w sobotę rano pojechać do Izb (to tam właśnie jest koniec świata), gdzie Mikołaj i Joanna powiedzieli sobie „TAK” i utworzyli nową podstawową komórkę społeczną.
A nasza grupa turystów zwiedziła Wenecję pod wodzą miejscowej przewodniczki Małgorzaty i opieką naszej Małgosi i miała sporo czasu na indywidualne uzupełnienie programu, między innymi rejs po Canale Grande.
W sobotę po śniadaniu i opuszczeniu hotelu grupa pojechała do Cortiny d’Ampezzo. W okolicy tej miejscowości jest kolejka gondolowa wywożąca na bardzo widokowy szczyt Lagazuoi (świetnie widać stąd Marmoladę). Po zachwyceniu się tymi widokami była jeszcze wizyta w centrum Cortiny a potem już powrót do domu.
Wycieczka była bardzo udana: bogaty program krajoznawczy został zrealizowany w pełni dając nam pogląd na bogactwo włoskich miast (choć, oczywiście, trudno mówić o dokładnym ich zwiedzeniu), pogoda (mimo niezachęcających prognoz) dopisała – prawie wcale nie dokuczył nam deszcz, piękna plaża i ciepły Adriatyk zadowoliły każdego, no i w ogóle . te wspaniałe Włochy ! KP.


Bieszczady 31.05-03.06.2018 – wycieczka z Koła Grodzkiego PTTK Chrzanów w Bieszczady.

W pierwszym dniu naszej kolejnej wyprawy w Bieszczady postanowiliśmy wykorzystać przejazd, aby po drodze zobaczyć inne ciekawe miejsca. Takim jest niewątpliwie najdłuższy w Europie Schron Kolejowy w Stępinie. W1941 roku w pociągu sztabowym ,,Ameryka”,- spotkał się Adolf Hitler z Benito Musolinim. Z Krosna polecieli samolotem na front wschodni aby odwiedzić walczące tam jednostki włoskie. Adolf Hitler po tym fakcie wyjechał pociągiem do Wilczego Szańca. Jest to unikalny obiekt- świadek historii, a często przejeżdżając przez te tereny, nie zdajemy sobie sprawy ze mijamy tak intrygujący budynek. Dalej udaliśmy się do Odrzykonia do Zamku Kamieniec. Ruiny tego XIV wiecznego zamku, który strzegł traktu handlowego z Przełęczy Dukielskiej, widać już z oddali. Przez pewien okres współwłaścicielem zamku był Aleksander Fredro. Śledząc dokumentację dotyczącą zamku, natknął się na historię sporu dawnych właścicieli zamku, na kanwie której powstała Komedia Zemsta. Nieopodal zamku istnieje rezerwat ostańców – skał piaskowców ciężkowickich „Prządki”. Spacer po nim to następny punkt naszej wycieczki. Erozja wyrzeźbiła ciekawe kształty, których nazwy wiążą się z kształtem skał; Baba, Herszt. Legenda mówi ze prządki to zamienione w skałę kobiety, które nie uszanowały święta. Teraz już ruszamy w Bieszczady. Granicą jest rzeka Osława. Stąd już niedaleko do ostatniego celu w dniu dzisiejszym – cerkwi w Turzańsku. Czeka tu na nas duchowny Prawosławny, który bardzo serdecznie nas przyjął w tej pięknej świątyni. Jest ona wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Unesco, Posiada najwyższą w Polsce dzwonnicę, piękny Ikonostas. Niestety brakuje jeszcze dużo pieniędzy aby przywrócić świątyni dawną świetność, zwłaszcza że parafia jest bardzo mała i uboga. Jest to jedna z trzech obok świątyń w Rzepedzi i Komańczy Cerkiew Typu Wschodnio Łemkowskiego, budowana prawdopodobnie przez tych samych cieśli, dwie poprzednie Cerkwie oglądaliśmy w zeszłym roku. Tym estetycznym i duchowym przeżyciem zakończyliśmy ten słoneczny dzień.
Dzień drugi
Dzisiaj w planie mamy najdłuższą w tych dniach trasę biegnącą Głównym Czerwonym Beskidzkim Szlakiem. Z Cisnej idziemy przez Jasło, Okrąglik, Fereczatą i kończymy w Smereku tuż obok naszego Domu Wypoczynkowego. W Cisnej oglądamy kultową knajpę „Siekierezadę”, gdzie kiedyś byli bywalcami, a teraz na ścianach wiszą ich podobizny – bieszczadzcy zakapiory. Ludzie gór – których, kręte losy życia rzuciły w tą krainę wilka i niedźwiedzia. Tutaj, jako drwale, zbieracze runa, smolarze walczyli z przyrodą, ale też mając często dusze artystyczne rzeźbili dusiołki, Biesy, malowali Madonny. Często jednak przegrali życie dopiero z Alkoholem. Ale zostali zapamiętani jako charakterni, dumni, kochający wolność i te góry twardzi ludzie. Dziś przypomina o nich kapliczka zakapiorów, gdzie znajdują się tabliczki z nazwiskami zakapiorów, ludzi Bieszczadów. Nad nimi czuwa zaś postać Chrystusa Frasobliwego, siedzącego w drewnianej niszy z beczki piwa. Idąc na Okrąglik mijamy pomnik, poświęcony poległej w katastrofie helikoptera jej załodze i Milicjantów, którzy brali udział w nakręcaniu odcinka Programu Telewizyjnego 997. Na Jaśle i Okrągliku, spotykamy transzeje i okopy – ślady walk Pierwszej i Drugiej Wojny Światowej. W 1944 roku trwały tu zacięte walki o tzw. linię Twierdzy Karpaty. Jeszcze dziś można spotkać ślady walk z obu tych wojen, Pojedyncze groby, resztki oporządzenia wojskowego. Piękne widoki czekają na nas na Jaśle, Okrągliku i Fereczatej. Widać stąd nasze połoniny, Tarnice, góry Słowacji i Ukrainy. szlak jest długi, ale ponieważ znów mamy szczęście do pogody widoki, rekompensują nam zmęczenie. Zwłaszcza że mija nas na trasie maraton – Bieg Rzeźnika, – Oni muszą przebiec 80 km – co to nasz 18 km spacer.
3 dzień
Dzisiaj zaczynamy dzień od zwiedzania cerkwi w Chmielu pw. św. Mikołaja -cerkwi wybudowanej w stylu Huculskim. Na przycerkiewnym cmentarzu znajduje się najstarszy opisany nagrobek z XVI wieku. Nieopodal z platformy widokowej podziwialiśmy kaskady na rzece San – piękny przełom rzeki u podnóża Otrytu. Zaczynamy z Zatwarnicy zdobycie szczytu Dwernik Kamień. Po drodze mijamy malowniczy wodospad Hyrlawy na potoku Szepit . Zdobywamy szczyt, skąd roztacza się piękny widok na połoninę Wetlińską, Caryńska, szczyt Tarnicy. U podnóża Kamienia znajdują się okopy pierwszo- wojenne i mały cmentarzyk wojskowy. Z dala nadchodzą ciemne chmury, więc aby nie kusić losu schodzimy ze szczytu do Nasicznego, gdzie czeka na nas autobus, Chwilę po tym jak zeszliśmy do autokaru lunął deszcz i grad, ale mieliśmy szczęście. Wieczorem ognisko, pieczenie kiełbasek i śpiew przy akompaniamencie niezawodnego naszego gitarzysty Jacka i Zuzi-, która mu dzielnie pomagała na drugiej gitarze. Bez nich ta impreza nigdy nie była by tak udana. Dzięki Wielkie.
Ostatni dzień
Dziś w planie mieliśmy odnalezienie zapomnianej nieistniejącej dziś wsi Choceń. Wysiedlona w 1947 roku, – pozostały po niej tylko ślady dawnego życia mieszkańców. Amerykanka Polskiego pochodzenia zakupiła ziemie dawnej wsi, i wraz z nadleśnictwem Baligród postanowiła zadbać o to aby ślady w postaci ruin domostw, starych studni, zachować w jak najlepszym stanie. Niestety przyroda po zimie zdołała szybko zatrzeć ślady do wsi i klucząc po ścieżkach i dróżkach próbowaliśmy odnaleźć dawną wioskę. Nie udało nam się, ale nagrodą było zdobycie szczytu, gdzie rozpościerał się piękny widok na Bieszczady – ostatni już tego dnia. Posmakowaliśmy też trochę dzikości Bieszczad, i stwierdziliśmy mimo ze wioska okazała się dalej nieodnaleziona to warto było zobaczyć te dzikie i piękne okolice, tak mało opisane w przewodnikach. Ostatnim puntem naszej wyprawy w Bieszczady było zwiedzanie Sanoka -nieformalnej stolicy Bieszczad, Byliśmy u stóp Zamku zbudowanego przez Kazimierza Wielkiego, skąd rozpościera się widok na góry Słonne i Sanok, Na zamku znajduje się wspaniała kolekcja ikon i wystawa obrazów Beksińskiego. Oglądaliśmy Kościół Franciszkański z Obrazem MB Sanockiej, Kościół Farny, Rynek z Ratuszem i ławkę z dzielnym Wojakiem Szwejkiem, który z 11 marszbatalionem szedł na odsiecz Twierdzy Przemyśl. Wracamy do Chrzanowa. Obiecujemy sobie ze znowu po raz kolejny wrócimy tu za rok aby zobaczyć kolejne zakątki tej pięknej krainy, która wciąż kryje przed nami tyle tajemnic. Wszyscy uczestnicy stworzyli wspaniałą atmosferę za co bardzo dziękuję. Kto raz pokocha Bieszczady – przyjedzie tu znowu – Czady zrobiły swoje. W.P.


Grabowa 28.05.2018

W dniu 28.05 2018 odbyła się wycieczka Koła Grodzkiego na Grabową w Beskidzie Śląskim. Wycieczkę rozpoczęliśmy z Brennej Leśnicy. Doszliśmy do pięknej kapliczki Madzi .Po kilku chwilach byliśmy już na wieży widokowej. Z wieży rozpościera się piękna panorama na cały Beskid Śląski. – Pasmo Klimczoka, Równicy, Czantorii i Stożka. Po godzinie byliśmy w Chacie Grabowa – nowo wybudowanym schronisku na miejscu starej chaty góralskiej. Pasmo Grabowej i Kocierza słynne jest z pasterstwa, które dotarło tu już w XVII w. Całe pasmo zwane jest Beskidem Węgierskim z powodu pierwszych osadników – pasterzy pochodzenia węgierskiego. Wokół schroniska powstał Ogród Bajek – wśród kwiatów, i fontann, stoją postacie z bajek – fajna atrakcja dla dzieci i nie tylko. Z tarasu schroniska widać piękną panoramę na cały Beskid. Po skosztowaniu przysmaków schroniska zdobyliśmy po kilku chwilach szczyt Grabowej. Idąc ścieżką wzdłuż grzbietu Grabowej otwierają nam się panoramy na pasmo Baraniej Góry i Skrzycznego. Schodzimy trochę ze szlaku aby zobaczyć wspaniałe widoki z polany Jaworowej. Wróciliśmy na czerwony szlak – zdobywamy Kocierz i po kilku godzinach dochodzimy do starego schroniska na Przełęczy Karkoszczonka – Chata Wuja Toma. Po odpoczynku kierujemy się już w stronę Brennej gdzie czeka na nas Bus Pani Marzeny. Trzeba przyznać ze pasmo Grabowej jest trochę zapomniane przez turystów, a trasy tutaj są bardzo widokowe, ciekawe i posiadające aż dwa schroniska turystyczne. W.P.


Biebrzański Park Narodowy 24-27.05.2018

Koło Grodzkie po raz pierwszy zorganizowało wycieczkę do Biebrzańskiego Parku Narodowego. Pomysłodawcą i pilotem był Kol. Robert Czak.
Podczas tego wyjazdu zwiedziliśmy:
Supraśl z Muzeum ikon, które posiada zbiory ok. 1400 szt. eksponatów a prezentuje tylko ok. 300 szt. Zbiory pochodzą głównie z pracy Urzędu Celnego, rekwirującego obrazy wywożone nielegalnie z Rosji, Białorusi itp. Ekspozycja znajduje się w 9 salach, gdzie prezentowane są ikony pisane wg kanonu, projekcja pisania ikon, krzyże i ikony podróżne, głównie św. Mikołaja jako patrona podróżnych, ikony św. Jana Chrzciciela i Matki Bożej, ikony świętych i kapliczki oraz freski z cerkwi w Supraślu. Drugim obiektem zwiedzanym w tym mieście był prawosławny monaster, teraz odbudowywany, gdyż w 1944 r. Niemcy wysadzili w powietrze główną cerkiew. W monasterze oglądnęliśmy małą cerkiew p.w. św. Jana Teologa /Ewangelisty/ i główną cerkiew p.w. Zwiastowania Przenajświętszej Bogurodzicy odbudowywaną od postaw. Tu na uwagę zasługuje orzeł – godło Cesarstwa Bizantyjskiego i ikona Matki Bożej Supraskiej słynąca cudami. Ikonostas jest odbudowywany, niekompletny i dlatego widzieliśmy ołtarz główny nie zasłonięty rzędami ikon. Ikony są pisane przez ikono-pisarzy Serbów, gdyż oni byli też autorami ikon w cerkwi z XVI w. Następuje również rekonstrukcja fresków.
Białystok – a przede wszystkim pałac rodu Branickich, odbudowany po II wojnie światowej z przeznaczeniem na Instytut Medycyny wraz z paradną bramą i zrewitalizowany park Branickich z altaną i stawkiem. Ciekawscy mieli szansę na indywidualne wejście do pałacu Branickich i sfotografowanie uczelnianej auli /dawnej sali balowej połączonej z dawną jadalnią/. Idąc w kierunku Rynku im. Kościuszki oglądnęliśmy piękną gotycką katedrę rzymsko-katolicką p.w. Wniebowzięcia N. M. Panny, pomnik księdza Jerzego Popiełuszki /1947 – 1984/, pomnik Józefa Piłsudskiego /1867 – 1935/, ratusz z muzeum, Skwer Konstantyna Wielkiego Cesarza z cerkwią prawosławną z 1846 r. p.w. św. Mikołaja obecnie w randze katedry.
Biebrzański Park Narodowy, którego herbem został niewielki ptak – batalion. Tu oglądnęliśmy tzw. Borek Bartny z założonymi barciami dla dzikich pszczół a potem polowaliśmy na łosie zwane „królami mokradeł” i jelenie z wież widokowych za pomocą lornetek i lunety miejscowego przewodnika. Zdumiały mnie piaszczyste wydmy na trasie do Wilczej Góry, jakbym była w okolicy Łeby w Słowińskim Parku Narodowym. Byliśmy też w interaktywnym Muzeum Biebrzańskiego Parku Narodowego – największego w Polsce, o powierzchni prawie 60 000 ha. W krajobrazie Parku dominują przestrzenie podmokłych łąk i szuwarów obejmujące rozległe torfowiska bagienne doliny rzeki Biebrzy z jej meandrami i wiosennymi rozlewiskami. Park jest ostoją zwierza / łoś – ok. 600 szt., jeleń, wilk, sarna, bóbr – ok.1000 szt., wydra/, ptactwa /bocian biały, żuraw, mewa, rybitwa białoskrzydła, czapla siwa, czapla biała, rycyk, skowronek, batalion, łabędź niemy, orlik grubodzioby/ i roślin /storczyk różowy, storczyk biały, wełnianka pochwowata, kosaciec żółty, pałka szerokolistna, tatarak, skrzyp błotny, rosiczka, paproć, turzyca, łochynia/. Wędrując po tzw. ławkach nad niskimi torfowiskami i łąkami bagiennymi mieliśmy możliwość obserwacji fruwającego ptactwa i podziwiania roślinek, jak również rozległego krajobrazu. Zwiedzanie było urozmaicone. Miejscowy przewodnik pokazał nam suche odchody wilka i zimowe bobki łosia, pomagał rozpoznać przeróżne rośliny bądź ptaki w locie.
Twierdza Osowiec – zaglądnęliśmy do II Fortu, budowanego przez Rosjan wg projektów z XIX w. w celu ewentualnej obrony przed Prusakami. W tej chwili jest to niezabezpieczona trwała ruina bunkrów.
Góra Strękowa /126 m n.p.m./, skąd rozciąga się przepiękny widok na wieś o tej samej nazwie i rozległą, zieloną, zalewową dolinę rzeki Narwi. Na szczycie góry znajdują się ruiny schronu dowodzenia obrońców II Rzeczpospolitej we wrześniu 1939 r. w bitwie pod Wizną /zwaną też Polskimi Termopilami/, którą dowodził kapitan Władysław Raginis. W czasie ciężkich walk obrońcy odpierali atak hitlerowskich jednostek pancernych gen. Guderiana przez 3 dni, do wyczerpania zapasów amunicji. Ostatniego dnia dowódca wysadził schron w powietrze, ginąc na miejscu. Na wzgórzu najpierw ustawiono tablicę informacyjną. Od 2011 r. szczątki kapitana Władysława Raginisa i jego zastępcy, porucznika Stanisława Brykalskiego /zginął przy obsłudze działa/ spoczywają w nowym grobie w ruinach schronu dowodzenia.
Rajgród – małe miasteczko z pomnikiem króla Kazimierza Wielkiego, który rozkazał wybudować zamek na wzgórzu o wysokości 14 m nad poziomem Jeziora Rajgrodzkiego. Zamek szybko zniszczyli krzyżacy. Teraz na Wzgórzu Zamkowym jest mały amfiteatr. Oglądnęliśmy z zewnątrz kościół neogotycki p.w. Narodzenie N. M. Panny wzniesiony w latach 1905 – 1910 a także skromną marinę, plażę i drewniany pomost w głąb jeziora.
Rybczyzna – wioska, w której mieliśmy kwaterę /noclegi i smaczne wyżywienie/, leży na Jeziorem Dreństwo /druga nazwa – Dręstwo/. Miejscowość cicha i spokojna, ale, niestety, z nadmiarem komarów!!!
Wszystkich wrażeń i obserwacji nie sposób opisać. Myślę, że bardziej przybliżą je zdjęcia wykonane przez Koleżanki i Kolegów. KW.


I Rajd Ziemi Chrzanowskiej 20.05.2018

W niedzielę, 20. maja odbył się pierwszy Rajd Ziemi Chrzanowskiej PTTK. Patronat nad imprezą objął Burmistrz miasta Chrzanowa Ryszard Kosowski. Jednym z głównych celów Rajdu było propagowanie atrakcji turystycznych Ziemi Chrzanowskiej. Był on także okazją do przypomnienia 50 rocznicy odrodzenia koła PTTK Fablok. Na trasach i na mecie było obecnych kilku spośród grupy jego założycieli.
W Rajdzie wzięły udział 103 osoby w różnym wieku i różnym stopniu zaawansowania turystycznego.
Najmłodszy uczestnik Rajdu miał 6 a najstarszy – 81 lat.
Uczestnicy wędrówek pieszych startowali z Płazy i spod zamku Tenczyn – dla tych turystów dodatkową atrakcją była możliwość zwiedzenia zamku pod kierunkiem bardzo kompetentnej przewodniczki.
Była też grupa kolarzy, która wystartowała z Luszowic i odwiedziła kościół Salwatorianów w Trzebini (tu dołączyli kolarze z Chrzanowa), Zalew Chechło, kąpielisko Gliniak i skałkę triasową w Bolęcinie, kościół i Pałac Starzeńskich w Płazie.
Meta Rajdu znajdowała się na Starym Dworzysku, gdzie, dzięki życzliwości Stowarzyszenia Sympatyków i Przyjaciół Kwaczały (zawsze bardzo chętnie i sympatycznie współpracującego z turystami z Chrzanowa) można w pięknym otoczeniu, wygodnie zrealizować spotkanie sporej nawet grupy gości.
Na miejscu na turystów czekało ognisko, gdzie można było upiec kiełbaski a także kawa i herbata. Po krótkim odpoczynku i zregenerowaniu sił liczni chętni wzięli udział w ciekawych i różnorodnych konkursach (było ich – tych konkursów – łącznie 10, dla każdego coś miłego). Szczególną aktywnością wykazała się tu młodzież. Zwycięzcy otrzymali atrakcyjne nagrody i gadżety pamiątkowe (częściowo otrzymane lub zakupione ze środków Gminy Chrzanów) a wszyscy mieli okazję do świetnej zabawy.
Wszystkim dopisywały dobre humory, dopisała też piękna, słoneczna pogoda. Na zakończenie żegnaliśmy się słowami „do zobaczenia za rok” po czym kolarze odjechali w swoje strony a uczestnicy wędrówek pieszych autokarem wrócili do Chrzanowa. Ryszard Łenyk, KP.


Kraków 13.05.2018

Do Krakowa zawsze warto pojechać, nawet w pięknym, majowym dniu (a może szczególnie w takim dniu), więc wybraliśmy się tam, tym razem na Stare Miasto.
Rozpoczęliśmy od przystanku turystycznego w pobliżu Placu Matejki, potem zatrzymaliśmy się właśnie na tym Placu, żeby powiedzieć sobie o Pomniku Grunwaldzkim, o budynku Akademii Sztuk Pięknych i roli Jana Matejki w jego powstaniu. Za chwilę przystanęliśmy na chwilę przy Barbakanie i Bramie Floriańskiej a potem ruszyliśmy Plantami. Mijając Teatr im. J. Słowackiego, Dom Turysty PTTK, budynek Straży Pożarnej i Poczty Głównej doszliśmy pod Wawel.
Wkrótce potem byliśmy już na Kanoniczej, przed jednym z oddziałów Muzeum Narodowego w Krakowie – Pałacem Biskupa Erazma Ciołka. Weszliśmy do wnętrza, żeby zwiedzić wystawy „Sztuka dawnej Polski XIII- XVIII w.” i „Sztuka cerkiewna dawnej Rzeczypospolitej”. W pierwszej z nich można podziwiać między innymi liczne elementy z gotyckiego wystroju kościołów, kiedyś, jako „niemodne” zastępowane przez barokowe a w XIX i XX wiekach odszukane na strychach kościołów, odnowione i dziś wzbudzające zachwyt – jak na przykład figura Pięknej Madonny z Krużlowej Dolnej (1410). Ciekawa jest też sala poświęcona sztuce związanej ze śmiercią i obrzędami pochówku – szczególnie popularnej w baroku.
Na wystawie sztuki cerkiewnej prezentowane są między innymi bezcenne ikony piętnasto – i szesnastowieczne z rejonu Karpat, fragmenty ikonostasów i przedmioty związane z obrzędowością wschodnią.
Po przejściu Grodzką (znów z kilkoma przystankami w ciekawych miejscach) dotarliśmy na Rynek Główny. Tu, zanim utonęliśmy w tłumie turystów krążących między kramami z pamiątkami, wiktuałami i napojami umówiliśmy się na spotkanie po przerwie pod „Adasiem”.
Podczas przerwy można było odpocząć przy kawie czy własnej kanapce a można też było dołączyć do prowadzonego przez członków zespołu Słowianki z UJ poloneza. Na zachodniej połowie Rynku do wtóru poloneza Wojciecha Kilara z filmu „Pan Tadeusz” tańczyło dostojnie około 1000 osób (przyłączyliśmy się – niektórzy). To było wspaniałe przeżycie. Wieczorem pokazała to Superstacja.
Po tej przerwie powróciliśmy do realizacji programu wycieczki. Weszliśmy do znajdującej się na piętrze Sukiennic najstarszej siedziby Muzeum Narodowego w Krakowie, gdzie prezentowana jest sztuka polska XIX wieku. Można tu prześledzić główne prądy w twórczości artystów polskich lub tworzących w Polsce począwszy od Marcela Baciarellego, poprzez Piotra Michałowskiego, Jana Matejkę do Józefa Chełmońskiego. Podałem tu czterech patronów kolejnych sal galerii, charakteryzujących w pewien sposób etapy rozwoju sztuki polskiej. W salach tych prezentowane są, oczywiście, także dzieła wielu innych znakomitych twórców.
Po zakończeniu zwiedzania galerii zatrzymaliśmy się jeszcze na tarasie nad arkadami Sukiennic, by z wysoka spojrzeć na ustawione na Rynku kramy i barwny tłum przelewający się między nimi. Ponieważ godzina była jeszcze dość wczesna a kramy zachęcały – znów rozstaliśmy się na godzinkę. Tym razem uległem pokusie i zamówiłem golonkę. Była smaczna, choć, oczywiście, nieprzyzwoicie droga. Ale takie są prawa rynku, jeśli większość klientów zamawia dania po angielsku, to jest okazja do zarobienia.
Po przerwie spacerkiem podążyliśmy Szewską, Jagiellońską na Plac Szczepański i dalej Plantami, obok Barbakanu i pomnika Grunwaldzkiego pod kościół św Floriana. Mieliśmy tu minutkę, zajrzeliśmy więc do wnętrza.
Wkrótce na przystanek turystyczny podjechał nasz busik, zajęliśmy miejsca i spokojnie wróciliśmy do domu.
Są miejsca, które warto odwiedzać wielokrotnie, bo za każdym razem odkrywa się w nich coś nowego, bo żyją pełnią życia i oferują wciąż inne atrakcje. Takim miejscem magicznym jest stary Kraków. A jeśli jeszcze trafi się na tak doskonałą pogodę, jaką my mieliśmy – to już po prostu bajka. KP.


IX Rajd Rodzinny PTTK UTW 12.05.2018

Kolejny – dziewiąty już Rajd Rodzinny PTTK UTW odbył się 12. Maja. Znów miałem przyjemność poprowadzenia trasy kolarskiej. Ze względu na udział dzieci (z najmłodszą, 3-letnią Agnieszką) trasa była niezbyt długa – wiodła z Osiedla Niepodległości przez Łazienki, obok Szpitala, ulicą Topolową, Chrzanowską (to już w Pile Kościeleckiej), Graniczną (z przystankiem na górce dla zaczerpnięcia oddechu i podziwiania widoków), Dębową, Krakowską, Zieloną (tu zatrzymaliśmy się znów na placu zabaw przed Wiejskim Domem Kultury- to ukłon w stronę dzieci), Trzebińską i znów Chrzanowską do ośrodka RPWiK w pobliżu tamy na Chechle. Początkowo nienajlepsza pogoda (było nieco chłodno, pochmurnie) poprawiała się z każdą chwilą i do mety dojechaliśmy już w pełnym słońcu. Oprócz grupy kolarzy przybyli także piechurzy (między innymi grupki dzieci ze szkół nr 1 i nr 6), kolarze indywidualni i uczestnicy zmotoryzowani. Łącznie dotarło ponad 70 osób.
A na mecie było, jak zawsze przy takiej okazji, wesoło. Konkursy drużynowe (wielkie zainteresowanie wzbudziło rodzinne przeciąganie liny, atrakcyjny był konkurs udzielania pierwszej pomocy prowadzony przez ekipę OSP z Chrzanowa) i indywidualne (startowałem w rzutach do kubków – zdobyłem nagrodę – lizak, w rzutach do tarczy, skokach przez skakankę – tu liczyłem na lepszy wynik ale „się skułem”, rzucie dętką) wciągnęły prawie wszystkich (w rzucie dętką klasę pokazał przewodniczący Rady Miasta Krzysztof Zubik).
Pieczone kiełbaski i kaszanka wraz z herbatą wzmocniły nadwątlone siły. Najlepsi otrzymali nagrody – w konkursie drużynowym sukces odniosła ekipa ze szkoły podstawowej nr 1 – gratulacje.
Godny podziwu jest wkład pracy licznej grupy organizatorów skupionych w kole PTTK przy UTW, a także kierownictwa Uniwersytetu. Impreza jest świetnie przemyślana pod kątem potrzeb i możliwości wspólnej zabawy studentów UTW i ich rodzin (często – wnuków).
Do zobaczenia za rok – na jubileuszowym X Rajdzie. KP.


Białe Stawy Kieżmarskie 06.05.2018

Kolejna w tym roku wycieczka w góry Słowacji zawiodła nas w Tatry – Wysokie i Bielskie.
Rozpoczęliśmy przejście od parkingu przy wylocie Białej Wody Kieżmarskiej. Przy pięknej, słonecznej pogodzie ruszyliśmy w górę. Wraz z pokonywaniem wysokości wyszliśmy ponad las i pokazały nam się widoki, między innymi na Mały Kieżmarski Szczyt, na Łomnicę. Zaplanowana trasa nie była zbyt długa, mogliśmy więc iść spokojnie, przystając, rozglądając się i podziwiając widoki. Wreszcie doszliśmy do Białego Stawu Kieżmarskiego i tu zatrzymaliśmy się na nieco dłużej, bo warto było. Widoczność była świetna. Widzieliśmy Rakuską Czubę, Mały Kieżmarski Szczyt, grań do Jagnięcego Szczytu z Baranimi Rogami i Kołowym, Przednią Przełęcz pod Kopą, Kopę Bielską a dalej Jatki. Było ciepło, słonecznie ale miejscami widzieliśmy ostatnie płaty śniegu.
Po dłuższym czasie przeznaczonym na odpoczynek, opalanie i zachwyty nad widokami ruszyliśmy dalej – przez Czerwoną Glinkę do schroniska Szarotka. Tu zatrzymaliśmy się znów – na posiłek. Można było spróbować czosnkowej polewki (podobno cienka), szarlotki lub po prostu zjeść zapasy z plecaka. Jeśli chodzi o napoje to też był wybór.
W porównaniu z poprzednią naszą bytnością w tym schronisku (w październiku ubiegłego roku) pogoda była zdecydowanie różna. Z przyjemnością siedzieliśmy na tarasie racząc się posiłkami, napojami i smakując wolno mijające chwile.
Jednak także w tak miłych okolicznościach trzeba myśleć o powrocie. Zejście dróżką przez las nigdy nie jest szczególnie atrakcyjne, ale kiedy się weszło to trzeba też zejść, więc zeszliśmy.
Powrót z Tatrzańskiej Kotliny był spokojny i bez większych zakłóceń na drodze.
To był kolejny piękny dzień w górach – mamy ostatnio sporo szczęścia do pogody. KP.


Trzy Stolice 29.04.-03.05.2018

Bywaliśmy już wielokrotnie w Bratysławie, Budapeszcie i Wiedniu ale nigdy podczas jednej wycieczki. A miasta te łączy wspólna historia i tradycja, choć, oczywiście, każde ma swoja specyfikę i charakter. Tak więc podczas długiego weekendu majowego (ulubiony przez Polaków termin wyjazdów w bliższą i dalszą okolicę) postanowiliśmy zaproponować to właśnie hasło.
W niedzielny poranek ruszyliśmy dziarsko na południe. Pierwsza atrakcja pokazała się na terenie przejścia granicznego w Zwardoniu. Kiedy zatrzymaliśmy się tam, żeby skorzystać z ostatniej polskiej toalety i napić się kawy za złotówki zainteresowali się naszym autokarem młodzi ludzie biorący udział w maratonie autostopem. Prosili o pomoc w wyrwaniu się z tego miejsca, gdzie ruch jest słaby i czekali na okazję od dłuższego czasu. Mieliśmy kilka miejsc w pojeździe, wzięliśmy więc dwie pary na krótki odcinek. W autokarze podczas podróży opowiedzieli nam o ogromnej akcji (około 1000 autostopowiczów ruszyło poprzedniego dnia z Poznania do chorwackiego Omiszu, inne duże grupy podążają z Wrocławia, z Warszawy i może jeszcze z innych miast w innych kierunkach). Zaskoczyli nas informacją o rozmachu tej akcji. Ponieważ niedługo mieliśmy w planie zwiedzenie Trenczyna, pożegnaliśmy się z nimi na odpoczywadle (tak to nazywają Słowacy) przed zjazdem z autostrady.
W Trenczynie rozpoczęliśmy od wejścia do hotelu Elizabeth, bo jest on zbudowany przy ścianie skalnej, na której pozostał napis informujący o pobycie w tym miejscu w 179 roku pne II legii rzymskiej. Zdajecie sobie sprawę: czytelny napis po łacinie sprzed prawie 22 wieków i to ponad 100 km od Dunaju – granicy imperium ! Na szczęście władze hotelu (luksusowego) nie zabraniają rzeszom turystów plątać się po eleganckich schodach prowadzących do okna przed inskrypcją.
Z hotelu ruszyliśmy do góry – zdobywać zamek trenczyński. Zamek był w XIV wieku centrum rozległych włości Mateusza Czaka Trenczyńskiego, potem rozbudowywali go kolejni właściciele: Ludwik Andegaweński (u nas znany jako król Ludwik Węgierski, na Węgrzech jako król Nagy Lajos), król Zygmunt Luksemburski, Stefan Zapolya. Zwiedziliśmy zamek prowadzeni przez miejscowego przewodnika, który mówił po słowacku na tyle wyraźnie, że dało się zrozumieć prawie wszystko (jeśli ktoś słuchał uważnie). W kilku miejscach odegrane były przez miejscowych aktorów scenki rodzajowe przybliżające ciekawsze momenty z historii zamku (aktorów było już trudno zrozumieć). Na koniec czekała nas wspaniała dookolna panorama z wieży Mateusza Czaka.
Po wyjściu z zamku przeszliśmy przez dość przyjemny ryneczek miasta do autokaru i ruszyliśmy dalej, czyli do Pieszczan.
Pieszczany to słynne na całą Europę uzdrowisko specjalizujące się w leczeniu chorób i urazów narządów ruchu – w herbie miasta jest kuracjusz łamiący kulę, którą już nie musi się podpierać. Kuracje prowadzone są przy użyciu miejscowych wód mineralnych, okładów i kąpieli błotnych a także szerokiej gamy metod wykorzystujących nowe i najnowsze technologie. My nie mieliśmy, oczywiście, czasu na wyleczenie swoich dolegliwości, ograniczyliśmy się do spaceru po pięknym parku zdrojowym, spróbowania wody mineralnej, krótkiego oddechu na ławeczce, uwiecznienia kilku pięknych widoków na zdjęciach. Przed dominującym na wyspie zdrojowej Thermia Palace obejrzeliśmy fontannę upamiętniającą spotkanie czterech prezydentów: Czech, Słowacji, Węgier i Polski (Lecha Kaczyńskiego) we wrześniu 2008 roku. Korzystaliśmy przy tym z pięknego słonecznego dnia – jak podają statystyki Pieszczany są najbardziej słonecznym miastem na Słowacji.
Po tym elemencie relaksu podążyliśmy dalej – do Tarnawy. Dziś to miasto jest dość skromne (około 66 tys mieszkańców), ale przez prawie 300 lat była siedzibą prymasów Węgier. Tutaj także zmarł w 1382 Ludwik Andegaweński (jak wspomniałem powyżej – także nasz król). Teraz można tam zobaczyć fragmenty średniowiecznych murów obronnych, bazylikę św Mikołaja, katedrę św Jana Chrzciciela, jeszcze kilka innych ciekawych kościołów, synagogę, rynek z ratuszem i wieżą miejską. Nam trafiła się okazja podziwiania występów plenerowych zespołu folklorystycznego a po nim tancerek prezentujących tańce latynoamerykańskie. W sumie ciekawy przystanek w dłużącej się podróży do Bratysławy.
W końcu jednak dotarliśmy do stolicy Słowacji ale tego dnia nie po to, żeby ją zwiedzać, tylko odpocząć w hotelu. Po zakwaterowaniu i odświeżeniu zjedliśmy kolację i zaledwie nieliczni mieli jeszcze siłę na krótki spacer po najbliższej okolicy.
W poniedziałek po śniadaniu wyjechaliśmy do Wiednia. Odległość nie jest wielka, miasta łączy wygodna autostrada, wkrótce więc byliśmy u celu. Rozpoczynaliśmy od Kahlenbergu – wzgórza należącego do pasma Lasku Wiedeńskiego – pamiętającego słynną bitwę wiedeńską z 1683 roku, kiedy to wojska sprzymierzone pod dowództwem Jana III Sobieskiego pokonały potęgę turecką pod wodzą Kara Mustafy. Dziś można o tej bitwie i jej znaczeniu dla Europy usłyszeć w polskim kościele św Józefa, można też kupić tu pamiątki a potem z tarasu obok kościoła podziwiać widok wspaniałego Wiednia rozpościerającego się u stóp wzgórza. Miejsce to jest szczególnie popularne wśród polskich turystów i pielgrzymów i również podczas naszej tam bytności ojczysty język słyszeliśmy wszędzie dokoła. Na parkingu spotkałem dwóch polskich kierowców, z którymi miałem okazję kiedyś współpracować.
Kolejnym punktem naszej wizyty w Wiedniu była letnia rezydencja cesarska – Schoenbrunn. Tu tłumy są już wielojęzyczne. Dzięki wcześniejszej rezerwacji nie musieliśmy stać w kilometrowej kolejce do kasy po bilety uprawniające do zwiedzenia pałacu. A pałac jest wspaniały: zbudowany z polecenia Marii Teresy, wspaniale utrzymany umożliwia zwiedzającym zapoznanie się z oficjalnym i prywatnym życiem Marii Teresy, Franciszka Józefa I i jego ukochanej Sisi. Oczywiście narracja podczas zwiedzania prezentuje tylko niewielki fragment życia i działalności tych osób i to w sposób unikający tematów kontrowersyjnych ale i tak jest bardzo pouczająca. Obok pałacu koniecznie trzeba pospacerować po parku – ogromnym, bogatym w atrakcje (jest tu ZOO, palmiarnia, labirynt w zieleni, prywatny ogród arcyksiążęcy i wiele innych ciekawych miejsc). Niestety my trafiliśmy akurat na porę, kiedy wczesnowiosenne kwiaty już przekwitły i pracownicy sadzili dopiero rośliny kwitnące później, tak więc bajecznie kolorowy zazwyczaj parter kwiatowy był chwilowo szaro-smutny.
Nadszedł czas na przejazd do centrum miasta. Tę część spaceru rozpoczęliśmy na Placu Marii Teresy. Wiedeńczycy wspominają ją jako kobietę o silnym charakterze i woli, która zdobyła w walce prawo do tronu, pewną ręką kierowała cesarstwem i w międzyczasie urodziła 16 dzieci. Nam kojarzy się z udziałem w I rozbiorze Polski.
Z Placu przeszliśmy Ringiem (obwodnica wokół starego miasta o historii podobnej do krakowskich Plant) pod budynek Parlamentu (niestety ze względu na remont otoczony wysokim płotem i rusztowaniami), potem pod Ratusz, gdzie ukończone były już przygotowania do manifestacji pierwszomajowej (to już jutro). Otóż właśnie w Wiedniu nadal silne związki zawodowe regularnie organizują 1. Maja liczne przemarsze i wiece w samym centrum miasta. Specjalnie tak ułożyłem program tej wycieczki, żeby ominąć te atrakcje (nie da się wtedy dojechać w pobliże centrum a zwiedzanie jest skrajnie trudne). Dalej przeszliśmy przez Ogród Ludowy (Volksgarten), zaglądając do ustronnego zacisza z pomnikiem cesarzowej Elżbiety (Sisi) i dotarliśmy do terenów dworskich (Hofburgu). Przez Plac Bohaterów, Plac w Burgu doszliśmy do Placu św Michała a dalej uliczkami Kohlmarkt i Graben do centralnego Stephansplatz. Tu wreszcie daliśmy sobie chwilę na oddech. W tej pięknej scenerii można było napić się kawy i zjeść kawałek słynnego tortu Sachera albo zjeść wiedeńskie kiełbaski i popić piwem albo wreszcie w restauracji pod wielkim M zjeść ogólnoświatowego hamburgera i popić równie internacjonalną Colą.
Po przerwie trzeba było, rzecz jasna, zajrzeć do katedry św Szczepana. Ta olbrzymia budowla jest pełna wspaniałych przykładów gotyckiej kamieniarki i rzeźby. Ambona wykonana przez mistrza Antona Pilgrima (uwiecznił swoją podobiznę na podstawie ambony) jest cudem gotyckiej rzeźby.
Niestety wciąż mieliśmy zbyt mało czasu na spokojne delektowanie się pięknymi szczegółami. Trzeba już było kierować się w stronę parkingu. Ale jeszcze po drodze przeszliśmy obok krypt kapucyńskich (miejsce pochówku Habsburgów), obok pomnika ofiar wojny i nazizmu, przez Ogród Dworski z pomnikami Franciszka Józefa I i Wolfganga Amadeusza Mozarta.
Z Placu Marii Teresy przejechaliśmy na nabrzeże Kanału Dunaju, skąd łatwo można dojść do Hundertwasserhaus – kamienicy czynszowej, której wystrój zaprojektował słynny malarz wiedeński Friedensreich Hundertwasser. To bardzo oryginalna budowla nosząca wyraźny ślad niepowtarzalnego stylu jej projektanta.
I na tym skończyliśmy zwiedzanie Wiednia – pozostał nam tylko powrót do hotelu, kolacja i czas na odpoczynek ewentualnie zajęcia własne.
Wtorek przeznaczony był na zwiedzanie Bratysławy. Warto je rozpocząć od wzgórza zamkowego. Z tarasów rozciągają się tu rozległe widoki, można rzucić okiem na sięgający początków historii miasta zamek i powstałą w ostatnich latach siedzibę parlamentu Słowacji. Po za tym po wyjechaniu pod zamek ma się już „z górki”, co zmniejsza zmęczenie nieodłącznie związane ze zwiedzaniem miast.
Tak też zrobiliśmy. Po obejrzeniu zamku (z większej odległości wygląda imponująco, z bliska nie powala na kolana) zeszliśmy przez dawne podegrodzie i miasto żydowskie na Plac Rybny, gdzie znajduje się pomnik żydów pomordowanych podczas II Wojny Światowej z napisem po słowacku i hebrajsku „Pamiętaj”. Tuż obok, na murze estakady komunikacyjnej przedstawiona jest sylwetka stojącej niegdyś w tym miejscu synagogi neologicznej (zburzonej nie podczas wojny ale w latach 60-tych, podczas budowy Mostu Słowackiego Powstania Narodowego).
Dalej skierowaliśmy się na nabrzeże Dunaju, by zaokrętować się na statku Martin i popłynąć w górę rzeki do Devina. Rejs jest bardzo przyjemny. W słoneczny dzień można usiąść na pokładzie, skierować twarz do Słońca i leniwie poddać się jego działaniu czasem otwierając oko, żeby spojrzeć na kolejny mijany fragment otoczenia. A płynie się zrazu przez miasto, z widocznym na górze zamkiem, z Mostem SNP, potem między brzegami pokrytymi zielenią – sielanka. Wreszcie statek dopływa do Devina i można wyjść na stały ląd. A tu warto wspiąć się do bram zamku i potem jeszcze wyżej, przez kolejne dziedzińce aż na szczyt wieży zamku górnego. Zamek Devin (właściwie jego ruiny) mają od blisko 200 lat wielkie znaczenie dla kształtowania i podtrzymania słowackiej świadomości narodowej – doszukano się tu pozostałości z okresu Państwa Wielkomorawskiego, do którego chętnie nawiązują Słowacy szukając swoich korzeni. W połowie XIX wieku Ludowit Sztur ze swoimi towarzyszami pielgrzymowali do tych ruin by czerpać z nich natchnienie do działań na rzecz budzenia wśród Słowaków poczucia odrębności. Ruiny nadal są ważnym elementem dla historii tego narodu. A nam podobały się surowe mury i rozległe widoki a także kilka ogródków restauracyjnych poniżej zamku.
Kiedy nadszedł czas zebraliśmy się znów na pokładzie statku i już znacznie szybciej (bo „z górki”) dopłynęliśmy do przystani w Bratysławie.
Dalsza część dnia była przeznaczona na spacer po tym mieście. Przez Plac Hviezdoslava doszliśmy do katedry św Marcina. Było to miejsce koronacji królów i królowych Węgier w czasie, gdy Ostrzychom był pod panowaniem tureckim. Dalej uliczkami starówki doszliśmy do Bramy Michalskiej, potem do Pałacu Grassalkowiczów – obecnie Prezydenckiego. Kolejnym ciekawy punktem przy trasie naszego spaceru była jedyna obecnie w Bratysławie synagoga (zbudowana w okresie międzywojennym) – niestety zamknięta. Po kolejnym przejściu dotarliśmy do Pałacu Prymasowskiego, Ratusza i Rynku Głównego. I tu zrobiliśmy sobie przerwę na odpoczynek – jednak upał w mieście daje się we znaki. A po przerwie weszliśmy do Pałacu Prymasowskiego, by zwiedzić słynną Salę Lustrzaną (tu podpisano Pokój Preszburski po zwycięstwie Napoleona pod Austerlitz) i w galerii podziwiać między innymi zestaw 7 tkanin ozdobnych wykonanych w królewskiej manufakturze w Londynie. I pozostało nam już tylko dojście (z małymi przystankami przy różnych ciekawostkach) na parking, skąd zabrał nas autokar prowadzony przez niezawodnego Wieśka. A w hotelu- kolacja i odpoczynek po upalnym dniu.
We środę z rana pożegnaliśmy gościnny hotel, bardzo sympatycznego kelnera w restauracji i ruszyliśmy do kolejnej stolicy na trasie naszej wycieczki – Budapesztu.
Zwiedzanie tego miasta rozpoczęliśmy od Placu Bohaterów. Na jego środku stoi Pomnik Milenijny upamiętniający obchodzone w 1896 roku 1000-lecie państwa węgierskiego. Jest to dobre miejsce na opowieść o historii Węgier a także związkach z Polską (mieliśmy wspólnych królów, graniczyliśmy przez kilkaset lat .). Potem, kontynuując temat Milenium, obejrzeliśmy Zamek Vaydahunyad (zbudowany na potrzeby tych obchodów) i park wokół niego oraz kąpielisko Szechenyi.
Po przejechaniu na wzgórze budzińskie rozpoczęliśmy spacer po tej, najciekawszej części miasta. Zatrzymaliśmy się przed Pałacem Prezydenckim, gdzie akurat następowała zmiana posterunku honorowego, obejrzeliśmy Zamek, weszliśmy do kościoła Macieja, podziwialiśmy panoramę Pesztu z Baszt Rybackich. Potem przez Most Łańcuchowy przeszliśmy na Plac św Stefana, gdzie daliśmy sobie chwilę a nawet dwie na odpoczynek, posiłek i zakupy.
A po zebraniu trzeba już było przejść pod Parlament, żeby zdążyć na zarezerwowane wejście do jego wnętrza. A wejść tam warto (choć trochę to kosztuje), bo korytarze, sale, klatki schodowe są niezwykle bogato zdobione, można obejrzeć dawną salę senatu (obecnie Parlament węgierski jest jednoizbowy) i największą relikwię narodową Węgrów – koronę św Stefana (chronioną, między innymi, przez posterunek honorowy).
Po wyjściu na zewnątrz oprowadzająca nas Pani Alicja opowiedziała nam jeszcze sporo ciekawych historii a mogłaby więcej, gdyby nie to, że znów poganiał nas czas.
Mieliśmy jeszcze w planie wejście do bazyliki św Stefana (niestety o tej porze bez oświetlenia słabo widocznej – najpiękniej prezentuje się podczas nabożeństw) a potem wyjazd na Górę Gellerta. Tu obejrzeliśmy Cytadelę (miała zapewniać posłuch buntujących się przeciw Habsburgom Węgrów), Pomnik Wolności (niegdyś pomnik wdzięczności Armii Czerwonej), spojrzeliśmy na panoramę Budapesztu. I już trzeba było zbierać się do wyjazdu.
Nocą podróż przez Słowację a potem z Chyżnego przez Krowiarki do Chrzanowa przebiegła dość szybko i sprawnie. Na miejscu byliśmy zgodnie z planem, który był wymuszony przepisami o czasie pracy kierowców.
W ciągu czterech dni odwiedziliśmy wiele ciekawych miejsc, przeżyliśmy sporo. Na pewno każde z tych miast zasługuje na znacznie dokładniejsze zwiedzanie, poświęcenie dłuższego czasu. Ale program wycieczki był właśnie taki: miał zasygnalizować najciekawsze tematy, zachęcić do kolejnych wizyt. Żegnaliśmy się w Chrzanowie bardzo zadowoleni z bogatych, atrakcyjne spędzonych dni. KP.


Harz z młodzieżą 24-28.04.2018

Po raz szósty zorganizowaliśmy we współpracy z zaprzyjaźnionymi nauczycielkami (tym razem inicjatorką była Pani Joanna) wycieczkę do kraju niemieckojęzycznego dla młodzieży uczącej się tego języka. Tematem wiodącym były góry Harz.
Po nocnym dojeździe w środowy poranek dotarliśmy do Halberstadt – jednego z pięknych miasteczek u podnóża gór. Szczególnie godna uwagi jest tu katedra pod wezwaniem św Szczepana i św Sykstusa budowana przez długie lata od XIII do XV wieków, czwarta na tym miejscu budowla sakralna (biskupstwo powstało tu w 827 roku). W otoczeniu Placu Katedralnego można także podziwiać romański kościół Najświętszej Marii Panny, budynek plebanii, romańsko-gotycki Petershof. Na obszarze otoczonym murami obronnymi a także na Dolnym Mieście są liczne domy budowane z tak zwanego muru pruskiego (konstrukcja szachulcowa).
Kolejnym miasteczkiem, które odwiedziliśmy tego dnia było Wernigerode. Poniżej średniowiecznego zamku skupiło się bajkowe stare centrum miasteczka z dziesiątkami wąskich, krętych uliczek przy których stoją urokliwe, kolorowe domki z muru pruskiego. Stojący przy rynku ratusz miejski jest ulubionym motywem eksponowanym w albumach, widokówkach i materiałach promujących miasteczko – bo jest piękny.
Dalszy ciąg dnia miał być poświęcony górom a dokładniej – zdobyciu najwyższego szczytu w Harzu – Brockenu. Góra ta może nie oszołamia wysokością (1182 m npm), nie jest też specjalnie trudna do zdobycia (można na nią dość łatwo wyjść, wyjechać kolejką wąskotorową lub na rowerze drogą asfaltową) ale łączą się z nią liczne legendy o zlotach czarownic, mieszkających tu diabłach itp. Pamiątki z tej okolicy prawie zawsze zawierają motywy czarownic i diabłów. Poza tym od wschodu (ze strony byłej NRD) jest dostępna dopiero od czasu zlikwidowania granicy niemiecko-niemieckiej (przebiegającej przez szczyt) więc ciągle stanowi atrakcję także dla Niemców. Niedostępność okolicy przez długie lata przyczyniła się także do zachowania unikalnej szaty roślinnej – obecnie chronionej przez Park Narodowy.
My wyjechaliśmy na szczyt kolejką wąskotorową ciągniętą przez potężnie kopcący parowóz. Po drodze dało się widzieć duże połacie lasu zaatakowanego przez korniki. Leśnicy niemieccy uznali na podstawie badań, że lepiej w takim przypadku pozostawić sprawę naturze, bo po ingerencji człowieka las odradza się wolniej.
Zbliżając się do szczytu wjeżdżaliśmy w gęstniejącą mgłę. Kiedy osiągnęliśmy stację końcową i trzeba było opuścić wagoniki, okazało się, że na szczycie wieje dość silny wiatr niosący krople deszczu. Widoczność była ograniczona do kilku metrów. To najpewniej była jakaś diabelska sztuczka, bo na dole było ciepło i słonecznie. Nie pozostało nam nic innego jak szybko schronić się w pobliskiej gospodzie. Była już wprawdzie prawie pełna, ale każdy, kto miał ochotę mógł kupić w bufecie coś do zjedzenia lub wypicia i posilić się. Po godzinie pogoda poprawiła się na tyle, że można było wyjść na zewnątrz. W momentach kiedy mgła się rozstępowała rozejrzeliśmy się po rozległej kopule szczytowej i skierowaliśmy się na ścieżkę sprowadzającą w dół. Zrazu po asfalcie, potem po głazach i kamieniach schodziliśmy coraz niżej, wkraczając w obszar coraz lepszej pogody. Kiedy wreszcie doszliśmy do Schierke, gdzie czekał na nas autokar, świeciło tam już Słońce.
W tym dniu to były już wszystkie atrakcje krajoznawcze, pozostało nam tylko dojechać do Naturfreundehaus Buendheim w Bad Harzburg, zakwaterować się, zjeść kolację i odpoczywać po nocnej podróży i intensywnym dniu.
We czwartek po śniadaniu wybraliśmy się znów na wschód od naszej bazy. Dojechaliśmy na parking w rejonie Rappbodetalsperre (ach, te niemieckie składane nazwy, piękne, nieprawdaż !). To najwyższa w Niemczech zapora wodna (106 m wysokości) tworząca jeden z największych zbiorników wody pitnej w Niemczech. Można ją podziwiać z wiszącej kładki widokowej o długości ponad 450 m. Przejście nią to spora atrakcja: kładka zdaje się być wiotką, huśta się pod wpływem kroków turystów a widoki na potężną zaporę i leżący poniżej niej zbiornik wyrównawczy zapierają dech w piersiach. Ponadto od czasu do czasu można podziwiać śmiałków zjeżdżających po linie z jednego brzegu na drugi. Drobny przelotny deszcz i wiatr tylko wzmagały przyjemnoś.
Kolejnym punktem programu było miasto Thale. Niegdyś znane głównie z huty o ponad trzystuletniej tradycji obecnie jest miejscowością wypoczynkową oferującą sporo atrakcji dla turystów i letników.
My wyjechaliśmy wyciągiem kanapowym na Rosstrappe i przeszliśmy tam nieco ponad kilometr do punktu widokowego na skraju doliny Body. W tym miejscu rzeka przebija się ciasną, wąską doliną przez płaskowyż. Z tarasu widokowego można podziwiać urwiska skalne i porośnięte gęstym lasem zbocza doliny o głębokości około ćwierci kilometra.
Po powrocie do górnej stacji kolejki i zjechaniu na dno przeszliśmy do niedalekiej dolnej stacji kolejki gondolowej na przeciwległy brzeg doliny – na Hexentanzplatz. Wyjazd kolejką jest emocjonujący: gondolki mijają w niewielkiej odległości strome, postrzępione turnie wystrzelające ponad las. Wydaje się, że zdobywa się jakieś skrajnie niedostępne miejsce. Tymczasem na górze okazuje się, że wjeżdżają tam nawet autokary wycieczkowe. Ale kolejką jest niewątpliwie ciekawiej.
Od górnej stacji przeszliśmy znów na punkt widokowy umożliwiający podziwianie doliny Body z innej perspektywy. Jest to także dogodne miejsce do zrobienia fotografii grupowej. Tuż obok był nieźle zaopatrzony sklepik, między innymi z pamiątkami – oczywiście obowiązkowo zatrzymaliśmy się przy nim. Więcej atrakcji tego obszaru (amfiteatr górski, Hala Walpurgii, duża restauracja, ZOO) można odwiedzać w pełni sezonu. Wtedy jest tu naprawdę tłoczno.
My spokojnie, bez przeciskania się przez tłumy pospacerowaliśmy po fragmencie płaskowyżu i rozpoczęliśmy schodzenie. Patrząc z punktów widokowych trudno sobie wyobrazić, że da się zejść bezpiecznie wyglądającymi na strasznie strome zboczami na dno doliny, ale kiedy spróbowaliśmy, okazało się, że ścieżki zejściowe są zupełnie bezpieczne i dość wygodne.
Na dole obejrzeliśmy jeszcze kolejne atrakcje czekające na letników, którzy przyjadą tu w sezonie: wodny park rozrywki, park linowy, bary i restauracje. I tak nie mieliśmy czasu, żeby z nich skorzystać bo chcieliśmy koniecznie odwiedzić restaurację z popularnej sieci międzynarodowej rozpoznawanej po dużym M. I wkrótce dojechaliśmy do niej. Potem była jeszcze chwila na zakupy w pobliskim sklepie wielkopowierzchniowym i już mogliśmy wracać do bazy w Bad Harzburg.
Po kolacji wydawało się, że czeka nas już tylko spokojny nocny wypoczynek, ale przy kąpieli jeden z uczestników nieszczęśliwie pośliznął się i skaleczył tak, że wezwano pogotowie i chłopak wraz z opiekunkami miał dodatkową atrakcję: przejazd karetką do szpitala, spotkanie z lekarzem i powrót samochodem gospodarza naszej bazy. Uraz nie był poważny i skończyło się na niewielkim opatrunku.
W piątkowy poranek po śniadaniu spakowaliśmy się, opuściliśmy hostel i ruszyliśmy w stronę domu, jednak nie całkiem prosto. Mieliśmy jeszcze w planie kilka punktów.
Pierwszym była wizyta w znajdującym się na przedmieściu Nordhausen miejscu pamięci – dawnym obozie koncentracyjnym Mittelbau – Dora. Od sierpnia 1943 roku (po zbombardowaniu przez aliantów fabryki w Peenemuende) naziści rozpoczęli tu budowę podziemnej fabryki pocisków latających V1 i rakiet V2. Budowa była prowadzona rękami więźniów obozu koncentracyjnego, który tu utworzono. Z ponad 60 tysięcy osadzonych, którzy przewinęli się przez obóz co najmniej jedna trzecia nie dożyła końca wojny. Najliczniejszą grupę wśród kilkunastu narodowości stanowili tu Polacy. Mieliśmy możliwość przejść po terenie dawnego obozu, zobaczyć pozostałości po jego zabudowaniach, miejsca, gdzie więźniowie mieszkali, cierpieli i ginęli.
Dalej pojechaliśmy do Quedlinburga. To kolejne piękne miasteczko szczyci się również bogatą historią. Tysiąc lat temu była to jedna z ważnych rezydencji władcy. Między innymi tu doszło do spotkania cesarza Ottona I z Mieszkiem I i Bolesławem I (księciem czeskim). Od 1994 stare miasto i kompleks zamkowy są wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Na Górze Zamkowej obejrzeliśmy kościół klasztorny św Serwacego i pozostałe budynki zespołu a także zachwyciliśmy się wspaniałymi widokami z tarasu na miasto i okolice. Podczas przejścia przez stare miasto podziwialiśmy rynek oraz setki domów o konstrukcji szachulcowej (w tym kilkadziesiąt z XVI w).
Tu również warto by spędzić więcej czasu, posiedzieć przy stoliku jednego z licznych ogródków kawiarnianych i chłonąć niepowtarzalny nastrój miejsca, jednak czas nie czeka, trzeba ruszać dalej.
A dalej był Lipsk. Wizytę w tym mieście rozpoczęliśmy od monumentalnego pomnika Bitwy Narodów. Powstał on w 1913 roku dla upamiętnienia odniesionego 100 lat wcześniej przez wojska niemieckie i rosyjskie zwycięstwa nad wojskami Napoleona. Pamiętamy, że właśnie w tej bitwie zginął książę Józef Poniatowski. Zadumaliśmy się przez chwilę nad różnymi spojrzeniami na historię – dla nas bitwa ta była kolejnym krokiem oddalającym Polskę od odzyskania niepodległości, na którą mieliśmy nadzieję u boku Napoleona, dla Niemców było to zwycięstwo nad agresorem – a potem weszliśmy do wnętrza monumentu podziwiając ogrom hali i jej wystrój podkreślający moc i potęgę zwycięzców. Trochę nas rozczarowało otoczenie monumentu – rozkopane i pogrodzone płotami ale trzeba zrozumieć, że remonty są konieczne.
W centrum Lipska zaczęliśmy od chwili na posilenie się. Do wyboru było wielkie M, kebabownie lub miejscowe specjały z kiełbaskami z rusztu na czele. A potem obejrzeliśmy najciekawsze obiekty w okolicy centrum: Rynek ze starym ratuszem, budynek dawnej giełdy, kościół św Mikołaja, bardzo ciekawy nowoczesny kompleks Uniwersytetu, kościół św Tomasza i pomnik Jana Sebastiana Bacha, który przez 27 lat pracując w nim jako kantor, komponował wspaniałe utwory i wykonywał je wraz z chórem, który prowadził. Warto by, oczywiście, zobaczyć znacznie więcej, ale upał przez cały dzień zmęczył nas i skutecznie odebrał chęć do dalszego chodzenia a i czas poganiał.
Tak więc wsiedliśmy do autokaru i ruszyliśmy w drogę do domu – tym razem już możliwie najszybszą. I byłoby rzeczywiście szybko, bo cała trasa prowadzi autostradami, ale już w Polsce, w okolicy Opola zatrzymał nas korek na drodze spowodowany wypadkiem. Kilkukilometrowy zator pokonywaliśmy ponad godzinę. W końcu jednak dotarliśmy w sobotę nad ranem do Chrzanowa.
Myślę, że będziemy długo wspominać tą wspaniałą wycieczkę o bogatym, urozmaiconym programie. KP.


Dolina Prosiecka 22.04.2018

Góry Choczańskie znane są wśród naszych turystów głównie z najwyższej z nich – Wielkiego Chocza. Jednak warto odwiedzać także inne zakątki tej grupy górskiej. W lutym tego roku przeszliśmy Doliną Kwaczańską i weszliśmy na Sielnicki Wierch a teraz zaplanowaliśmy odwiedzenie drugiej pięknej doliny – Prosieckiej.
Do leżącego u wylotu doliny Prosieku dojechaliśmy w miarę szybko (choć to niezbyt blisko) i ruszyliśmy w głąb wąwozu. Bo dolina rozpoczyna się od pięknego, przełomowego wąwozu, gdzie ścieżka prowadzi dnem potoku, czasem po kładkach nad jego nurtem. Strome, wysokie skalne ściany zbliżają się do siebie miejscami na niewiele metrów. Nieco trudniejsze technicznie odcinki wyposażone są w stalowe liny poręczowe ułatwiające przejście. To bardzo malowniczy fragment trasy. Wkrótce wąwóz staje się doliną, zbocza oddalają się od siebie, potok ginie gdzieś (jesteśmy w terenie krasowym) i idzie się suchym dnem, po którym woda przepływa w czasie większych roztopów lub opadów. Ciągle podchodząc w górę dotarliśmy do polanki, gdzie do doliny dołącza jej boczne odgałęzienie. Warto tam zboczyć, bo po niewielu minutach marszu dociera się do podnóża kilkunastometrowego wodospadu. Wrażenie, jakie wywiera na widzach zależy w dużej mierze od wielkości przepływu, czyli od warunków pogodowych. Nas, po wielu dniach bez deszczu, powitał dość mizerny ciurek wody, ale i tak była to atrakcja.
Po powrocie do głównej części doliny ruszyliśmy znów w górę jej biegu. A ten, ostatni już jej fragment, znów dostarcza wielu wrażeń. Szlak turystyczny zagradza tu kilka progów skalnych, które pokonuje się korzystając z drabinek. Jest co podziwiać i warto tu zrobić kilka zdjęć.
Po przebyciu tego odcinka dotarliśmy do polany Svorad, gdzie wśród pierwiosnków odpoczęliśmy chwilę, wystawiając twarze do Słońca.
Dalsza trasa wiodła nas ścieżkami przez hale (z kwitnącymi ostatnimi krokusami) lub przez las. Teren ten nie jest zbyt licznie odwiedzany przez turystów, więc ścieżka miejscami jest ledwo zauważalna.
Ciągłe podchodzenie, na kilku odcinkach dość strome, pokazało, że nie wszyscy uczestnicy wycieczki dysponują najwyższą formą fizyczną. Jednak wszyscy sobie radzili (bo jakie mieli wyjście ?).
Niedaleko przed szczytem najwyższej na planowanej trasie Lomnej napotkaliśmy rozległy obszar wiatrołomu i wiatrowału. Powalone w różnych kierunkach pnie drzew i wykroty uniemożliwiły przejście szlakiem turystycznym. Musieliśmy rejon szczytu obejść drogą wykorzystywaną przez leśników. Brak drzew umożliwił podziwianie rozległej panoramy na północ i zachód. Podziwialiśmy Osobitą w Tatrach Zachodnich, masyw Babiej Góry, pasmo Magury Orawskiej od Magurki po Kubinską Holę, Pilsko.
Dalej, obniżając się nieznacznie lub podchodząc doszliśmy na szczyt Pravnaca (1206). Tu czekała nas wspaniała panorama (z fragmentem Tatr Zachodnich, z Niskimi Tatrami, Mała Fatrą, Wielkim Choczem, Magurą Orawską, Babią Górą, Pilskiem .) oraz dwa spore pola z licznymi, cudnymi wprost sasankami.
Po chwili oddechu i nasyceniu wzroku widokami ruszyliśmy w dół. Teraz czekało nas już tylko zejście. Niestety kolejny obszar wiatrołomu, częściowo uprzątniętego, spowodował znów zakłócenie. Wraz z powalonymi drzewami leśnicy usunęli także oznakowanie szlaku, zatarta została także wątła ścieżka prowadząca do zejścia i musieliśmy poświęcić chwilę na jej odnalezienie.
Zejście z grzbietu do Liptowskiej Anny jest długie, strome, czyli niezbyt przyjemne. Jednak, kiedy się weszło, to trzeba zejść. Niezbyt przyjemne było też to, że na dole, we wsi, nie czekała na nas gościnna gospoda. A niektórzy tak liczyli na możliwość posmakowania słowackich specjałów (chodziło głównie o te płynne – upał i wysiłek fizyczny doprowadził do utraty płynów).
Nie pozostało nam nic innego po za zajęciem miejsc w autokarze i wyruszeniem w stronę domu. A płyny uzupełniliśmy wkrótce, korzystając ze sklepiku na stacji benzynowej.
Do Chrzanowa dotarliśmy szybko i sprawnie, przeżywając ponownie we wspomnieniach wspaniałe chwile z tego dnia. Bo dzień był zaiste piękny. KP.


Na Krokusy 15.04.2018

Od kilkudziesięciu lat koło PTTK Fablok organizuje kwietniowe wycieczki w Tatry Zachodnie pod hasłem „na krokusy”. W ostatnich latach wycieczki te cieszą się rosnącą popularnością, tak, że w tym roku w środę wyjechała grupa młodzieży z SKKT Cepry, w sobotę duża grupa do Doliny Chochołowskiej a w niedzielę również liczna grupa na Halę Kondratową.
Tam właśnie pojechałem i pozwolę sobie opisać w kilku zdaniach wrażenia z wyjazdu.
Trzeba zacząć od tego, że atrakcje rozpoczynają się już podczas dojazdu do Zakopanego. W okolicy skrzyżowania w Skomielnej Białej można podziwiać plac budowy u południowego wylotu tunelu pod Luboniem Małym. Widoczny portal południowy i budowane estakady robią wrażenie. Jeszcze więcej dało by się zobaczyć jadąc od Chabówki, ale nam to nie było po drodze.
Później, z niewielkimi zatorami w Klikuszowej i Poroninie dojechaliśmy do Zakopanego.
Z parkingu pod skocznią przeszliśmy do Kuźnic i dalej, na Polanę Kalatówki. I tu właśnie dane nam było podziwiać to, po co przyjechaliśmy: fioletowe połacie krokusów (prawidłowo: szafran spiski).
Podobno przed tygodniem było ich jeszcze więcej, ale i tak nie mogliśmy narzekać. Fotoamatorzy przyklękali, kucali, kładli się, by zrobić jak najlepsze zdjęcie, wolontariusze pilnowali, żeby na fali zachwytu nie szkodzić tym pięknym kwiatom, liczni turyści zachwycali się widokiem polany i otoczenia.
A my mieliśmy w planie następną słynną polanę – Kondratową. Tu nie było krokusów, ale tłum ludzki był równie gęsty. W schronisku PTTK i przed nim turyści posilali się, odpoczywali, podziwiali widoczne stąd świetnie góry. Ich zbocza pokrywał jeszcze śnieg a na stokach Kopy Kondrackiej widoczne były liczne ślady lawin gruntowych. Nie zważając na to i na tablice ostrzegawcze wielu turystów podchodziło żlebem na Przełęcz pod Kopą Kondracką.
Po nasyceniu się widokami (i czymś dla ciała) wróciliśmy na Polanę Kalatówki. Tu mieliśmy także czas na przystanek kulinarno – widokowy. Sceneria przywodziła na myśl słowa śpiewane przez niezapomnianego Wojciecha Młynarskiego: jesteśmy na wczasach, w tych góralskich lasach, w promieniach słonecznych opalamy się .
A jeszcze schodząc można było zajrzeć do kaplicy Albertynek, potem w Kuźnicach zapoznać się z pozostałościami zespołu dworskiego Zamojskich. Był także czas na odwiedziny na Krupówkach.
O umówionej porze zebraliśmy się i ruszyliśmy w drogę w stronę Chrzanowa.
I tu, niestety, napotkaliśmy ostatnie „atrakcje”: korki na drogach. Niezależnie od wybranego wariantu (powrót „zakopianką” czy przez Czarny Dunajec) trzeba było swoje odstać w sznurze pojazdów. Ale taka jest cena popularności Zakopanego i wieloletnich zaniedbań w unowocześnianiu dróg dojazdu do niego.
Ale i tak zapamiętamy z tego dnia przede wszystkim wspaniałe góry i piękne krokusy. KP.


Smrek 08.04.2018

Kolejna słoneczna niedziela w górach – tym razem w czeskim Beskidzie Śląsko – Morawskim.
Dojechaliśmy niedaleko za miejscowość Ostravica, w pobliże zapory na rzece o tej samej nazwie, tworzącej zalew Sance.
To piękne miejsce: spora tafla wody o wijącej się linii brzegowej otoczona jest zboczami wzgórz pokrytymi gęstymi lasami. Przygotowując się do wyjścia spoglądaliśmy na zaporę i zalew, gdzie skutkiem ustanowienia strefy ochrony wody pitnej zabroniona jest wszelka działalność rekreacyjna, dzięki czemu panuje tam spokój i cisza.
Wkrótce ruszyliśmy w górę, ścieżkami wśród lasów bukowych i świerkowych. Co jakiś czas, na polanach mieliśmy możliwość podziwiania widoków na bliskie i nieco dalsze szczyty Beskidu Śląsko – Morawskiego. Przez Mały Smrek doszliśmy do Smreka i po odpoczynku na polanie rozpoczęliśmy zejście. Brak liści na bukach umożliwiał podziwianie widoków, których latem nie dało by się dojrzeć. Mogliśmy także obserwować wczesnowiosenne kwiaty korzystające z promieni słonecznych docierających przez bezlistne korony buków do podłoża: żywce gruczołowate, zawilce gajowe, pierwiosnki wyniosłe a w miejscach wilgotnych lepiężniki białe, śledziennice skrętnolistne, kaczeńce (właściwie: knieć błotna). Słoneczne, bezchmurne niebo było dodatkową atrakcją. Słowa uznania (jak zwykle) należą się także prowadzącemu wycieczkę Marcinowi.
I jest tylko jeden mankament tej trasy: brak schroniska, czy innego punktu, gdzie można by się zatrzymać na chwilę, odetchnąć na tarasie przy herbacie, kawie, czy czymś innym. Ale wiedzieliśmy o tym wcześniej, każdy miał coś w plecaku i jakoś przeżyliśmy.
W sumie była to kolejna wycieczka potwierdzająca, że góry są piękne i w każdym czasie oferują coś ciekawego. KP.


Niedziela Palmowa w Gilowicach 25.03.2018

Byliśmy już w Niedzielę Palmową w wielu ciekawych miejscach, ale jeszcze nigdy w Gilowicach.
No więc wybraliśmy się tam w ciepłą, słoneczną niedzielę w końcu marca.
Do Gilowic dojechaliśmy na tyle wcześnie, że zdążyliśmy spokojnie obejrzeć piękny drewniany kościół św Andrzeja Apostoła wybudowany i konsekrowany w I połowie XIV w. w Rychwałdzie, przeniesiony do Gilowic w 1757 roku. Jest to uroczy kościół, godzien słów zachwytu.
Wkrótce otoczenie kościoła zapełniło się uczestnikami uroczystej sumy, w sporej części odzianymi w stroje regionalne i dzierżącymi mniejsze i większe „palmy”. Specyfiką tej miejscowości jest przygotowywanie palm nie tylko w znanej szeroko formie wyższych lub niższych barwnych, prostych „pałek”, ale także bogato strojonych gałązek z licznymi odnogami.
Tak, czy inaczej, wokół kościoła zrobiło się niesamowicie barwnie. Licznie zgromadzeni amatorzy a także profesjonaliści fotografowali na wyścigi wspaniałe widowisko. Widoczne były także przynajmniej dwie ekipy telewizyjne (w tym TVP).
O odpowiedniej porze z zakrystii wyszli księża w asyście ministrantów. Po poświęcaniu palm uczestnicy okrążyli w procesji kościół i weszli do wnętrza na mszę. A po niej rozstrzygnięty został konkurs na największą i najpiękniejsze palmy (w różnych kategoriach). Obserwatorzy znów zachwycali się kształtami i barwami palm oraz strojami uczestników.
Po konkursie mieliśmy jeszcze chwilę czasu na spacer po centrum Gilowic.
Kolejnym punktem programu wycieczki była Sucha Beskidzka. Odwiedziliśmy tu słynną karczmę Rzym. Dawniej, kiedy nie było obwodnicy miasta, dość często zaglądaliśmy do niej na posiłek, ale od kilku lat omijamy ją – niesłusznie, bo ciągle panuje tu unikalny nastrój i serwowane są niezłe dania.
W dalszym ciągu w Suchej zajrzeliśmy na dziedziniec zamku, zwanego czasem „Małym Wawelem”. Niestety zamek powitał nas rozkopanym dziedzińcem i zamkniętymi wrotami (remont).
Zmierzając w stronę Chrzanowa zatrzymaliśmy się jeszcze w Zatorze. Tu spojrzeliśmy na zamek książęcy (szkoda, że ciągle w marnym stanie ale i tak ciekawy) i do gotyckiego kościoła (tylko przez szybki z kruchty).
No i już nadeszła pora powrotu.
Nie wszystko mogliśmy zobaczyć z bliska, nie wszystkiego mogliśmy dotknąć, ale to, co stanowiło główny cel wycieczki – uroczystości Niedzieli Palmowej w Gilowicach – było w pełni satysfakcjonujące. A dodając do tego piękną, słoneczną pogodę otrzymaliśmy wspaniale spędzoną niedzielę. KP.


Meksyk na Prima Aprilis 24.03.2018

24.03 A.D.2018 z małej miejscowość Chrzanów grupa turystów wyruszyła na podbój „Meksyku”. Pierwszym postojem była miejscowość Wadowice, gdzie dowiedzieli się o znanej postaci jaką był św. Jan Paweł II. Odwiedzili tam jego miejsce urodzenia; mieszkanie Wojtyłów, obecnie muzeum, przepiękną bazylikę Ofiarowania NMP oraz jak podają inne źródła udali się ponoć na słynne kremówki. Po odpoczynku ruszyli w kierunku miasta aniołów, czyli do Lanckorony. Droga wiodła krętymi uliczkami przez wieś Jasienica, gdzie przy jednym z przysiółków przekroczyli granicę „Meksyku”. Po dotarciu na Lanckoroński Rynek, tam ów turyści udali się do pozostałości po zamku i po zdobyciu go udali się na kolejny odpoczynek w lanckorońskich tawernach, gdyż przed nimi czekała najcięższa wyprawa w stronę gór skalistych. Gdy u podnóża gór pojazd wysadził ich zaczęli oni zmierzać żółtą ścieżką w wyznaczonym kierunku. Trasa nie była łatwa, gdyż wiodła przez ruchome piaski i gęste puszcze. Jednak po pokonaniu jednego z trudnych odcinków zrobili postój na rozległym stepie, gdzie zbierali siły, racząc się własnym burrito i popijając Agua fresca. Po odpoczynku i przejściu kolejnego odcinka dotarli do tajemniczej skały zwanej przez miejscowych „Diabelskim kamieniem”. Gdy zwiedzili te cudowne okolice ruszyli w kierunku powrotnym w stronę pojazdu, który na nich czekał na skraju miasta. Tam nasi odkrywcy ze swoich bagaży wyjęli słynne tekille i z meksykańską muzyką na ustach wrócili do rodzinnych stron. A.S.


Wielka Racza od Słowacji 18.03.2018

Dawno nie byliśmy na Wielkiej Raczy (w maju 2016) a od strony słowackiej zimą to już . ho, ho, ho ! a może nawet dawniej.
Kiedy podjechaliśmy do Oszczadnicy Lalikowiec powitała nas niezła pogoda i okryty śniegiem stok.
Z tym śniegiem to było różnie: na jednym ze stoków narciarskich był wytopiony na sporych powierzchniach, na następnym pokrywał całą trasę umożliwiając zjazdy, jeszcze w innych miejscach był oblodzony, utrudniając przejście (zdarzył się nawet upadek jednej z naszych koleżanek – aż zadudniło).
Drogami leśnymi, przecinając trasy zjazdowe doszliśmy do Chat na Raczy (czyli schronisk). Tu zatrzymaliśmy się na odpoczynek i posiłek. Niestety, w schroniskach na Słowacji nie wolno, z reguły, spożywać własnych zapasów, ale sprzedawali nam wszystko także za złotówki, więc bardzo się nie przejęliśmy. Po zakończeniu pauzy obejrzeliśmy zlokalizowaną nieopodal kaplicę i ruszyliśmy dalej.
A dalej było już boczne ramię Raczy. Sporo śniegu, widoki z kilku polan, słoneczne niebo – szło się przyjemnie.
Wkrótce dotarliśmy do celu dzisiejszej wyprawy – na szczyt Wielkiej Raczy (1236), ale wzmógł się wiatr, lekko się zamgliło więc nie weszliśmy na wieżę widokową ale skierowaliśmy się wprost do schroniska PTTK. Tu już można było spokojnie wyjąć swój termos i kanapkę, ale i kupić coś smakowitego.
Kiedy już odetchnęliśmy i posililiśmy się – opuściliśmy ciepłe wnętrze schroniska i ponownie przez szczyt a dalej granicą państwową doszliśmy do Kikuli. Pogoda była już nieco mniej przyjemna – pojawiło się zachmurzenie, wiał wiatr, szliśmy więc dość szybko, nie zatrzymując się nadmiernie.
Zaśnieżonymi drogami leśnymi a potem polnymi doszliśmy wreszcie do parkingu w Lalikowcach.
Powrót do Chrzanowa przebiegł bez zakłóceń i zadowoleni z kolejnego przyjemnego dnia w górach wróciliśmy do domu. KP.


Katowice 17.03.2018

Koło Grodzkie zaproponowało wycieczkę do Katowic – wydawałoby się – nieciekawego miasta. Program wyjazdu zainteresował jednak 38 osób i w niedzielę pod przewodnictwem Kol. Zbigniewa Milasza wyruszyliśmy zwiedzać stolicę Województwa Śląskiego. Jadąc autobusem Przewodnik opowiadał:
1/ o historii i rozbudowie Elektrowni w Jaworznie. Początek energetyki w Jaworznie to 1898 r., a więc długa tradycja. Obecnie Elektrownia Jaworzno III ma najwyższy komin w Polsce o wys. 306 m. W 2019 r. nowy blok energetyczny o mocy 910 MW zwiększy całkowitą moc Elektrowni.
2/ zwrócił uwagę na różnice architektoniczne w budownictwie pomiędzy zaborem austriackim i pruskim; w tym ostatnim powszechnie używanym materiałem budowlanym była czerwona cegła klinkierowa.
3/ o historii Kopalni Węgla Kamiennego w Mysłowicach. Kopalnia powstała w 1837 r. jako prywatna spółka. W 1901 r. zastosowano w niej po raz pierwszy w górnictwie podsadzkę hydrauliczną polegającą na wypełnianiu pustek powstałych po wydobyciu węgla mieszaniną wody i piasku. Data 16 sierpnia 1919 r. zapisała się w historii kopalni i Śląska. Do strajkujących i oczekujących na wypłatę górników ogień otworzyli żołnierze Grenzschutzu; zginęło 7 górników, 2 kobiety i 13-letni chłopiec a kilkadziesiąt osób zostało rannych. Zdarzenie to przyczyniło się do wybuchu pierwszego powstania śląskiego.
4/ o historii Katowic. Jako wieś rolnicza istniały od XIV w. Dynamiczny rozwój zawdzięczają wprowadzeniu połączeń kolejowych w 1848 r. z Wrocławiem i Mysłowicami, później z Berlinem, Wiedniem, Krakowem i Warszawą. Katowice otrzymały prawa miejskie w 1865 r. z nadania cesarza Prus, Wilhelma I Hohenzollerna.
5/ o tragicznych wydarzeniach w XX w. w Katowicach i Górnym Śląsku: trzy powstania śląskie, represje podczas II wojny światowej dotyczące Polaków i Żydów, później – w początkach władzy ludowej – represje wobec Ślązaków i wreszcie śmierć 9 górników strajkujących w Kopalni „Wujek”, do których funkcjonariusze ZOMO otworzyli ogień 16 grudnia 1981 r.
6/ o budowie hali widowiskowo- sportowej w latach 1964 – 1971 tzw. Spodka w Katowicach /pomysł pojawił się w 1955 r. w ówczesnym Stalinogrodzie/ i modernizacji obiektu w 2009 r. oraz jego kubaturze i wykorzystaniu.
7/ o życiu i działalności gen. Jerzego Ziętka, ps.”Jorg” /1901 – 1985/, który jako Wojewoda Śląski powołał do życia Uniwersytet Śląski, zainicjował budowę Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku i budowę kompleksu sanatoryjno-wypoczynkowego w Ustroniu – Zawodziu oraz stworzenie Górnośląskiego Centrum Rehabilitacji „Repty” w Tarnowskich Górach, a także doprowadził do wybudowania hali sportowej „Spodek”.
Zwiedzanie Katowic rozpoczęliśmy od III Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Mickiewicza. Budynek powstał w latach 1898 -1900, został wykonany z czerwonej cegły w stylu neogotyckim. Uwagę zwracają greckie kolumny w klatce schodowe, sufity łukowe w korytarzach a głównie obszerna aula, zwieńczona malowidłem symbolizującym triumf wiedzy ze stylowymi żyrandolami mechanicznie opuszczanymi do czyszczenia i witrażami w kształcie rozet w oknach. Chlubą liceum – oprócz auli – jest sala gimnastyczna, która może zostać rozbudowana w halę sportową /rozbudowa w trakcie projektowania/.
Spacerkiem szliśmy ul. Adama Mickiewicza podziwiając obiekty znaczące dla miasta: Dom Handlowy „Skarbek”, Bank Śląski – dawny zabytkowy gmach Banku Gospodarstwa Krajowego, Plac Synagogi z targowiskiem i pamiątkowym obeliskiem, gdyż w tym miejscu była synagoga, którą Niemcy podpalili 4 września 1939 r., Inspektorat PZU S.A. w dawnych Łaźniach Miejskich w okresie międzywojennym poszerzonych o basen kąpielowy, liczne piękne kamienice wybudowane stylu eklektycznym, secesyjnym bądź neoklasycystycznym. W Rynku uwagę zwraca Teatr im. Stanisława Wyspiańskiego, Muzeum Śląskie, pomnik poświęcony Harcerzom i Powstańcom zamordowanym przez hitlerowców. Przy ul. 3 Maja podziwialiśmy kamienicę mieszczańską, przy ul. Św. Jana – replikę rzeźby św. Jana i Teatr Ateneum a przy ul. Dworcowej – stary dworzec kolejowy zbudowany z piaskowca, obecnie własność prywatna, obiekt w remoncie. Spacerkiem doszliśmy do Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego i Urzędu Marszałkowskiego z pomnikiem Józefa Piłsudskiego.
Budynek Sejmu Śląskiego, obecnie Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego był budowany w latach 1926 – 1929 z piaskowca. Uroczyste otwarcie w 1929 r. nastąpiło z udziałem Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej Ignacego Mościckiego. W budynku znajduje się ponad 600 pomieszczeń, a długość korytarzy sięga 6 km. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od reprezentacyjnego westybulu z pięknym kandelabrem, który można opuścić do czyszczenia, jednak faktycznie 3 razy w roku czyści go ekipa alpinistów bez obniżania wysokości. Najważniejszą salą budowli jest Sala Sejmowa, która ma kształt półokrągły na wzór teatru greckiego i doskonałą akustykę. Elipsowaty szklany sufit z ruchomym dachem zapewnia potrzebne oświetlenie. Dodatkowo pomieszczenie rozświetlają rozety w ścianach. Sala ma 140 miejsc na parterze i 120 na balkonie. Ściany zdobią popiersia działaczy śląskich: Stalmacha, Lompy, Ligonia i Miarki. W kuluarach umieszczono popiersie Wojciecha Korfantego /1873 – 1939/. Zwiedziliśmy też Salę Marmurową, Salę Złotą, Salę Błękitną, skarbiec i skorzystaliśmy z windy tzw. „paciorkowej”. Okazały jest Plac Sejmu Śląskiego z równie okazałym pomnikiem Wojciecha Korfantego. Przechodząc obok siedziby Polskiego Radia Katowice dotarliśmy na Plac Św. Jana Pawła II, żeby podziwiać z zewnątrz i wewnątrz archikatedrę Chrystusa Króla.
W ten pochmurny, mroźny i wietrzny dzień z ogromną przyjemnością dotarliśmy do restauracji na zamówiony obiad. Owiało nas otulające ciepełko, a smaczny obiad i godzinny odpoczynek poprawiły samopoczucie. Stąd za sprawą kierowcy P. Wiesia przenieśliśmy się do Panewnik, żeby oglądnąć kompleks franciszkański.
Zespół kościoła /teraz bazylika mniejsza/ p.w. św. Ludwika Króla i Wniebowzięcia N. M. Panny i klasztoru o.o. franciszkanów zbudowano w latach 1905 – 1908 w stylu neoromańskim z czerwonej klinkierowej cegły na parceli omal 10 ha. W obrębie posesji znajduje się także kopia groty N. M. Panny z Lourdes we Francji oraz zabytkowa kalwaria Męki Pańskiej. Poświęcenie kościoła nastąpiło w 50-lecie objawień w Lourdes a więc w 1908 r. Kościół słynie z budowanej co roku ogromnej szopki ołtarzowej na Święta Bożego Narodzenia. Oprowadzający nas o. Fryderyk podzielił się także swoimi doświadczeniami jako egzorcysta.
Bonusem w wycieczce było zwiedzenie Osiedla Nikiszowiec wybudowanego przez koncern hutniczo – górniczy Giesche. Była to kolonia robotnicza zbudowana z bloków mieszkalnych z czerwonej cegły, oddana do użytku w 1908 r., bardzo ładnie utrzymana w całości do obecnych czasów. Osiedle stanowiło całość funkcjonalną; były tu mieszkania dla górników z rodzinami, hotel i restauracja dla kawalerów, łaźnie, pralnie, szkoła dla dzieci, poczta, piekarnia i sklep spożywczy, fotograf. W 1914 r. rozpoczęto budowę kościoła p.w. św. Anny w stylu neobarokowym na centralnym placu osiedla, która przeciągnęła się do 1927r. ze względu na I wojnę światową, a później- powstania śląskie i zmianę granic /Nikiszowiec znalazł się w polskich granicach/. Chlubą kościoła są organy 75-głosowe o barwie romantycznej. Kościół z kopułą nad przecięciem transeptu i nawy głównej jest jasny i przytulny.
Myślę, iż wyrażę opinię wszystkich uczestników wycieczki, że wyjazd był niezwykle interesujący i bardzo starannie przygotowany. K.W.


Znów Babia 11.03.2018

Co roku o tej porze wyruszamy na Babią Górę, żeby złożyć życzenia naszym miłym turystkom i żeby kolejny raz spotkać się ze wspaniałą Królową Beskidów.
W tym roku zapowiadano dobrą pogodę, więc z Chrzanowa wyjechało nas sporo (prawie pełen autokar). Na początek, jeszcze w autokarze prezes złożył Paniom życzenia z okazji Dnia Kobiet i obdarował każdą czekoladką i uściskiem.
A po dotarciu na Przełęcz Lipnicką i po założeniu raków ruszyliśmy w górę. Jak zwykle dość szybko pokazało się, że możliwości fizyczne uczestników są bardzo zróżnicowane. Na szczęście doskonała pogoda, wygodna, dobrze przedeptana ścieżka umożliwiały bardziej doświadczonym i sprawniejszym turystom bezpieczne wyprzedzenie przewodnika, który otoczył opieką grupkę idących wolniej.
A pogoda była rzeczywiście znakomita. Na błękitnym niebie pojawiały się i znikały lekkie, zwiewne obłoczki nie przesłaniając Słońca i nie zakłócając widoków a jedynie urozmaicając nieboskłon.
W miarę podchodzenia mogliśmy podziwiać coraz rozleglejsze panoramy, tak więc nie spieszyliśmy się i przystawaliśmy dość często.
Kiedy wreszcie osiągnęliśmy szczyt Diablaka (1725 m npm) zastaliśmy tam spore grono miłośników Babiej. Prawie zupełny brak wiatru (bardzo często uprzykrzającego chwile na szczycie), pięknie świecące Słońce no i te widoki . skłaniały do dłuższego pobytu w tym miejscu. Tak więc bez pośpiechu chłonęliśmy wszystko, co było widać dokoła, posililiśmy się korzystając z zasobów plecaków, fotografowaliśmy widoki, ludzi w grupach i pojedynczo. Była także okazja do małej uroczystości: nowa członkini PTTK otrzymała w tym cudnym miejscu legitymację członkowską. Gratulujemy Anecie tak pięknego rozpoczęcia przygody turystycznej w naszym gronie i życzymy samych wspaniałych wrażeń z podróży.
Niektórzy z naszych kolegów, którzy szli szybciej a byli spragnieni dalszych tras opuścili szczyt nieco wcześniej by zdobyć dodatkowo Małą Babią Górę.
W końcu jednak nadszedł czas na zejście. Przez Kościółki doszliśmy do Przełęczy Brona i tu zaczęły się kolejne atrakcje: strome odcinki wymagały ogromnej ostrożności i uwagi przy zejściu lub odważenia się na zjazd na siedzeniu, co, jak pokazywały wyjeżdżone rynny, było dość popularnym rozwiązaniem.
W schronisku PTTK na Markowych Szczawinach tłum turystów potwierdzał popularność tej góry.
Udało się jednak znaleźć miejsce w jadalni lub na ławach przed budynkiem i spokojnie zjeść coś i wypić.
Spotkaliśmy tu także znajomych z poprzednich lat – pttkowców z andrychowskiego klubu Chałupa.
Oni także odwiedzają Babią Górę przy okazji Dnia Kobiet.
Zejście do Zawoi Podryzowanej było ostatnim fragmentem naszej górskiej przygody w tym dniu. Pechowo jedna z uczestniczek upadła, boleśnie stłukła kolano i na końcowym odcinku musiała skorzystać ze wsparcia panów (którzy chętnie tego wsparcia udzielili).
Schodząc oglądaliśmy się często za siebie, by kolejny raz zobaczyć ten wspaniały szczyt, na którym niedawno byliśmy.
To była wspaniała wycieczka, w wyjątkowo sprzyjających warunkach. KP.


Pszczyna 25.02.2018

W niedzielę 25 lutego 2018 wybraliśmy się wraz z Kołem Grodzkim na wycieczkę do Pszczyny. Zwiedzanie zaczęliśmy od Skansenu Zagroda Wsi Pszczyńskiej, bo taką nazwę ma ten Skansen, powstała w roku 1975. Zgromadzono tam kilkanaście obiektów architektury drewnianej ziemi pszczyńskiej z XVIII i XIX wieku, a najstarszym jest spichlerz dworski. We wnętrzach jest wiele autentycznych sprzętów. Ze względu na wartość zgromadzonych tam obiektów skansen został wpisany do Szlaku Architektury Drewnianej. Mieliśmy szczęście zwiedzać skansen w zimny i słoneczny ranek, dlatego po pożegnaniu z przewodnikiem poszliśmy się ogrzać do sąsiadującej ze skansenem „Karczmy u Richarda”.
Idąc pięknym o każdej porze roku parkiem pszczyńskim zmierzaliśmy w kierunku zamku. Park ma cechy romantycznego ogrodu, jest pełen stawów, mostków i altan. Z przyrody ożywionej spotykamy na każdym kroku kaczki, gołębie, łabędzie i duuużo małych ptaszków, które przy słonecznej pogodzie wyśpiewują swoje trele – właśnie tak było tego poranka.
Po zamku oprowadzała nas pani przewodnik, która interesująco opowiadała o dawnej rezydencji magnackiej w Pszczynie. Zamek powstał w XI lub XII w., od tego czasu był wielokrotnie przebudowywany. Z wielu opowiedzianych ciekawostek zapamiętałam; że swego czasu należał do właścicieli piątego w Europie majątku ziemskiego, był kwaterą główną w czasie I wojny, żoną jednego z właścicieli Pszczyny została księżna Daisy i nie była szczęśliwa w tym związku, a najważniejsza informacja, że udostępnione do zwiedzania pokoje zostały urządzone nie przypadkowo, tylko według zachowanych zdjęć i z wykorzystaniem autentycznych mebli. Z ciekawostek, które do tej pory mnie bawią, są niziutko umieszczone klamki w drzwiach, aby służba nie zapomniała ukłonić się gościom. W stajniach dworskich obecnie można pooglądać powozy i zdjęcia z epoki.
Po krótkiej przerwie na kawę miejscem naszego spotkania była ławeczka księżnej Daisy na rynku. Stoi tam od 2009 roku i jest dziełem pszczyńskiego rzeźbiarza Joachima Krakowczyka. Powstała na jednym z Pszczyńskich Plenerów Artystycznych. Ostatnim punktem naszego programu była Pokazowa Zagroda Żubrów. Szczęśliwie załapaliśmy się na jedną z pór- karmienia żubrów – bardzo fajne widowisko. Oprócz żubrów mieszkańcami zagrody są m.in. muflony, jelenie, łosie, sarny, daniele i dziki. Z ptaków wymienić można kaczki krzyżówki, kazarki rdzawe, bernikle, gęsi oraz pawie indyjskie. Ciekawe prezentacje multimedialne są w budynku pośrodku zagrody. Miłe wspomnienia to jest to, co zostaje po tak fajnym dniu. J.K.


Czupel (930 m npm) 18.02.2018

Kolejna górska wycieczka w lutym miała za cel Czupel.
Góra to niezbyt wysoka, choć najwyższa w Beskidzie Małym, w sam raz na niedługą, nietrudną wycieczkę w nie najpiękniejszym okresie roku. No bo rzeczywiście pogoda nie była rewelacyjna: pochmurna, mglista, bez widoków.
Ale i tak przejście leśnymi drogami wśród ośnieżonych buków i świerków z przełęczy Przegibek do schroniska na Magurce było przyjemne. Po odpoczynku w schronisku dalsza trasa wiodła nas do celu wyprawy, czyli właśnie na Czupel. Niestety, jako się rzekło, widoki były mocno ograniczone przez mgłę, więc nawet w nielicznych miejscach, gdzie las nie przesłaniał horyzontu, niewiele dojrzeliśmy.
Po zejściu do Międzybrodzia Bialskiego postanowiliśmy odwiedzić dodatkowo niedaleką górę Żar.
Podjechaliśmy na parking przy dolnej stacji kolejki terenowej i ruszyliśmy na szczyt (kolejką lub na piechotę). Powoli chmury rozchodziły się i ze szczytu mogliśmy już podziwiać zbiornik Międzybrodzki, jego bliskie okolice i, przede wszystkim, narciarzy szusujących po stoku.
Po zjechaniu kolejką w rejon lotniska pozostało nam już tylko zająć miejsca w busie i wrócić do Chrzanowa.
Mimo braku rewelacyjnych widoków to była przyjemna okazja do wyrwania się z miejskich murów. KP.


Beszeniowa 02-04.02.2018

Co roku w terminie zbliżonym do Walentynek wyjeżdżamy gdzieś na wycieczkę lekką, łatwą i przyjemną. W tym roku zdecydowaliśmy się na Słowację. Byliśmy już przed trzema laty w Beszeniowej, podobało się nam, pojechaliśmy tam więc ponownie, z nieco innym programem turystycznym.
A zaczęło się wszystko od wyjazdu w piątkowe popołudnie. Po drodze padał śnieg i widać było, że idzie zima (no, kto by pomyślał: w lutym !). Ciągły opad spowodował utrudnienia na drogach. Szczególnie podczas zjazdu z Przełęczy Huciańskiej na Liptów kręcący kółkiem Wiesiek musiał bardzo uważać. Ale w końcu, choć nieco spóźnieni, dotarliśmy bezpiecznie do pensjonatu Agrothermal w Beszeniowej. Tu już czekała na nas kolacja. Po posiłku i zakwaterowaniu kadra Oddziału PTTK zebrała się w świetlicy, by podsumować miniony rok. A był on kolejnym dobrym rokiem dla Oddziału, więc humory dopisywały.
Sobotni dzień rozpoczęliśmy od przejścia Doliną Kwaczańską. Znamy ją już z wycieczek letnich i zimowych, ale zawsze chętnie odwiedzamy dla jej uroku. I tym razem pokazała się nam w pełnej, zimowej krasie. Niezbyt gruba warstwa świeżego śniegu pokrywająca drogę, okoliczne stoki i drzewa wspaniale podkreślała walory dzikiego krajobrazu. Strome ściany głęboko wciętej doliny, z wyrastającymi co jakiś czas skałami zachwycały nas. Szczególnie atrakcyjne są widoki ze specjalnie przygotowanych platform. Niebo nie było jasne i czyste, ale nie przeszkadzało to w podziwianiu widoków. Trzeba podkreślić, że przejście drogą poprowadzoną zboczem doliny nie nastręcza trudności nawet w warunkach zimowych.
Prawie na koniec tego przejścia zawróciliśmy jeszcze nieco dnem doliny, by odwiedzić zabytkowe młyny w Oblazach. Warto tu zajrzeć dla różnorodnych atrakcji. Dzieci (i nie tylko) zachwyciły się mieszkającymi tu kozami i kotami a dorośli, szczególnie o zainteresowaniach technicznych, wnikliwie oglądali mechanizmy młyna i tartaku – ciągle sprawne.
Po dokładnym obejrzeniu wszystkiego skierowaliśmy się w stronę wylotu doliny. W Hutach czekał już na nas Wiesiek w swoim pojeździe i powiózł nas do Tatralandii w Liptowskim Mikulaszu.
Tu spędziliśmy trzy godziny wypoczywając w basenach i korzystając z licznych atrakcji: zjeżdżalni, masaży wodnych, zabawy piłką w basenie zewnętrznym, baseniku z falą morską, itd. . Taki wypoczynek od czasu do czasu każdemu się przyda.
Po wyjściu z obiektu wróciliśmy do pensjonatu, gdzie po kolacji zebraliśmy się na tańce, hulanki, swawole. Zestaw muzyki przygotowanej przez Józka był w sam raz do tańca, nastroje dopisywały i, kiedy o północy padło hasło kończące imprezkę, niektórzy byli lekko zawiedzeni. Ale na następny dzień też mieliśmy ciekawy program i trzeba było zachować nieco sił na jego realizację.
Dziwnym trafem na wycieczkę górską w niedzielę wybrali się właśnie ci, którzy najdłużej się bawili. Nie była to grupa liczna, ale za to sympatyczna.
Po opuszczeniu pensjonatu najpierw Wiesiek zawiózł leniwą część wycieczki pod bramę basenów w Beszeniowej a zaraz potem zdobywców gór do małej miejscowości Bukovina.
Stąd ruszyliśmy, zrazu zaśnieżoną drogą wiejską, potem ścieżkami leśnymi w stronę Liptowskiego (Sielnickiego) Zamku. Tym razem trzeba było nieco więcej podchodzić, bo celem były ruiny zamku zlokalizowane na szczycie o wysokości 999 m npm. Pogoda tego dnia była bardzo zmienna, ale dla nas, podczas przejścia po górach – łaskawa. Mgły i niskie chmury rozproszyły się i podczas podchodzenia a także ze szczytu dało się podziwiać niedalekie góry. A na szczycie posiedzieliśmy na ławach pod wiatą przygotowaną dla turystów, coś zjedliśmy i wypiliśmy, przybiliśmy pamiątkową pieczątkę, wpisaliśmy się do księgi pamiątkowej, pospacerowaliśmy po ruinach zamku (niegdyś pełniącego ważną rolę siedziby władcy sporego obszaru). Zejście ze szczytu w kierunku północnym jest z początku dość strome, ale po śniegu szło się nam nieźle. Potem przez zaśnieżoną polanę, wcinającym się w górę wąwozem i wreszcie drogą dnem doliny doszliśmy do sporego stawku wypełnionego ciepłą wodą mineralną wypływającą z pobliskiego źródła. Jak zawsze spotkaliśmy tam kilka osób moczących się i popijających piwo. Zamoczyłem się i ja (ale bez piwa).
Wkrótce doszliśmy do centrum wsi Kalameny dokąd po kilkunastu minutach dojechał nasz autokar wiozący pozostałą część grupy i za chwilę jechaliśmy już do Liptowskiego Mikulasza.
W tym mieście zobaczyliśmy główny Plac Wyzwolicieli z pomnikiem bohaterskich żołnierzy Armii Czerwonej, ze współczesną fontanną (aktualnie bez wody) i blokiem, na którym uwieczniono nazwiska 70 osób pochodzących z miasta a zapisanych w jakiś sposób na kartach historii, z ratuszem, z kościołem św Mikołaja. Na koniec krótkiego spaceru po mieście (pogoda zrobiła się nieprzyjemna: wilgotny chłód przenikał ciała) zajrzeliśmy jeszcze pod przewodem pracownika muzeum do synagogi. Ten zbudowany w połowie XIX w, przebudowany na początku XX wieku dom modlitwy po przejściu różnych kolei losu nadal należy do żydowskiej gminy wyznaniowej a jest administrowany przez władze miasta. Niestety ani właściciele ani administratorzy nie przykładają się zbytnio do odnowienia tego potencjalnie pięknego obiektu.
A po wizycie w Liptowskim Mikulaszu pozostał nam już tylko powrót do Chrzanowa. Z przerwą na posiłek tuż po wjechaniu do Polski w Chyżnem, z małymi korkami tu i tam wieczorem dotarliśmy do celu. Kto w piątek przyjechał na miejsce zbiórki samochodem i zostawił go na Placu Tysiąclecia – musiał go odgrzebywać spod śniegu.
W sumie wycieczka była różnorodna, ciekawa i bardzo przyjemna. KP.


Wieczornica Fablokowców 28.01.2018

Dobrą tradycją Koła PTTK Fablok jest organizowanie na przełomie starego i nowego roku wieczornic turystycznych. Również w tym roku zarząd Koła zorganizował taką wieczornicę. Ze względu na mijające w maju 2018 roku pięćdziesięciolecie nieprzerwanej działalności Koła wieczornica miała szczególny charakter. Nie obeszło się bez oficjalnych punktów programu: prezentacji dokonań Koła w roku 2017 (prezeska Irenka), wręczenia medali „50 lat w PTTK”, upominków dla członków zarządu Koła oraz legitymacji członkowskich nowym petetekowcom.
Potem Jurek zaprezentował przeźrocza z odbytych w roku 2017 imprez (a było ich sporo i to ciekawych). Były żarciki, były konkursy (na spostrzegawczość i krajoznawcze), były toasty.
Po obiedzie nadszedł czas na zabawę. Do tańca grał żywy muzyk – świetny Kazimierz (piękne imię, nieprawdaż). Jego duże doświadczenie jest gwarancją znakomitej zabawy. I rzeczywiście, pary kręciły się na całym parkiecie, na zmianę z grupowymi podrygami.
Oprócz okazji do wspominania minionego roku i do zabawy wieczornica jest doskonałą sposobnością do spotkania się z tymi członkami Koła, którym wiek i stan zdrowia nie pozwalają na aktywny udział w innych imprezach. Koło działa nieprzerwanie od 50 lat, jest wśród nas kilkoro, którzy są w nim od początku. Cieszy, że, mimo upadku fabryki, Koło trwa, ma się dobrze i przyciąga nowych członków. KP.


Hala Krupowa 27.01.2018

W dniu 27.01 2018 odbyła się wycieczka z Koła Grodzkiego na Hale Krupową.
Wycieczke rozpoczęliśmy od zwiedzania kościoła w Sidzinie .Historie Koscioła I obrazu ,oraz legendy związanej z powstaniem Sidziny i obrazu Matki Boskiej Sidzińskiej przybliżył na ksiądz Proboszcz tutejszej parafii.Sam obraz ,który jest ikoną powstał w pracowni w Dubrowniku wg .amerykańskich historyków sztuki na przełomie 14/15 w. Legenda mówi ze przywędrowała z Bizancjum na Morawy,a Księżniczka Dobrawa przywiozła go do Polski i podarowało swojemu męzowi Mieszkowi I. Sama Sidzina zaś miała pierotną nazwe Miłoszów ,na cześć imienia syna Łokietka Miłosza ,który został tu zesłany przez ojca za udział w buncie przeciw Królowi.Po tej ciekawej prelekcji rozpoczelismy wedrówke w strone Hali Krupowej.Cały czas była piekna pogoda i podziwialiśmy widok na Babia Góre i Police.Na samej górze nagle pojawiły się jednak chmury i dlatego zdecydowaliśmy się przed odpoczynkiem w schronisku zaliczyć najpierw kapliczke Matki Bożej Opiekunki Turystów na Okraglicy.Na początku był to szałas wybudowany potajemnie w 1987 roku,nieco w bok od Głównego Szlaku Beskidziego.Znajdują się w nim epitafia upamiętniające zmarłych Ludzi Gór.W kaplicy tej odbywają się msze dla uczestników zlotów turystycznych PTTK .Sam szczyt ma wysokość .1239mnpm.Powrót i odpoczynek W Schronisku PTTK Na Hali Krupowej im..K Sosnowskiego.Schronisko zbudowane w 1935 roku ,spalone przez Niemców w 1944 i odbudowane 1955roku ..Na schronisku tablica upamietniajacą ostatnią wycieczkę,przed Konklaweą Kardynała Karola Wojtyły,oraz tablica na cześc Odziału Ak ,,Huta Podgórze,,.W rejonie Pasma Policy działał Oddział Ak Harnaś ,Huta Podgórze.Niemcy w 1944 zarządzili wielka obławę na partyzantów,pacyfikując przy tym osady Sidziny ,które sprzyjały partyzantom.Pamiątką po tym wydarzeniu jest Kaplica Matki Boskiej Akowskiej na polanie Malinowe..Wróciliśmy po odpoczynku czarnym szlakiem do autobusu.W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze przy pomnikch przyrody -Dębie Adam,majacego 500lat i Ewa-mającego 400lat.Wg legendy zostały posadzone na polecenie króla Jana Kazimierza za udział mieszkańców w walkach ze Szwedami.Powrócilismy szczęśliwie do domu, zadowoleni ,ze mimo złych prognoz pogoda nam dopisała.


Kraków 21.01.2018

Koło PTTK Fablok zainicjowało cykl wycieczek pod roboczym hasłem „szlakiem krakowskich kopców”. W zeszłym roku weszliśmy na kopiec Wandy i zwiedziliśmy jego bliższe i dalsze okolice a w tym roku wybraliśmy się na Kopiec Piłsudskiego. Szczególną okazją do odwiedzenia tego właśnie kopca jest obchodzona w tym roku setna rocznica odrodzenia niepodległej Polski. Między innymi dlatego mówiliśmy też sporo o roli Krakowa w walkach I Wojny Światowej.
Ale rozpoczęliśmy zwiedzanie od położonej u podnóża Sowińca Woli Justowskiej. Nazwa ta wiąże się z byłym właścicielem tych terenów – Justem Ludwikiem Decjuszem. To właśnie zbudowaną dla niego (rozbudowaną przez kolejnych właścicieli), piękną, renesansową willę odwiedziliśmy na początku. Ta, położona z dala od popularnych szlaków zwiedzania Krakowa, willa jest ze wszech miar godna uwagi. Ciekawa historia jej pierwszego a także kolejnych właścicieli (posiadłość należała między innymi do Henrietty Ewy z Ankwiczów Kuczkowskiej – niegdyś wielkiej miłość Adama Mickiewicza oraz do księżnej Marceliny Czartoryskiej – znakomitej uczennicy Fryderyka Chopina), piękne, starannie odrestaurowane wnętrza z kilkoma unikatowymi elementami, wreszcie bogata, różnorodna działalność współczesna – wszystko to barwnie przedstawione przez oprowadzającą nas Panią Katarzynę Trojanowską potwierdza, że warto tu zajrzeć.
Willa otoczona jest rozległym parkiem, gdzie szczególnie interesujący jest fragment wokół autorskiej galerii rzeźby zmarłego niecałe cztery miesiące temu znamienitego krakowskiego rzeźbiarza Bronisława Chromego. Zgromadzone tu jego rzeźby plenerowe (między innymi pomnik „Piwnicy pod Baranami”) pokryte lekką, czystą kołderką śnieżną zaprezentowały się nam w sposób wyjątkowy.
Kolejnym punktem programu była wizyta w Forcie 39 Olszanica. Ten XIX-wieczny (przebudowany na początku XX wieku) fort był podczas walk o Kraków w listopadzie i grudniu 1914 roku fortem obrony bliskiej. Obecnie funkcjonuje tu Ośrodek Szkolno – Wypoczynkowy i Ośrodek Rekreacji i Rehabilitacji Konnej „Tabun”.
W dawnych pomieszczeniach koszar powitał nas były Komendant Hufca ZHP Kraków Krowodrza i przy kawie i herbacie opowiedział nam o dziejach tej budowli obronnej a także szerzej – o twierdzy Kraków i jej roli w początkowym okresie I Wojny Światowej. Później zwiedziliśmy wnętrze dawnych koszar (teraz przystosowane do potrzeb schroniska młodzieżowego) i teren fortu z wałami i schronem pogotowia. Dla części uczestników naszej wycieczki informacje o roli Krakowa jako potężnej twierdzy broniącej cesarskiego Wiednia były sporym zaskoczeniem.
Kolejnym dziełem obronnym na naszym szlaku był fort Skała – obecnie siedziba Obserwatorium Astronomicznego UJ. Niestety tu mieliśmy czas tylko na spojrzenie zza bramy na teren otaczający fort i widoczną nieopodal dużą czaszę radioteleskopu.
Nadszedł czas na przejście piesze. Zaśnieżonymi alejkami Lasu Wolskiego dotarliśmy do Kopca Marszałka Józefa Piłsudskiego. Po kilku zdaniach o historii wdrapaliśmy się na jego szczyt. Niestety to wspaniałe, teoretycznie, miejsce widokowe zawiodło nas – mgła spowijająca okolicę skutecznie ograniczała widoczność.
Kolejnym naszym celem był ogród zoologiczny. Jednak spóźniliśmy się nieco (w zimie kasa jest otwarta tylko do 14,00) i nie było nam dane odwiedzenie go. Po krótkiej przerwie w restauracji przy bramie ZOO wybraliśmy się na kolejny odcinek spaceru alejkami leśnymi i wkrótce dotarliśmy do Willi Baszta, którą dla siebie zbudował znany krakowski architekt Adolf Szyszko – Bohusz i do okazałego Belwederu zbudowanego w czasie II Wojny Światowej przez Niemców. Oba obiekty, widoczne doskonale z ulicy Księcia Józefa, którą często dojeżdżamy do Krakowa, są rzadko odwiedzanie przez naszych turystów i dlatego stanowiły ciekawostkę.
Po powrocie do parkingu przed bramą do ZOO wsiedliśmy do naszego busika i skierowaliśmy się do Chrzanowa. To była ciekawa, bogata w różnorodne wrażenia, wycieczka. Pokryte czystym, białym śniegiem alejki Lasu Wolskiego dodawały uroku spacerom. KP.


Wieczornica Koła Grodzkiego 13.01.2018

„…13-tego nawet w grudniu jest wiosna…”
Prezes Koła Grodzkiego PTTK Chrzanów Heniek Banach wziął sobie do serca słowa piosenki Kasi Sobczyk i aby rok 2018 rozpocząć wiosennie i radośnie właśnie 13-tego stycznia zwołał wieczornicę dla Koła.
Tegoż to dnia o godzinie 17 najechało z różnych stron powiatu na restauracje Pod Jesionem ok 70 osobników. Na szczęście nie była to jednakowo umundurowana armia terytorialna ministra obrony a wystrojona jak na wielki bal w 6-cio gwiazdkowym hotelu grupa miłośników i sympatyków turystyki. Wszyscy Oni przyjechali dobrze się bawić.
Aby jednak w pełnej krasie zaprezentować owe kreacje na parkiecie należało najpierw:
*przyjąć życzenia noworoczne od Prezesa.
*wysłuchać sprawozdania Prezesa z działalności Koła w ubiegłym roku.
*powspominać z przewodnikami gdzie to się było i co się widziało na ubiegłorocznych wyjazdach.
*sprawdzić swoją wiedzę turystyczną w konkursie z nagrodami.
*dać radość podniebieniu pałaszując serwowane przez lokal jadła.
Podczas owych czynności można było swobodnie aczkolwiek cichutko rozmawiać, nawilżając przy tym gardło czym kto miał i co kto lubi.
Najbardziej rozpoznawalnym w tym cichym gwarze zwrotem było szeptane „na zdrowie”.
Były też śpiewy, np. „a teraz idziemy…”, ale to w przerwach muzycznych po tanecznych szaleństwach.
Wszyscy bawili się świetnie, ale tylko wybranym przypadł tytuł królowej i króla parkietu. Szczęśliwcami okazali się Lucyna i Andrzej.
Przed północą biesiadnicy zaczęli się rozchodzić, przy czym każdy coś ze sobą wynosił.
Jedni wynosili nagrody, inni dobry nastrój, a jeszcze inni żal, że to już koniec.
Prawie wszyscy wynosili jednak nadzieję, że za rok to się powtórzy.
Wzrokiem całą imprezę zlustrował i z przymrużeniem oka opisał Ryszard. Całość zaś zorganizowali: Henryk, Marysia, Gosia, Władek, Tomek, Zbyszek, Waldek i Ryszard ale to zaszczytny obowiązek, przecież wszyscy stanowimy Zarząd Koła Grodzkiego. RŁ


Powitanie Nowego Roku Skrzyczne 01.01.2018

Oto możemy witać kolejny Nowy Rok w górach. Po mniej lub bardziej hucznym witaniu go nocą zebrała się na chrzanowskim Placu Tysiąclecia całkiem spora (łącznie z tymi, którzy wsiedli nieco później 24-osobowa) i bardzo sympatyczna grupka.
Nie obyło się bez składania sobie życzeń z kolegami turystami z PTT, którzy wyjeżdżali na Leskowiec pod wodzą Remika.
A my skierowaliśmy się do Szczyrku i potem jeszcze nieco dalej – w stronę Przełęczy Salmopolskiej. Ale, niestety, przed osiągnięciem celu nasz busik prowadzony przez Panią Marzenę zatrzymał się i nie zamierzał ruszyć dalej. Nie pozostało nam nic innego jak przejść pozostały odcinek drogi (około 2,5 km) do planowanego miejsca startu. Na przełęczy Salmopolskiej rozeszliśmy się na krótko do tamtejszych restauracji, żeby dobudzić się poranną kawą, rozgrzać herbatą i odwiedzić toaletę.
I wkrótce potem rozpoczęliśmy marsz w górę. Ciągle wznosząca się droga pokryta była niezbyt grubą warstwą śniegu, który raczej ułatwiał chodzenie ukrywając kamienie, korzenie i inne nierówności.
Wraz z wznoszeniem się wchodziliśmy w rejon gęstniejącej mgły – czyli w chmury. Po minięciu Malinowa dotarliśmy do Malinowskiej Skały i tu, po raz kolejny, przystanęliśmy dla zrobienia kilku fotografii. Niestety oprócz braku widoczności zaczął nam dokuczać wiatr, więc dalszą drogę pokonywaliśmy dość szybko. Na tym odcinku napotkaliśmy kilka fragmentów oblodzonej drogi ale można było przejść bezpiecznie obok. Ciągle jednak nie było nam dane podziwianie rozległych widoków, z których znany jest ten szlak.
W niezłym tempie i dobrej kondycji dotarliśmy do schroniska na Skrzycznem. Tu mieliśmy czas na rozgrzanie się w jadalni, obowiązkowe przybicie pamiątkowych pieczątek a potem jeszcze krótkie zgromadzenie na tarasie (wewnątrz było bardzo tłoczno), gdzie był toast za Nowy Rok i ciasteczko na osłodę. Po tym miłym akcencie skierowaliśmy się do kolejki linowej żeby zjechać do Szczyrku.
Na dole był jeszcze czas na posiłek w jednej z bardzo licznych restauracji, zapełnionych przez gości, którzy witali tu Nowy Rok.
A busik ? Okazało się, że po przerwie silnik zechciał zapalić i wróciliśmy nim bez kłopotów do Chrzanowa.
Mimo małej przygody z busikiem to była udana wycieczka, rozpoczynająca kolejny, miejmy nadzieję, udany rok. Oby nam się dobrze działo . KP.