Relacje 2023

Praga – Jarmark przedświąteczny 02.12.2023.

Nad każdym wisi katastrofa
Na chybotliwy wbita hak.
Nad każdym wisi katastrofa
Żeby się urwać tak, czy siak.

I nikt się przed nią nie wycofa
Lecz się pocieszmy prawdą tą
Wszystko być może katastrofą
I wszystko może nie być nią.

Nadchodzą święta Bożego Narodzenia ! Od kilku lat jeździmy w tym czasie w różne miejsca na jarmarki przedświąteczne, bo ta tradycja rozwija się w wielu ciekawych miejscach. W tym roku wybór padł na Pragę – wartą odwiedzenia zawsze a szczególnie w tym wyjątkowym okresie.

Zebrało się nas wielu i w środku nocy ruszyliśmy z Chrzanowa. Wszystko szło dobrze do momentu, kiedy w Czechach, w pobliżu Wyszkowa urwała się wisząca nad nami katastrofa. Autokar zaczął się trząść, jakby jechał po pralce. Kierowca zjechał na pas awaryjny, by sprawdzić, które koło zostało przebite, ale stwierdził, że wszystkie są sprawne, siadł więc za kierownicą i próbował kontynuować jazdę. Jednak po przekroczeniu pewnej – niewielkiej – prędkości zjawisko powtórzyło się. Na szczęście niedaleko było miejsce obsługi podróżnych, gdzie mógł bezpiecznie stanąć i zajrzeć pod auto. Kiedy to zrobił, zameldował, że awaria jest poważna, nie do naprawienia na parkingu i musimy czekać na autokar zastępczy. Wiedzieliśmy, że potrwa to kilka godzin. Na szczęście staliśmy obok dużej stacji paliw z barem i toaletą. Był koniec nocy, kto potrafił – spał, inni spacerowali w pobliżu, choć było zimno i śnieżnie. Nie był to przyjemny czas, ale mogło być gorzej, gdyby awaria dopadła nas w szczerym polu.

Po blisko pięciu godzinach pojawił się ratunek – autokar zastępczy. Przesiedliśmy się do niego i wreszcie ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie dało się jechać zbyt szybko, bo padał śnieg, powierzchnia jezdni była śliska. Widzieliśmy kilka pojazdów, które nie poradziły sobie z warunkami i stały w rowie obok autostrady. Niedaleko przed Pragą na pasie do jazdy w przeciwnym kierunku zauważyliśmy ciągnący się na długości blisko 30 km korek – nie wróżyło to nic dobrego na nasz powrót.

Na razie jednak dotarliśmy do Pragi i rozpoczęliśmy spacer po tym pięknym mieście. Miasto jest piękne zawsze, ale spacer w warunkach zimowych nie jest najprzyjemniejszy – trzeba ciągle uważać na śliskie chodniki lub chlapę pośniegową.

Zaczęliśmy od klasztoru strachowskiego i tu już przekonaliśmy się, że pogoda nie odstraszyła turystów – mijaliśmy liczne grupy, także z Polski. Na tarasie widokowym poniżej klasztoru znaleźliśmy miejsce, z którego mogliśmy spojrzeć na położoną u stóp Małą Stranę, w lewo od niej – Hradczany, w prawo – Petrzin, a nieco dalej – Stare Miasto. Widoczność nie była rewelacyjna, ale to co najciekawsze dało się dojrzeć.

Kolejnym punktem programu był Plac Loretański z imponującym pałacem Czerninów – obecnie siedzibą Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Praską Loretą. Niestety wejście do Lorety było niemożliwe ze względu na działanie ekipy telewizji czeskiej realizującej jakiś materiał.

Skierowaliśmy się więc w stronę Zamku Praskiego. Tu okazało się, że także wejście do katedry nie jest możliwe, ze względu na odbywające się tam uroczystości. Ale zwiedziliśmy Stary Pałac Królewski, romańską bazylikę św Jerzego, i Złotą Uliczkę. Tu uliczki były jeszcze bardziej wyślizgane przez tysiące butów turystów. Po wyjściu z bazyliki wpadłem w poślizg – na szczęście skończyło się na niegroźnym stłuczeniu. Jednak nie wszyscy mieli tyle szczęścia – nieco dalej przebijała się przez tłum turystów karetka pogotowia – ktoś się połamał. Szczególnie przy zejściu Starymi Schodami Zamkowymi musieliśmy uważać – tu było bardzo ślisko.

Po zejściu na Małą Stranę przerwaliśmy na dłuższą chwilę wspólne zwiedzanie, by usiąść w którejś z licznych tu restauracji i posilić się.

Potem znów ruszyliśmy na trasę zwiedzania: przez Małostrańską Bramę Mostową, Most Karola, Staromiejską Bramę Mostową, ulicę Karlową doszliśmy do Rynku Starego Miasta. Cały czas w ciasnym tłumie turystów.

Tu znów rozeszliśmy się, by swobodnie (? w tym tłumie ?) buszować między kramami. Na pewno każdy mógł coś kupić dla siebie lub na prezent pod choinkę – wybór był duży, choć ceny niemałe. Kto chciał – spróbował któregoś ze specjałów przygotowanych dla zgłodniałych i spragnionych turystów (grzane wino było serwowane na każdym kroku).

O umówionej porze spotkaliśmy się, by ruszyć w kierunku uzgodnionym z kierowcami autokaru. Na Placu Wacława mieliśmy jeszcze chwilę na rozejrzenie się w ofercie znajdujących się tam kramów. Wreszcie przeszliśmy na postój przed dworcem głównym i po krótkim oczekiwaniu wsiedliśmy do autokaru.

Teraz już nasz los był w rękach kierowców. Uzgodniliśmy, że nie będziemy korzystać z najczęściej używanej drogi przez Brno – informacje z nawigacji były wielce niezachęcające. Drogą na Hradec Kralowe, potem Ołomuniec udało się płynnie i w miarę szybko (jednak śnieg na jezdni ograniczał możliwości) dotrzeć do domu.

Z początku wycieczka nie zapowiadała się dobrze, później też były problemy (nie zawinione i niemożliwe do przewidzenia przez organizatorów), zimowe warunki utrudniały poruszanie się ale byliśmy na jarmarku przedświątecznym, zobaczyliśmy dużo i cało wróciliśmy do domu – to jednak nie była katastrofa.

KP. + Wojciech Młynarski (z repertuaru Skaldów)

Frydek – Mistek, Browar Nosowice 18.11.2023.

To był pomysł Krzyśka, żeby zwiedzić w tym roku kilka browarów, między innymi browar Radegast w Nosowicach. Ale sam browar to zbyt mało na program wycieczki, więc uzupełniłem go o zwiedzenie Frydka – Mistka. I taki program się spodobał – zebrał się pełen autokar chętnych. Trochę mnie to zaskoczyło. Zaskoczył mnie też fakt, że na zwiedzanie tego browaru trzeba się umawiać ze znacznym wyprzedzeniem – tak jest popularny. Ale termin został uzgodniony i mogliśmy ruszać w drogę.

Zaczęliśmy od zwiedzenia miasta, które, jak sama nazwa wskazuje składa się z dwóch, funkcjonujących przez setki lat oddzielnie, choć rozdzielonych tylko rzeką Ostrawicą organizmów. Ostrawica stanowiła granicę między Śląskiem Cieszyńskim a Morawami, więc historia obu miast toczyła się odrębnie. Po połączeniu w czasie II Wojny Światowej powstało jedno miasto z dwoma rynkami, dwoma kościołami parafialnymi.

My rozpoczęliśmy od mniejszego, choć nieco starszego Mistka. Warto tu wspomnieć, że koszary w Mistku były jedynym miejscem, gdzie wojsko czechosłowackie stawiło opór (krótkotrwały) wkraczającemu w marcu 1939 roku Wehrmachtowi.

Idąc z parkingu do rynku zatrzymaliśmy się przy kościele parafialnym św. św Jana i Pawła. Ta XVIII–wieczna świątynia uznawana jest za jeden z najpiękniejszych przykładów stylu rokoko na Morawach. Mogliśmy go podziwiać, niestety, tylko z zewnątrz – był zamknięty. Wkrótce doszliśmy do Placu Wolności – rynku Mistka. Przy prostokątnym placu stoją domy z wieków XVIII – XIX, tworząc typowy dla tego typu miasteczek kompleks z kolumną Maryjną na środku. Ciekawostką jest kamienica nazwana „U Cesarza” – to na pamiątkę spotkania tu w 1781 cesarza Józefa II z królem Prus Fryderykiem II. Tuż obok rynku znajduje się kościół św Jakuba Starszego o początkach sięgających XIV w, wielokrotnie później przebudowywany, więc bardzo niejednorodny stylistycznie – do niego mogliśmy wejść, choć dyskretnie, ze względu na trwające nabożeństwo. Na rynku rozeszliśmy się w różne strony, by wypić kawę lub kupić pamiątki. Po zgromadzeniu się skierowaliśmy się do parkingu, by przejechać do drugiej części miasta – Frydka.

Tu znów musieliśmy kawałek podejść z parkingu do rynku. I to dosłownie – podejść, bo plac ten jest na szczycie wzgórza. Ten rynek wygląda nieco inaczej – jedną z pierzei zajmuje Zamek Frydecki (odwiedzimy go później) a na środku stoi figura św Floriana. Ze względu na lokalizację na wzniesieniu układ całego starego centrum jest mniej regularny niż w Mistku. Ale i tu w niewielkiej odległości znaleźliśmy kościół o średniowiecznych początkach – św Jana Chrzciciela. Z zewnątrz – niezbyt ciekawy a wewnątrz – nie było nam dane sprawdzić. Pogoda od pewnego czasu pogarszała się – z gęstniejących chmur zaczął padać deszcz ale realizowaliśmy program. A w programie było odwiedzenie jednego z ważniejszych miejsc pielgrzymkowych na Morawach – bazyliki Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny. Ta okazała XVIII-wieczna budowla niestety również była zamknięta na cztery spusty. Tak więc pozostało nam tylko wrócić do autokaru i przejechać – niezbyt daleko – do Nosowic. Tu byliśmy umówieni na zwiedzanie browaru Radegast.

Browar ten, bez wiekowej tradycji (warzy piwo niewiele ponad 50 lat) cieszy się jednak zasłużenie wysoką renomą za względu na wielką dbałość o jakość produktu. Po wykładzie o historii firmy zwiedziliśmy główne działy produkcyjne, łącznie z liniami napełniania butelek i puszek oraz magazynem gotowych produktów. Na koniec mieliśmy okazję skosztować produktu, którego powstawanie śledziliśmy, by przekonać się, że jego sława jest uzasadniona. Można było także kupić coś na pamiątkę.

Po opuszczeniu browaru jeszcze raz skierowaliśmy się do Frydka i podjechaliśmy na Plac Zamkowy, by odwiedzić Muzeum Beskidów w zamku. Jest tu interesująca ekspozycja „Beskidy – Przyroda i ludzie” prezentująca różne aspekty historii, współczesności, przyrody, folkloru miasta i Beskidów. Trochę już byliśmy zmęczeni całym dniem zwiedzania, więc może niektórzy z uczestników bez należytego skupienia przeszli przez sale wystawowe. Mnie to zainteresowało.

Po wyjściu z muzeum wsiedliśmy znów do autokaru, teraz już po to by wrócić do Chrzanowa. Wycieczka była ciekawa, choć nieco męcząca.

KP.

Kraków 12.11.2023.

Chętnie jeździmy do Krakowa, bo jest blisko a przede wszystkim dlatego, że jest niesamowicie bogaty w różnorodne atrakcje. Tym razem postanowiliśmy odwiedzić, między innymi, zamek królewski na Wawelu, aby zwiedzić wystawę czasową „Obraz Złotego Wieku”.

W komnatach pierwszego (prywatne komnaty królewskie) i drugiego (komnaty reprezentacyjne) piętra zaprezentowano szeroki zestaw dzieł sztuki z lat 1501-1572 a więc czasu największej świetności dynastii Jagiellonów. Ponad 400 obiektów pochodzących nie tylko ze zbiorów Muzeum Wawelskiego ale także z wielu innych kolekcji świadczy o silnej pozycji państwa Jagiellonów w ówczesnej Europie i jego bogatej, różnorodnej kulturze. Wyjątkowa okazja podziwiania takiego zestawu eksponatów oraz fakt, że tradycyjnie w listopadzie wstępy do wawelskich ekspozycji są bezpłatne (my zapłaciliśmy tylko za usługę przewodniczki) spowodowała, że chętnych do wejścia było mnóstwo. Na szczęście udało się wcześniej zarezerwować wejściówki i nie musieliśmy czekać w długiej kolejce do kasy.

Po opuszczeniu wzgórza wawelskiego skierowaliśmy się na ulicę Kanoniczą, by wejść do jednego z oddziałów krakowskiego Muzeum Narodowego  – Pałacu biskupa Erazma Ciołka. Tu prezentowana jest sztuka dawnej Polski (XII-XVIII w) i sztuka cerkiewna dawnej Rzeczypospolitej. Obie ekspozycje są ciekawe i dają pogląd na różne kierunki malarstwa i rzeźby dawno minionych lat. Na mnie niezmiennie najbardziej oddziałują obrazy z epoki gotyku.

Kolejnym punktem programu naszej wycieczki był czas wolny na Rynku Głównym. Jak zwykle, coś się tam działo. Tym razem u stóp Adasia skromniutko manifestowała nieliczna grupka zwolenników wolnej Białorusi (ze wsparciem Ukraińców) a nieco dalej głośni i liczniejsi poplecznicy Palestyny.

Po przerwie zebraliśmy się, by wejść do kolejnego oddziału Muzeum Narodowego – pierwszej historycznej siedziby tej szacownej instytucji – Galerii w Sukiennicach. Obecnie prezentowana jest tu sztuka polska XIX w. Począwszy od Sali Oświecenia, gdzie eksponaty wykraczają nieco poza ramy czasowe i narodowościowe ekspozycji (są tu liczne dzieła powstałe pod koniec XVIII w, także autorstwa twórców obcych ale działających na terenie Rzeczypospolitej), przez Salę Piotra Michałowskiego (oprócz dzieł tego znakomitego artysty prezentowane są tu także obrazy innych twórców), Salę Wokół Akademii z dominującymi w niej monumentalnymi dziełami Jana Matejki (Hołd Pruski i Kościuszko pod Racławicami) oraz Henryka Siemiradzkiego (Pochodnie Nerona – od tego obrazu rozpoczęło się gromadzenie eksponatów dla Muzeum) po Salę Chełmońskiego (z jego porywającą, dynamiczną „Czwórką”) można tu zapoznać się z rozwojem polskiego malarstwa świeckiego w ważnym dla niego okresie.

To było prawie wszystko w programie wycieczki. Pozostało nam tylko przejście Floriańską na umówione miejsce, gdzie podjechał po nas nasz pojazd i powrót do domu.  Było ciekawie i nawet pogoda nam nie popsuła tego dnia – choć zapowiedzi nie były zachęcające.

KP.

Podziemne Tatry 22.10.2023.

Kiedyś już byliśmy w jaskiniach Doliny Kościeliskiej ale i tak po ogłoszeniu tej wycieczki zebrało się wielu chętnych. Chociaż zapowiadana była dość marna pogoda. I tak się właśnie zaczęła nasza wycieczka. Nie bardzo nam to przeszkadzało – byliśmy przygotowani.

Zaczęliśmy, oczywiście, w Kirach i w pelerynach lub pod parasolami ruszyliśmy w głąb Doliny Kościeliskiej. Widoki nie były rewelacyjne, prawdę mówiąc – nic nie było widać powyżej dna doliny. Nie przejmowaliśmy się – naszym celem były jaskinie.

Pierwszą, do której weszliśmy była Jaskinia Mroźna. Niedawno udostępniona po dość długim czasie przeznaczonym na zmianę wewnątrz jest teraz nieco mniej wygodna do zwiedzania, ale zdecydowanie bardziej naturalna i – według mnie – atrakcyjniejsza. Zasadnicza zmiana polegała na usunięciu oświetlenia elektrycznego. Trzeba mieć latarkę ale to niewielka niedogodność w stosunku do przygody, jaką jest przemierzanie ciasnych korytarzy w nikłym świetle.

Po powrocie na dno doliny odpoczęliśmy chwilę – są tam ławki i toalety – a potem skierowaliśmy się dalej, w kierunku górnej części doliny. Wkrótce dotarliśmy do odejścia szlaku w stronę Jaskiń – Raptawickiej i Mylnej. Kiedy podchodziliśmy do wylotu jaskiń, mijali nas schodzący w dół informując, że nie da się przejść przez Mylną, bo tak dużo wody jest w korytarzach. Nie przejęliśmy się tym krakaniem i szliśmy dalej. Część z uczestników weszła do Jaskini Raptawickiej a pozostali ominęli to miejsce. Kiedy ci pierwsi wrócili z Raptawickiej wszyscy weszliśmy do Jaskini Mylnej. I to był najatrakcyjniejszy fragment naszej wycieczki. Tu naprawdę było ciekawie. Nie lubię słowa ekstremalnie, ale ktoś mógłby go użyć. Liczne fragmenty niskich, często bardzo niskich i ciasnych korytarzy trzeba było pokonywać „na czworakach”. Dodając do tego rzeczywiście sporą (ale bez przesady) warstwę wody i, oczywiście, ciemność rozświetlaną tylko światłami czołówek otrzymuje się wyjątkową atrakcję. Byłem tu już dwa razy, pamiętałem, że jest ciasno, ale że aż tak – to mnie zaskoczyło. Lata lecą, brzuch rośnie, stawy sztywnieją. Ale dałem radę. I inni też.

A potem było zejście do dna doliny i wkrótce wejście do Wąwozu Kraków. Tu też jest ciekawie, choć inaczej. Wąskie dno wąwozu otoczone wysokimi, stromymi ścianami skalnymi – nie aż tak klaustrofobicznie jak w jaskiniach. Kiedy wyznakowany szlak dotarł do drabinek, wspięliśmy się po nich do dolnego wylotu Smoczej Jamy i znów weszliśmy w ciemność. Smoka nie było, więc po przejściu kilkudziesięciu metrów spokojnie wyszliśmy po drugiej stronie. Niedługie dojście do Polany Pisanej, około godzinne przejście doliną i znów jesteśmy w Kirach.

To była niezwykle ciekawa wycieczka. Zmienna pogoda nie sprzyjała zachwytom tatrzańskimi widokami ale tym razem nie dla widoków tu przyjechaliśmy.

KP.

Zakończenie sezonu Koła PTTK Fablok 21.10.2023.

Od kilku lat, z inicjatywy prezesa Jurka, zakończenia sezonu koła PTTK Fablok odbywają się pod zamkami jurajskimi. Tym razem wybór padł na zamek Rabsztyn. Pogoda w październikową sobotę dopisała i zebrało się nas prawie 30 osób. Niezbyt wiele ale i liczba członków koła, niestety, maleje.

Zanim jednak dotarliśmy do zamku, odwiedziliśmy rezerwat przyrody Pazurek. Oprócz spaceru po przyjemnych dróżkach leśnych atrakcją są tu wychodnie skalne o fantastycznych kształtach wysoko sterczące ponad grunt. Niezbyt długa przechadzka po rezerwacie była dobrą rozgrzewką przed zwiedzaniem zamku. Bo właśnie tam udaliśmy się w następnym kroku.

Zamek o pradawnej historii – pierwotnie drewniany, murowany od czasów króla Kazimierza Wielkiego, rozbudowywany przez kolejnych starostów, zniszczony przez Szwedów – obecnie, po udanej częściowej rekonstrukcji udostępniony jest do zwiedzania, Wielu z nas pamięta go jako rozpadające się ostatnie wspomnienia po dawnej świetności. Teraz do tej dawnej świetności z czasów Bonerów i Mikołaja Wolskiego nie powrócono, ale przynajmniej uratowano co się dało, coś uzupełniono i dodano atrakcyjną oprawę edukacyjno – handlową. Obiekt stał się atrakcją krajoznawczą. A jeszcze warto wspomnieć o usytuowanej poniżej zamku chacie rodzinnej Antoniego Kocjana – znanego w okresie międzywojennym konstruktora szybowców, w czasie wojny wielce zasłużonego przez istotny udział w zaznajomieniu aliantów z niemiecką Wunderwaffe (kierował akcją zdobycia i przekazania do Anglii egzemplarza rakiety V2). No i do tego wszystkiego w otoczeniu zamku jest wygodny parking, toaleta, obiekty gastronomiczne a także palenisko pod wiatą i ławy ze stołami obok – w sam raz na grupowe pieczenie kiełbasek.

I właśnie z tego miejsca skorzystaliśmy, by symbolicznie zakończyć sezon turystyczny koła PTTK Fablok. Symbolicznie, bo przecież praktycznie sezon trwa cały rok. Ale tu, przy ognisku i w szacownym gronie była okazja do wręczenia Steni i Jurkowi odznak za 50-letnie członkostwo w PTTK – mają już staż nieco dłuższy, ale tak zeszło … Potem były kiełbaski i konkursy: siłowe, zręcznościowe, wiedzy o terenie. Najlepsi uczestnicy otrzymali nagrody w postaci wydawnictw krajoznawczych i słodyczy. Było wesoło.

A na koniec przejechaliśmy do centrum Olkusza, by zwiedzić to miasto. Po spacerze przez starówkę szlakiem gwarków olkuskich weszliśmy na środku Rynku do podziemnej ekspozycji prezentującej bogatą historię miasta a później do drugiej części muzeum nazwanego Podziemny Olkusz, poświęconej dawnym technikom górniczym i hutniczym używanym przy wydobyciu i przetwórstwie rud ołowiu i srebra. To bardzo ciekawie zaaranżowane ekspozycje a oprowadzające po nich przewodniczki dodatkowo swoimi opowieściami uatrakcyjniają zwiedzanie.

Na tym już skończyliśmy program tego dnia, choć warto by odwiedzić jeszcze miejscowe Muzeum Afrykanistyczne i zlokalizowane w tym samym kompleksie ekspozycje sztuki wikliniarskiej oraz minerałów ziemi olkuskiej.

W sumie trzeba powiedzieć, że ten dzień był bardzo udany, począwszy do pięknej pogodny, przez różnorodny, ciekawy program krajoznawczy po przyjemne spotkanie przy ognisku.

KP.

Biskupia Kopa 01.10.2023.

Już jesień, ale jeszcze można wybrać się w góry, czemu nie w Góry Opawskie? Pojechaliśmy więc do Pokrzywnej, by stąd ruszyć w stronę Biskupiej Kopy. Przez Szyndzielową Kopę, Zamkową Górę, Srebrną Kopę dotarliśmy do celu – szczytu Biskupiej Kopy (891) z wieżą Franciszka Józefa (postawioną tu dla uczczenia 50 lecia panowania cesarza). Droga była przyjemna, z niezbyt długimi podejściami i zejściami, z widokami, w ładnej pogodzie. Na szczycie warto wejść na taras widokowy po wielu schodach, bo widoki są ciekawe. Poniżej wieży jest czeski bufet (przez szczyt przebiega granica państwowa) z napojami tańszymi niż w niedalekim Górskim Domu Turysty, do którego wkrótce zeszliśmy. Posiedzieliśmy chwilę na szczycie, potem na tarasie schroniska – właściwie Domu Turysty, zrobiliśmy tu i tam kilka zdjęć i rozpoczęliśmy zejście. Największą atrakcją trasy, którą wybrał dla nas Marcin jest Gwarkowa Perć z kilkumetrowym progiem skalnym, który pokonuje się po drabinie. W tych stronach to wyjątek. Było nas dużo, więc zejście trwało dłuższą chwilę. Potem już było łatwo. Jeszcze niecała godzina i już jesteśmy znów w Pokrzywnej.

To była niezbyt długa i niespecjalnie wyczerpująca ale bardzo sympatyczna wycieczka.

KP.

Lubań 17.09.2023.

Warto wybrać się w Gorce, także nieco dalej od Turbacza i taką propozycję przygotował Waldek. Pogoda zapowiadała się wspaniale, pojechaliśmy więc do Kluszkowiec, by z tej miejscowości ruszyć w stronę grzbietu. Po drodze Waldek obiecał jeszcze krótką wizytę w kościele w Łopusznej, ale tak się przejął opowieścią o burzliwych, złożonych losach Ognia, że przegapił zjazd w boczną drogę. Zajrzymy tam kiedyś.

Z Kluszkowiec żółtym szlakiem doszliśmy na Jaworzyny Ochotnickie a dalej, wraz ze szlakiem czerwonym (fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego) do szczytu Lubania o pokaźnej wysokości 1211 m npm a potem jeszcze po schodkach wieży widokowej następne ponad 20 m wyżej. Tu był czas na podziwianie widoków – a jest co podziwiać, szczególnie przy widoczności, jaką mieliśmy. Wielką pomocą w rozeznaniu otoczenia są tablice z bardzo dokładnie rozrysowanymi panoramami. Po zejściu z wieży sfotografowaliśmy się grupowo dla uwiecznienia tego wydarzenia i posiedzieliśmy chwilę na polanie podszczytowej. Jest tu kilka ław i stołów – pozostałość po sezonowej studenckiej bazie namiotowej a kiedyś ma tu powstać kolejne schronisko PTTK – na pewno bardzo potrzebne. Mam nadzieję, że dożyję.

Po chwili błogiego lenistwa ruszyliśmy dalej, ciągle czerwonym szlakiem. Przez Średni Groń (znów 1211), Jaworzynę Ligasowską, Czyrteż Grywaldzki, Brożek, Kotelnicę, Marszałek (podaję te nazwy, bo pieszczą moje uszy, gdy je odczytuję) zbliżyliśmy się do Krościenka nad Dunajcem (taka oficjalna nazwa). Ale nim doszliśmy do miasta, mieliśmy okazję i czas, by usiąść pod jednym lub drugim grzybkiem, które postawiono na widokowych polanach i spojrzeć na niedalekie Pieniny i Beskid Sądecki.

Po zejściu do Krościenka mieliśmy jeszcze sporo czasu – w sam raz na wizytę w restauracji czy choćby lodziarni.

A o odpowiedniej porze zebraliśmy się w autokarze, by podążać do Chrzanowa. Okazało się wkrótce, że była to najwyższa pora, bo, mimo ominięcia tradycyjnie zatłoczonej Zakopianki (wracaliśmy przez Zabrzeż, Mszanę Dolną …) i tak dotarliśmy do Chrzanowa późno.

Ale to drobiazg, najważniejsze, że wycieczka się udała. Przyjemna trasa, przy znakomitej pogodzie i w świetnym towarzystwie – czego chcieć więcej.

KP.

Spacer na Grodzisko 15.09.2023.

Koło PTTK Fablok zaprasza w tym roku na spacery po Chrzanowie i okolicach. Kolejnym pomysłem prezesa Jurka było odwiedzenie Grodziska.

Autobusem miejskim dojechaliśmy do Płazy Dolnej i tu okazało się, że jest nas 11 osób. Bardzo ładnie. Ruszyliśmy więc za Jurkiem wśród buków, najpierw w stronę źródełka pod Srebrnicą, potem do kapliczki Rozalki i wreszcie wspięliśmy się na szczyt Grodziska Wielkiego (380 m npm). Ten szczyt jest prawie z każdej strony dość trudno dostępny – podejścia są strome – jest więc, jak to powtarzał Jurek, z natury obronny. Ale do tej jego natury ludzie dodali swoje: wał obronny, którego wyraźne pozostałości można zobaczyć do dziś. Są różne opinie na temat czasu jego powstania ale nie ma konkretów: ani zapisów, ani poważnych badań terenowych. Ale jest ślad naszej historii.

Po obejściu wokół wału skierowaliśmy się w stronę Pogorzyc. Wkrótce las się zmienił – tu dominują sosny. Przed dojściem do drogi głównej zboczyliśmy w prawo, by dotrzeć do malowniczych stawów urządzonych przez pogorzyckich wędkarzy. To miejsce jest rzeczywiście malownicze: trzy kaskadowo usytuowane stawy w głębokim wąwozie, otoczone gęstym lasem a na brzegu najwyżej położonego wygodne miejsce na chwilę relaksu: palenisko, stoły i ławy pod daszkiem, w pewnym oddaleniu nawet kabinka … Nie można nie skorzystać. Z paleniska, oczywiście. Każdy miał kawałek kiełbaski, ja przewidująco niosłem dzidki, kilka suchych patyków z lasu wystarczyło by kiełbaski się upiekły. Były także śpiewy, jak to u harcerzy (częściowo – byłych) przy ognisku.

Ale wkrótce trzeba było zebrać się do powrotu (choć nie wszyscy – dwie panie zostały, tak im się podobało). Przez centrum Pogorzyc (tu kolejne dwie panie odłączyły się, by wrócić autobusem) i las doszliśmy do Źrebc, gdzie przechodziliśmy obok domu kolejnej naszej uczestniczki – zaprosiła nas do ogródka i poczęstowała świetnym ciastem malinowym. W coraz skromniejszym gronie wracaliśmy przez las do Kościelca i tu kolejne osoby skręciły w stronę osiedla Południe. Całkiem nieliczna grupka doszła przez Kościelec do centrum Chrzanowa.

Kolejny raz mieliśmy okazję przekonać się, że okolice Chrzanowa oferują wspaniałe możliwości przyjemnego i interesującego spędzenia czasu. A do tego mogliśmy się cieszyć piękną pogodą i sympatycznym towarzystwem. Tylko tak dalej – wkrótce zaprosimy na kolejny spacer po okolicy.

Kasprowy Wierch 10.09.2023.

Na kolejną tatrzańską wycieczkę według pomysłu Tomka znów zgłosiło się wielu chętnych.

Jak zwykle na jego wycieczkach, wyjechaliśmy z Chrzanowa o 5,00 i dość sprawnie dojechaliśmy do Ronda Jana Pawła II w Zakopanem. Stąd trzeba już na piechotę (można jeszcze kawałeczek busem, ale niewielki). Dość szybko (tak prowadził wódz) doszliśmy do Kuźnic i potem dalej – przez Boczań, Skupniów Upłaz i Przełęcz Między Kopami na Halę Gąsienicową. W Murowańcu była chwila przerwy, choć w tłumie trudno tu mówić o spokojnej kontemplacji majestatu gór. Ale zjeść coś i napić się można (swojego, bo do bufetu ogromna kolejka). Dalszy ciąg trasy, obok Zielonego Stawu Gąsienicowego doprowadził nas do konkretnego podejścia pod Świnicką Przełęcz. Jak to bywa w licznej grupie, niektóre osoby miały tu problemy kondycyjne. Jednak osiągnęliśmy Przełęcz z minimalnymi stratami ludzkimi (jedna uczestniczka zawróciła) i mogliśmy podziwiać widoki na wszystkie strony świata, z bliską Świnicą (2302), jeszcze bliższą Pośrednią Turnią i nieco dalszymi: Krywaniem, murem Hrubego, Koprowym … A widoczność była znakomita, w ogóle pogoda nas rozpieszczała, nawet może zanadto (dla mnie było nieco zbyt gorąco, ale nie narzekam, wody miałem dość – przeżyłem).

Po nasyceniu oczu wspaniałymi widokami i złapaniu oddechu ruszyliśmy dalej. Teraz już prawie ciągle mamy widoki i co pewien czas przystajemy, żeby się nimi zachwycać i fotografować. Trawersem Pośredniej Turni i przez Skrajną Turnię dotarliśmy do Przełęczy Liliowe rozgraniczającej Tatry Wysokie od Zachodnich. Kolejnym szczytem na naszej drodze był Beskid (2012), gdzie już napotkaliśmy liczniejsze tłumy. Do tej pory na szlaku turystów było niezbyt wielu. Na Beskid można dojść łatwo z Kasprowego Wierchu i liczni amatorzy wyjazdu kolejką mają ambicje zdobycia tego wysokiego (ponad 2000 m) szczytu. A w bliższej okolicy górnej stacji kolejki było wręcz tłoczno. Nie dziwię się: bez wysiłku można tu dotrzeć w miejsce, gdzie rozległe widoki zachwycają. A nawet, jeśli ktoś nie jest wrażliwy na piękno i majestat gór, to przecież dla letnika wyjazd na Kasprowy to obowiązek.

Kto potrzebował i odstał swoje w kolejce mógł skorzystać z toalety, na posiłek w restauracji raczej nie było szans – trzeba by na to poświęcić zbyt dużo czasu. Na szczycie znów wysłuchaliśmy Tomkowego opisu panoramy i mogliśmy schodzić. Dla mnie strome zejścia (a to jest na początku właśnie takie) są przykre, ale dałem radę. Potem było lepiej, choć w sumie 1000 m zejścia daje się we znaki. A jeszcze końcowy odcinek, od Kuźnic na parking, zupełnie nieciekawy, po prostu tupanie w tłumie …

Nieco później, niż ustalił Tomasz spotykamy się na parkingu (w płynącym tuż obok potoczku można wspaniale odświeżyć umordowane stopy) i ruszamy do domu. Niestety nawigacje ostrzegają przed korkami, próbujemy je ominąć, nie do końca skutecznie. Wreszcie jesteśmy w Chrzanowie chwaląc świetny, opracowany przez Tomka program i pogodę (też załatwioną przez niego, jak twierdził). Było wspaniale! (choć przez najbliższe dwa dni będę postękiwał przy wstawaniu).

KP.

Wrocław 02.09.2023.

Ileż to razy byliśmy we Wrocławiu ? Mnóóóstwo ! I wciąż chce nam się tam jechać ! Bo to piękne miasto jest. I za każdym razem można tu zobaczyć coś nowego. No więc znów w licznym towarzystwie pojechaliśmy do Wrocławia.

Wysiedliśmy na parkingu przed Panoramą Racławicką, ale szybko przeszliśmy w stronę Rynku. Nie, żeby całkiem na Rynek. Jeszcze nie. Zatrzymaliśmy się przed katedrą kościoła polskokatolickiego św Marii Magdaleny. Jego gotycka bryła jest godna zainteresowania, ale większe zainteresowanie wzbudza Mostek Pokutnic – znajdujący się 45 m nad gruntem łącznik między dwiema wieżami, zapewniający mocne wrażenia związane z tą właśnie wysokością i bardzo dobry widok na centrum miasta. Trzeba, oczywiście, trochę się napocić, żeby tam wejść po 247 schodach ale warto, oj warto. Warto też, oczywiście, poznać legendę o pokutującej tu za lenistwo Tekli i małej czarownicy Martynce, która się nad nią zlitowała i pomogła. Bo podczas wejścia do góry napotka się brązowe figurki tych postaci – to, rzecz jasna, nawiązanie do cyklu wrocławskich krasnali.

Po zejściu z wieży mieliśmy już całkiem niedaleko do Rynku. Tu trzeba się na chwilę zatrzymać obok pręgierza, potem przed wejściem do Piwnicy Świdnickiej i wreszcie wchodzimy do Ratusza. Podziwiamy wspaniałe sale ratuszowe świadczące o niegdysiejszym bogactwie miasta i jego rady a w salach zbiory Muzeum Sztuki Mieszczańskiej. Mnie zachwyciła bogata kolekcja lamp naftowych przecudnej urody, podobno prezentowana tu czasowo, ale raczej na dłuższy czas. Na krócej prezentowane są tu grafiki mistrza Salwadora Dalego. Poruszające – to na pewno. A czy zachwycające ? Myślę, że nie każdego. Przy niewątpliwym geniuszu rzuca się tu w oczy także wybujały, perwersyjny erotyzm. Ale to Dali właśnie …

Po zachwyceniu się – lub nie – wnętrzami Ratusza i zbiorami Muzeum daliśmy sobie chwilę wolną. Bo przecież trzeba kupić pamiątki, usiąść przy kawie lub czymś innym, spojrzeć spokojnie na przelewający się po płycie Rynku różnobarwny i różnojęzyczny tłum.

A potem trzeba było wracać do Panoramy Racławickiej, bo właśnie nadchodziła pora naszej tam rezerwacji. Potężna dzieło Styki, Kossaka i innych doskonale uzupełnione przez elementy przedpola i prezentowane przez zespół wrocławskiego Muzeum Narodowego zachwyca zawsze, ilekroć się go ogląda. Nie będę tu rozwodził się nad historią bitwy i obrazu – to trzeba zobaczyć !

Po wyjściu z rotundy Panoramy przeszliśmy na drugą stronę ulicy, by odwiedzić budynek główny Muzeum Narodowego. Ponieważ mieliśmy tu bardzo ograniczony czas skoncentrowałem się na ekspozycji sztuki europejskiej XV- XX w. Są tu, między innymi, dzieła Pietera Brueghla mł, Lucasa Cranacha st, Vasillya Candinsky’ego. Choćby dla tych dzieł warto tu przyjść, na pewno na dłużej.

Spieszyliśmy się, bo następnym punktem programu była wizyta na tarasie widokowym Sky Tower – najwyższego budynku w mieście i okolicy. Tu trzeba się umawiać na konkretną porę. No więc dojechaliśmy przed wejście do windy na czas, wyjechaliśmy na ten taras i tu lekkie rozczarowanie. Widoki rozległe, to prawda, ale sam obiekt – mało atrakcyjny. Surowe, nieprzyjemne wnętrze. Tylko wjechać, spojrzeć i uciekać. A, jeszcze wcześniej – opłacić za bilet (jedyne 30 zł).

Kolejnym celem naszej podróży po Wrocławiu był rejon Hali Jubileuszowej a konkretnie Pawilon Czterech Kopuł – następny oddział wrocławskiego Muzeum Narodowego. W tym obiekcie prezentowana jest sztuka polska II połowy XX i XXI w. Nazwiska twórców zgromadzonych tu dzieł zapisały się na zawsze w historii sztuki w Polsce: Maria Jarema, Stanisław Ignacy Witkiewicz, Władysław Hasior, Magdalena Abakanowicz, Tadeusz Kantor … I tu znów ujawniły się różne gusta i guściki. Większość naszych turystów nie rozumie i nie akceptuje tych dzieł. Kilka osób zagłębiło się w labirynt sal. Jestem profanem, nie będę tu udawał znawcy ale przed kilkoma z dzieł zatrzymałem się na dłuższą chwilę.

A po wyjściu z budynku – zupełnie inny świat: festiwal piwa, kram przy kramie, na środku placu stoły i ławy. Na tych kramach producenci piw „rzemieślniczych” oferują swoje wyroby. Nie myślałem, że jest w okolicy tak wiele małych browarów. Każdy próbuje zachęcić klienta czymś oryginalnym, ale i tak wszystko jest podobne. Przebojem festiwalu były zestawy małych próbek degustacyjnych – 6 sztuk różnych smaków. Wszystko to, niestety, znacznie droższe od wyrobów znanych i uznanych marek. A czy lepsze …? A i tak tłum jest tu gęsty i kolejki do kramów długie.

Mieliśmy trochę czasu na zapoznanie się z ofertami – choćby wzrokowe. Na koniec przeszliśmy w rejon pergoli, gdzie o każdej pełnej godzinie odgrywany jest spektakl woda – światło – dźwięk. Teraz już w wielu miejscach w Polsce i na świecie można zobaczyć podobne przedstawienia, ale tu jest wyjątkowe – fontanna jest rozległa i „można poszaleć”. O 18,00 grana jest muzyka pop.

I to już był naprawdę ostatni punkt bogatego, różnorodnego programu. Pozostała nam tylko podróż powrotna do Chrzanowa. Było pięknie, bo Wrocław tak ma, poza tym pogoda dopisała i towarzystwo również. Za rok pewno znów tu przyjedziemy, przecież jest tu tyle do zobaczenia.

To – do zobaczenia.

KP.

PRADZIAD – 27.08.2023

W ostatnią niedzielę wakacji postanowiliśmy wybrać się na najpopularniejszy i najbardziej uczęszczany górski szczyt w Czechach – Pradziad (1491 m n.p.m.); najwyższy szczyt Jesioników. Choć pogoda była niepewna, humor dopisywał od rana wszystkim uczestnikom wyjazdu.

Nasza trasa rozpoczęła się na przełęczy Videlske Sedlo, na wysokości 935 m n.p.m. Wyruszyliśmy żółtym szlakiem stopniowo zdobywając wysokość. Po ok. 2 godzinach marszu naszym oczom ukazało się klimatyczne schronisko Svycarna. Tutaj na chwilę zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Niektórzy z uczestników wycieczki spróbowali lokalnych specjałów.

Po przerwie wyruszyliśmy w kierunku szczytu. Droga była łagodna i szeroka. Z daleka widać było już nasz cel – szczyt Pradziada z charakterystyczną, strzelistą wieżą; najwyższą wieżą widokową w Czechach. Niestety, im bliżej podchodziliśmy, tym bardziej gęstniała mgła, która przysłaniała otaczające nas widoki. Na samym szczycie była już bardzo duża, dlatego nikt nie zdecydował się na wyjazd na wieżę widokową. Każdy chciał odpocząć oraz zrobić sobie zdjęcie z drewnianą figurą Pradziada.

W drodze powrotnej odwiedziliśmy jeszcze jedno schronisko – Barborka, a następnie zaczęliśmy schodzenie przepiękną Doliną Białej Opawy. Trasa była bardzo atrakcyjna i emocjonująca. Pokonując drewniane mostki, schody i drabinki obserwowaliśmy malownicze kaskady Białej Opawy. Wszyscy zachwyceni byli urokiem tego miejsca.

Gdy zeszliśmy na parking szybko i sprawnie podjechał autokar, do którego wsiedliśmy. Po drodze z okien autobusu podziwialiśmy jeszcze uzdrowiskową zabudowę Karlowej Studenki oraz odsłaniający się z mgły szczyt Pradziada.

To był pięknie spędzony dzień i na pewno warto będzie jeszcze wrócić w te strony.

A.R – A.R.

Bałtyk – Pogorzelica 21-28.08.2023.

Zaplanowaliśmy na lato 2023 wyjazd nad polskie morze – do Świnoujścia w lipcu. Kiedy jednak rozpoczęliśmy poszukiwanie odpowiedniej bazy, okazało się, że ceny za pobyt przekraczają ceny za trzygwiazdkowy hotel w Rimini i to nawet z wyjazdami krajoznawczymi. Postanowiliśmy więc skorygować plany i pojechać pod koniec sierpnia do Pogorzelicy. Jak się okazało, był to doskonały pomysł. A w Rimini też byliśmy – w czerwcu.

Mimo niezbyt znanego miejsca pobytu zebraliśmy się dość licznie – prawie pełen autokar – i w poniedziałek rano wyjechaliśmy z Chrzanowa. Na miejsce dojechaliśmy wczesnym popołudniem – drogi w Polsce są coraz lepsze – i po zakwaterowaniu mieliśmy jeszcze czas na powitanie morza. Ośrodek Diuna jest bardzo przyzwoity, zlokalizowany w spokojnej okolicy, niedaleko od pięknej plaży. I napiszę to już teraz: żywią tu świetnie a nawet jeszcze lepiej. Obiady są smaczne i obfite (zupy można dobierać do woli) a bufetowe śniadania i kolacje to nakłanianie do grzechu obżarstwa: wielka różnorodność wędlin, serów, ryb, sałatek, past, jarzyn … wymaga żelaznego charakteru od chcących utrzymać wagę. Ale dość wspomnień kulinarnych, przejdźmy do relacji z wydarzeń.

Po kolacji trzeba było się poruszać, warto więc pójść na plażę, by podziwiać zachód Słońca a potem już tylko odpoczywać po podróży.

We wtorek korzystaliśmy z plażowej pogody. Komu odpowiadało plażowanie – mógł leżeć do woli. Ale można też było wybrać się na spacer po miejscowości i, na przykład, przejść jedną z tras parku linowego. Obiekt zlokalizowano na terenie zamkniętego kilkanaście lat temu ośrodka domków kempingowych jednego z zakładów chemicznych (litościwie nie wspomnę, którego) i, niestety, otoczenie podupadających „psich budek” i budynków wspólnych nie dodaje mu uroku ale sam park jest porządny i atrakcyjny.

A wieczorem zebraliśmy się przy ognisku, by zjeść grillowane kiełbaski, pośpiewać i integrować się.

We środę po śniadaniu wyjechaliśmy autokarem do Świnoujścia. Pierwszą atrakcją wycieczki był przejazd tunelem pod Świną – chyba dla wszystkich był to pierwszy raz. Zwiedzanie kurortu rozpoczęliśmy w pobliżu przejścia granicznego do Niemiec. Jest tu spory obszar zajęty przez duże obiekty handlowe z wielkimi parkingami. A na tych parkingach trudno znaleźć samochód z inną rejestracją niż niemiecka, choć dla nas w tych sklepach ceny są wysokie. To znak naszych czasów. Ale dla nas zakupy nie były najważniejsze, poszliśmy do „Bramy do Niemiec”. To takie miejsce na drodze dla pieszych i rowerzystów, gdzie symbolicznie (bo przecież nie ma żadnych kontroli) przekracza się granicę państwową. Wiele osób fotografuje się tu, my także zrobiliśmy sobie zdjęcia, indywidualnie i grupowo. Potem przeszliśmy na plażę i ruszyliśmy w na wschód – w stronę centrum miasta. I tu przekonaliśmy się, że wybór Pogorzelicy był doskonałym pomysłem: plaża była zatłoczona a dojście do wody pokryte grubą zieloną warstwą wodorostów. W odpowiednim czasie zeszliśmy z plaży na deptak. Obejrzeliśmy ponadstuletnie pensjonaty i współczesne kramy z lodami, pamiątkami i czym tam jeszcze … Przy muszli koncertowej daliśmy sobie czas na własne zajęcia (pamiątki, kawa, lody … – wszystko w cenach, jak dla Niemców). Kiedy zebraliśmy się po przerwie postraszył nas deszcz – na szczęście nie na poważnie, spadło tylko kilka kropel. Kolejnym punktem zwiedzania miasta była wieża dawnego kościoła protestanckiego Marcina Lutra. Po uiszczeniu opłaty i pokonaniu 222 schodów można z tarasu widokowego podziwiać panoramę miasta. Po zejściu skierowaliśmy się w stronę Placu Rybaka, gdzie czekał na nas autokar. Oczywiście warto by spędzić w Świnoujściu więcej czasu, zapewne nawet kilka dni, ale nam musiało wystarczyć tyle. Wracając w stronę bazy zboczyliśmy się jeszcze nieznacznie i dojechaliśmy na parking w pobliżu Jeziorka Turkusowego. Ten dół po dawnej kopalni kredy zalała woda i obecnie jest to jedna z większych atrakcji Wolińskiego Parku Narodowego. Widok z pobliskiego wzgórza jest piękny. Tu także warto by pospacerować dłużej, ale nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Bo przecież trzeba wrócić na kolację. A po niej – znów spacer nad morze.

We czwartek do południa plażowaliśmy. Kto chciał, spacerował, na przykład do Niechorza. A po obiedzie przeszliśmy na stację Nadmorskiej Kolei Wąskotorowej i tym, samym w sobie atrakcyjnym środkiem lokomocji pojechaliśmy do Trzęsacza. Tu, oczywiście, przybywa się, by zobaczyć uratowane w ostatniej chwili resztki średniowiecznego kościoła. Samotna ostatnia ściana budowli i stromy klif poniżej świadczą o potędze żywiołu, jakim jest morze. Kościół ten zbudowano ponad 600 lat temu prawie 2 km od brzegu morza. Dziś, gdyby nie solidne wsparcie wykonane przez ludzi, zniknął by już całkowicie skutkiem „zabierania” brzegu przez fale morskie. Większość uczestników wycieczki pozostała w Trzęsaczu, by wrócić do Pogorzelicy kolejką a kilka osób zdecydowało się na powrót pieszy. Przez Rewal, Niechorze jest to około 10 km przyjemną, ciekawą drogą. Jednak musieliśmy się trochę spieszyć, żeby zdążyć na kolację. No bo takie smakołyki … Po kolacji wyszliśmy nieco później na plażę, bo miał być widoczny przelot Starlinków, ale niebo było zachmurzone i nic z tego nie wyszło.

Na piątek byliśmy umówieni w Trzebiatowie z firmą organizującą spływy po Redze. Pojechaliśmy tam lokalnym autobusem i mieliśmy trochę czasu na spacer po mieście – ciekawym, z zachowanymi murami obronnymi i innymi zabytkami. Kiedy nadeszła pora stawiliśmy się na przystani. Tu otrzymaliśmy kamizelki ratunkowe i wsiedliśmy do busików, które zawiozły nas (ciągnąc przyczepkę z kajakami) do startu spływu. Przystań w Kłodkowie to właściwie tylko miejsce, gdzie można dojechać i zepchnąć kajaki z brzegu, ale obsługa ze strony firmy jest doskonała – podczas wodowania klient nie musi nawet zamoczyć nogi. Tak więc zajęliśmy miejsca w kajakach, zepchnięto nas na wodę i mogliśmy płynąć w dół rzeki. A rzeka jest spokojna, bezpieczna, bez miejsc trudnych technicznie i sama niesie. Wystarczy co jakiś czas kilka razy machnąć wiosłem dla skorygowania kierunku i można podziwiać otoczenie. Pogoda była przyjemna, słoneczna ale nie upalna, dokoła las lub pola – sama radość. Na rzece można było podziwiać kaczki i łabędzie – obserwowaliśmy całą rodzinę: dwoje rodziców i kilkoro szarych młodych. To doskonała trasa dla początkujących. Po pokonaniu trasy przybiliśmy do pomostu w Trzebiatowie i po zrobieniu kilku zdjęć na pamiątkę opuściliśmy przystań. Ponieważ znów mieliśmy trochę czasu do odjazdu autobusu jeszcze trochę rozejrzeliśmy się po okolicy Rynku. A po powrocie do ośrodka i kolacji znów wyszliśmy nad morze.

W sobotę pogoda była średnia: niebo pokrywały chmurki, czasem odsłaniające nieco błękitu. Kilka osób wypożyczyło rowery i pojechało do Mrzeżyna, większość spacerowała po plaży. Z młodymi pasjonatami parków linowych pojechaliśmy do Rewala, gdzie też jest taka atrakcja. Oprócz typowych przeszkód mają tam na jednej z tras przejazd jednokołowym rowerkiem po linie. Brzmi to groźnie, ale jest, oczywiście dokładnie zabezpieczone. Tylko niełatwo pedałować na takim urządzeniu, szczególnie trochę pod górę (a tak jest, gdy się pokona połowę trasy – lina się ugina). Tak, czy inaczej atrakcja jest spora. I mieliśmy szczęście – przyszliśmy do parku przed dużą grupą kolonijną, nie musieliśmy czekać w długiej kolejce. Tylko te komary! Z parku linowego wróciliśmy do Pogorzelicy pieszo, w sam raz na obiad. A po południu – plaża.

W niedzielę znów kilka osób skorzystało z wypożyczalni rowerów. Przez las (niestety szlak rowerowy poprowadzono tu po drogach piaszczystych) dojechaliśmy do wybrukowanej drogi, którą też nie jedzie się wygodnie i w końcu dotarliśmy do wygodniejszego odcinka. Wreszcie dotarliśmy do Mrzeżyna. W porcie u ujścia Regi do morza był czas na oddech i lody. Wracaliśmy początkowo tą samą drogą a później wybraliśmy wygodniejszy wariant, omijając bruk i piach. Po obiedzie i krótkim odpoczynku znów dosiedliśmy rowerów i skierowaliśmy się do Niechorza. Tu wreszcie zwiedziliśmy latarnię morską. Trzeba wyjść na wysokość 37 m pokonując ok 200 schodów, ale warto – widok jest imponujący. Powrót na rowerach był błyskawiczny (w porównaniu z wcześniejszymi spacerami). Po kolacji, niestety, rozpadało się i to solidnie, tak, że nie było warunków na pożegnalne wyjście na plażę.

Poniedziałek był ostatnim dniem naszej wycieczki – trzeba było żegnać się z Pogorzelicą. Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę powrotną, ale nie najkrótszą trasą. W planie mieliśmy jeszcze krótką wizytę w Berlinie. Podjechaliśmy na parking przed Reichstagiem i wkrótce weszliśmy do tego budynku. Trzeba było, oczywiście, poddać się kontroli bezpieczeństwa – prześwietlanie bagażu, przejście przez bramkę, wykrywającą metale – a potem wyjechać windą na taras. Tu można było pobrać audioprzewodniki – mają także wersję polskojęzyczną. Konstrukcja budynku, autorstwa Normana Fostera, który z XIX -wiecznej budowli pozostawił tylko ogólny zarys, jest nowatorska i oryginalna. W wersja zwiedzania, którą wybraliśmy szczególnie widoczna jest kreatywność architekta w wykonaniu kopuły. Podczas wchodzenia po krętej bieżni pod kopułą podziwia się coraz rozleglejsze widoki a audioprzewodnik opowiada o widzianych obiektach. Warto rozpocząć zwiedzanie Berlina od tego miejsca. Po opuszczeniu Reichstagu przeszliśmy obok miejsca upamiętnienia Sinti i Romów – ofiar nazistów podczas II Wojny Światowej, potem zatrzymaliśmy się przy symbolicznych krzyżach upamiętniających osoby zabite przez enerdowską straż graniczną podczas prób ucieczki przez mur na zachód i doszliśmy do Bramy Brandenburskiej. Tu była chwila na fotografie i zakup pamiątek po czym przeszliśmy do pomnika ofiar holocaustu i wreszcie przed pomnik żołnierzy Armii Czerwonej Zaprawdę jest tu wielka różnorodność miejsc upamiętnienia na małej powierzchni. Stąd przejechaliśmy w rejon Marx-Engels-Forum, by podejść pod fontannę Neptuna i zrobić kilka zdjęć (fontanny, wieży TV, Czerwonego Ratusza, naszej grupy). Po tej sesji fotograficznej ruszyliśmy dalej autokarem i zatrzymaliśmy się przy East Side Gallery – pozostawionym na pamiątkę fragmencie muru berlińskiego pomalowanym przez artystów z różnych stron świata – znów na chwilę dla fotografów. I to już był ostatni punkt programu krajoznawczego. Teraz pozostał nam już tylko powrót do Chrzanowa. Dzięki sprawności kierującego pojazdem Daniela i dzięki przyzwoitym warunkom drogowym dotarliśmy do celu w niezłym czasie.

Na koniec trzeba stwierdzić, że impreza bardzo się podobała. Miejsce pobytu – skromne, spokojne umożliwiało jednak ciekawe spędzenie czasu, nawet kiedy nie było rewelacyjnej pogody na plażowanie. Bałtyk to, oczywiście, nie Adriatyk (nie ta temperatura wody) ale plaża w Pogorzelicy nie ustępuje plażom włoskim. Pogorzelica to nie Rimini ale jest tu i w najbliższej okolicy sporo atrakcji – w sam raz na tygodniowy pobyt. No i jest tu wyraźnie taniej niż we Włoszech. Myślę, że jeszcze tu przyjedziemy.

KP.

Alpy Oetztalskie 10-16.08.2023.

Od 2015 wyjeżdżamy corocznie w Alpy (z przerwą w 2017 r, kiedy pojechaliśmy do Durmitoru w Czarnogórze), od kilku lat oferujemy dwie możliwości tras – dla zdobywców szczytów i dla niewyczynowców. I to się sprawdza, zawsze mamy komplet chętnych. Również w tym roku zebrała się grupa miłośników Alp, więc pojechaliśmy – tym razem w Alpy Oetztalskie.

Po nocnym dojeździe (z kontrolą dokumentów na granicy austriacko-niemieckiej) i śniadaniu w restauracji znanej sieci rozpoczęliśmy górską przygodę w Kühtai. Grupa pod wodzą Krystiana wybrała się ambitnie na Sulzkogel (3016) – trasa miała trwać 7-8 godz – co w upalnym dniu było dużym wyzwaniem. Napiszę od razu: przeszli, szczyt zdobyli i wrócili zadowoleni, choć (niektórzy) bardzo zmęczeni. Ale to nic, poczekaliśmy na nich i zdążyliśmy do hotelu.

A teraz o grupie niewyczynowców: przeszliśmy Ścieżką Trzech Stawów (Drei-Seen-Wanderung) nad Hirschebensee, potem nad Mittlerer Planderlessee do Drei-Seen-Hütte. Po drodze i przy schronisku zatrzymywaliśmy się, by podziwiać coraz rozleglejsze widoki i trochę odetchnąć (w schronisku nieco dłużej). Wkrótce pokazał nam się cel naszej wycieczki: zapora ograniczająca Speicher Finstertal. Kiedy tam dotarliśmy zachwycił nas widok rozległego zbiornika wodnego (pojemność 60 mln m3) u podnóża majestatycznych szczytów. Zainteresowani techniczną stroną obiektu znaleźli tablicę, na której przedstawiono dane liczbowe i poglądowe obrazy zapory oraz systemu przepływów wody i pozyskiwania z niej energii elektrycznej. Zbiornik jest magazynem wody dla elektrowni szczytowo- pompowej. Woda dopływa do niego z wyżej położonych miejsc tunelami i do położonej 600 m niżej elektrowni nad Speicher Längental spada także tunelem wykutym w górze. Z niższego zbiornika nadmiar wody spada na turbiny kolejnej elektrowni położonej tuż nad Innem. Łącznie od wyższego zbiornika do poziomu rzeki Inn spadek wynosi około 1700 m. Doskonałe wykorzystanie warunków naturalnych dla potrzeb energetyki i niewiele psujące naturalny krajobraz. Zapora górnego zbiornika wykonana jest z materiału skalnego pozyskanego podczas głębienia zbiornika i obłożona miejscowymi głazami – nie kłuje w oczy betonem.

Ale dość o technice. Po przejściu przez zaporę i powrocie skierowaliśmy się w dół – kilka osób w stronę widocznego lustra Speicher Längental a pozostali znów do schroniska Drei-Seen-Hütte. Tu znów mieliśmy czas na spokojne podziwianie widoków, wystawienie twarzy na promienie słoneczne (przed schroniskiem rozłożone było sporo leżaków), posilenie się i uzupełnienie płynów. W odpowiednim czasie zebraliśmy się do zejścia w dolinę, inną drogą niż podchodziliśmy. Była krótsza, ale bardziej stroma. Nic to, zeszliśmy wszyscy spokojnie i mieliśmy jeszcze sporo czasu na wizytę w którymś z lokali gastronomicznych (niezbyt licznych). Członkowie grupy zdobywców schodzili z gór w sporych odstępach czasowych (na zejściu Krystian pilnował tyłów, szybszym pozwolił na zejście we własnym tempie), w końcu jednak dotarli ostatni i mogliśmy ruszać autokarem do Aktiv Hotel w Oetztal Bahnhof.

Poznaliśmy już ten obiekt kiedyś i podobał się nam. Tym razem także powitała nas sympatyczna Julia, dość sprawnie zajęliśmy pokoje i po krótkim czasie na odświeżenie zeszliśmy do jadalni na kolację. Posiłki są tu w formie bufetu, dość urozmaicone, choć przy śniadaniach brakowało nam zieleniny (podczas kolacji była różnorodna i obfita) a mnie osobiście jajecznicy. Na kolację, między różnymi jarzynami chętnie jadłem sałatkę ziemniaczaną – typowe danie miejscowej kuchni. Ale dość o posiłkach. Po kolacji byliśmy już prawie wszyscy „padnięci” po nocy w autokarze i dniu w upale w górach – grzecznie poszliśmy spać.

W sobotę po śniadaniu przejechaliśmy do Obergurgl i wszyscy wyjechaliśmy kolejką Hohe Mut Bahn do górnej stacji (2670). Krystian poprowadził swoich fanów grzbietem a dalej po zboczu do Rotmoostal. Tu mieli możliwość poznać naocznie skutki ocieplenia klimatu – na dnie doliny są tablice pokazujące, dokąd sięgał lodowiec w kolejnych latach od ponad stu lat. Tu widać wyraźnie coraz szybsze topnienie lodowca.

Druga grupa zeszła od szczytu Hohe Mut zakosami do Schönwieshütte. Po drodze słyszeliśmy głośne dzwonki krów i świstanie świstaków. W schronisku, jak to w schronisku – trzeba było usiąść, odetchnąć, zjeść coś, wypić i niespiesznie podziwiać widoki. A z wysokości 2266 m npm widoki są wspaniałe, i na wyżej wznoszące się szczyty i na rozciągającą się poniżej dolinę. Na odległe lodowce i bliskie lasy limbowe. Miejsce to jest dość łatwo dostępne, było tu sporo ludzi, także z małymi dziećmi. Ale to jednak nie są tłumy, jakie spotyka się w schroniskach tatrzańskich.

Schodząc ze schroniska w dolinę zboczyliśmy z wygodnej drogi na ścieżkę prowadzącą do Rotmooswasserfall – wysokiego wodospadu głęboko wcinającego się w skały. Przygotowano tu dwa wygodne tarasy widokowe umożliwiające bezpieczne podziwianie tego cudu natury.

Potem już pozostało tylko zejście do Obergurgl. Mieliśmy sporo czasu (grupa Krystiana miała znacznie dłuższą trasę) więc mogliśmy usiąść tu i tam i zachwycać się coraz innymi widokami. Także w Obergurgl mieliśmy czas na wizytę w sklepie albo restauracji. Można było także zajrzeć do miejscowego kościółka parafialnego pod wezwaniem św Jana Nepomucena (najwyżej położonego kościoła parafialnego w Austrii, podobno także w Europie) – odwiedziliśmy go z Żenią. Zaciekawiła nas tu kazalnica z polskimi motywami (obraz „Jezu Ufam Tobie” z podpisem po polsku, wizerunki św Jana Pawła II i Św Faustyny) ale może nie ma się czemu dziwić skoro proboszczem jest tu ksiądz Grzegorz Nowicki.

Kiedy Krystian ze swoją grupą dotarł do centrum miasteczka spojrzeliśmy jeszcze na stojący pośrodku centralnego punktu miasteczka pomnik upamiętniający historyczny stratosferyczny lot balonem (wykonanym w Legionowie z materiału wyprodukowanego w Sanoku) Augusta Piccarda (27.05.1931), ratujących go po awaryjnym lądowaniu na pobliskim lodowcu mieszkańców miasteczka i kierującego tą akcją miejscowego nauczyciela i ratownika górskiego Hansa Falkera. Potem już mogliśmy zająć miejsca w autokarze i wrócić do hotelu. A po kolacji odbyły się zajęcia w podgrupach.

W niedzielę po śniadaniu znów pojechaliśmy do Obergurgl, by ruszyć trasą Ramolweg. Krystian zaproponował przejście tą drogą do Mostu Piccarda. To dość długa trasa z fragmentami ze sztucznymi ubezpieczeniami. Jednak przejście po moście wiszącym nad głębokim wąwozem jest warte trudu.

Grupa niewyczynowa również ruszyła trasą Ramolweg, ale nie aż tak daleko. Po wstępnym podejściu poruszaliśmy się w poprzek stoku, mniej – więcej na tej samej wysokości. Tu mieliśmy świetną okazję do podziwiania widoków. Po dojściu do Küppelealm opuściliśmy Ramolweg by rozpocząć zejście. Pogoda była dobra, choć zaczęły pojawiać się chmury. Na razie nie wyglądało to źle, więc nie spieszyliśmy się. Mieliśmy nawet czas na zbiór jagód – na nasłonecznionym stoku były dorodne i słodkie. Podziwialiśmy także spadające z wysoka wodospady – nie tak piękne jak Rotmooswasserfall ale też imponująco wysokie. Po przejściu mostkiem nad Gurgler Ache wkrótce doszliśmy do schroniska Zirben Alm. Po drodze podziwialiśmy czepiających się skał po przeciwnej stronie potoku wspinaczy. To dość łatwa, ubezpieczona droga, opisana jako odpowiednia dla dzieci powyżej 10 roku życia. W schronisku coś zjedliśmy, wypiliśmy, odpoczęliśmy. Ale niebo pokryło się coraz gęściej chmurami i skłoniło nas to do pośpiechu. Kiedy dotarliśmy do centrum Obergurgl zaczął padać deszcz. Na szczęście mieliśmy gdzie się schronić. Ale Krystian ze swoją grupą, niestety, schodził w deszczu. Dobrze przygotowani na taką ewentualność nie przemokli.

Kiedy dotarliśmy do hotelu czekała na nas kolacja a później Ojciec Jewgienij – Żenia – zaprosił chętnych na mszę świętą. To było wyjątkowe wydarzenie podczas naszych wycieczek. A później mogliśmy z tarasu podziwiać widowiskowe błyskawice przelatujące nad górami, szczęśliwi, że nas tam nie ma.

Na poniedziałek znów były zaplanowane dwie trasy. Najpierw wszyscy dojechaliśmy do Naturparkhaus Kaunergrat. Stąd miała ruszać grupa zdobywców, ale wcześniej wszyscy wyszli z autokaru, by z wysuniętego poza krawędź doliny tarasu widokowego spojrzeć w głąb Pitztal. Widok zapiera dech w piersiach. Potem grupa zdobywców (wyraźnie mniej liczna niż pierwszego dnia) ruszyła, by zdobyć Hohe Eifner Spitze (2779) a grupa niewyczynowa przejechała autokarem do Jerzens Liss, skąd wyjechała kolejką Hochzeigerbahn na wysokość 2000 m npm by ruszyć w górę, na szczyt Sechszeiger (2392). To bardzo widokowe miejsce, pozwalające podziwiać panoramę w zakresie 360⁰. Ale to nie wszystko – skierowaliśmy się w stronę Hochzeiger. Szlak prowadzi tam wąską granią również zapewniającą wspaniałe widoki. Niekoniecznie trzeba się bardzo zmęczyć, by zachwycić się widokami. Niestety nie dotarliśmy do szczytu, bo niedaleko przed nim zauważyliśmy groźnie wyglądającą chmurę spoczywającą nad wierzchołkiem z krzyżem. Woleliśmy nie ryzykować obecności pod krzyżem w czasie burzy, zwróciliśmy się więc w stronę kompleksu przy górnej stacji kolejki. Na szczęście chmura wkrótce zniknęła i znów mieliśmy piękne słoneczne niebo. Mieliśmy sporo czasu, więc rozejrzeliśmy się w okolicy, a jest tu mnóstwo atrakcji, szczególnie dla dzieci. Byliśmy także świadkami akcji służb ratowniczych z udziałem śmigłowca – na szczęście nie miało to związku z nikim z naszej grupy. W odpowiednim czasie zebraliśmy się do zejścia (kilka osób skorzystało z kolejki). Podczas zejścia, tuż przy ścieżce napotkaliśmy sporo grzybów (głównie maślaki ale także okazałe borowiki, kilka dorodnych kani). Kilka osób coś tam zebrało.

Kiedy zebraliśmy się przy dolnej stacji kolejki pozostało nam już tylko oczekiwanie na sygnał od Krystiana, że dochodzą w dolinę. To oczekiwanie trwało około godziny, wreszcie jednak otrzymaliśmy informację i ruszyliśmy autokarem, żeby podjąć ich po drodze i wrócić do hotelu. A potem kolacja i zajęcia w podgrupach. Późnym wieczorem znów nad naszymi głowami, na szczęście chronionymi przez dach hotelu, przeszła burza z ulewą.

We wtorek – święto Matki Boskiej Zielnej – po śniadaniu znów zgromadziliśmy się (chętni) w tymczasowej kaplicy hotelowej, by uczestniczyć we mszy świętej. Ksiądz Żenia znakomicie potrafi połączyć podniosłą atmosferę nabożeństwa z bezpośredniością przyjacielskiego wręcz kontaktu z kapłanem. Potem opuściliśmy gościnny hotel i wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu.

Ale po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w rejonie skoczni Bergisel w Innsbrucku. Tu przystanęliśmy na moment przy pomniku upamiętniającym stoczone tu w 1809 r przez Tyrolczyków pod wodzą Andreasa Hofera cztery bitwy przeciw siłom bawarskim i francuskim, kiedy to Napoleon dołączył Tyrol do utworzonego przez siebie Królestwa Bawarii. A potem weszliśmy na teren skoczni i wyjechaliśmy na szczyt wieży. Można stąd podziwiać widok na położony u stóp Innsbruck a także spojrzeć w dół na rozbieg i zeskok. Udało nam się także zobaczyć skoki dwóch śmiałków trenujących na mokrym igielicie.

Z Innsbrucku skierowaliśmy się w stronę Niemiec. Na granicy znów zatrzymali nas niemieccy policjanci i sprawdzili wszystkim dokumenty tożsamości. Skutkiem tej kontroli było niewielkie spóźnienie na planowany rejs z Prien na Herreninsel – popłynęliśmy pół godziny później i musieliśmy dość pośpiesznie przejść przez park na wyspie do pałacu. Ale warto było, bo pałac króla Ludwika II Bawarskiego zachwyca bogactwem, wręcz przepychem. Trudno jednak pozbyć się myśli, że efektem tej fanaberii króla, nazywanego czasem szalonym był obiekt, z którego król prawie nigdy nie korzystał. Fakt, że pozostał do naszych czasów wspaniały pałac, fakt, że dzięki zamówieniom królewskim rozwinęło się rzemiosło artystyczne w Bawarii ale ogromne koszty tej inwestycji przerosły możliwości króla co w końcu doprowadziło do usunięcia go z tronu i, po dwóch dniach – tajemniczej śmierci. Po zwiedzeniu pałacu mogliśmy spokojnie wrócić przez park na przystań statków. Niestety pogoda gwałtownie się popsuła, liczny tłum zwiedzających wyspę chciał jak najszybciej ją opuścić i pojemne statki kursujące po jeziorze miały problem z wywiezieniem wszystkich na raz. Nasza grupa przepłynęła na stały ląd dwoma kolejnymi statkami. I te kilka osób, które nie zmieściły się na pierwszy miały pecha – niewielką odległość z przystani do parkingu musiały pokonać w ulewnym deszczu. Ale to już była ostatnia przygoda podczas tej wycieczki – pozostał nam już tylko przejazd nocny przez Austrię, Czechy do Polski i Chrzanowa. Krótko po 3,00 nad ranem żegnaliśmy się na Placu Tysiąclecia w Chrzanowie umawiając się już na wyjazd w Alpy za rok. Było wspaniale.

KP.

Zamki nad Loarą, Paryż 01-06.08.2023.

Dość dawno nie organizowaliśmy wycieczki do Paryża – postanowiliśmy więc tam się wybrać. Znakomita Asia przygotowała nam program, zebrała się spora grupa chętnych i we wtorkowy wieczór ruszyliśmy w szeroki świat. I daleki. Z niezbędnymi przystankami jechaliśmy do celu – Tours – do środowego popołudnia. W sam raz na kolację i zakwaterowanie w hotelu Kyriad.

Kolacja była smaczna i dość obfita – dodatków można było sobie dokładać do woli a główne dania były do wyboru. Hotel jest wygodny i łatwo stąd dojechać autobusem miejskim do centrum. Skorzystaliśmy (kilka osób) z tej możliwości i mogliśmy podziwiać wspaniałą sylwetkę gotyckiej katedry św Gracjana (Saint-Gatien), zamek (Château de Tours), budynki Muzeum Sztuk Pięknych, Teatru Wielkiego – Opery, Prefektury, Pałacu Kongresowego, dworca. Trochę w tym czasie mżyło ale spacer był przyjemny. Po dwudziestu godzinach w autokarze warto było rozprostować nogi.

Po nocnym wypoczynku i śniadaniu byliśmy gotowi na zwiedzanie. A w Dolinie Loary jest co zwiedzać – samych zamków jest ponad trzysta. Ale my tego dnia mieliśmy w planie tylko trzy miejscowości.

Na początek zajechaliśmy do zamku Montresor. Tu wspaniale oprowadziła nas Anna – potomkini właścicieli zamku, Branickich. Ten zamek należy obecnie do rodziny Reyów. To była – i nadal jest – rezydencja magnacka. W porównaniu z następnymi (królewskimi) jest skromniejszy, ale dla nas – Polaków – stanowi ważny przyczynek do historii.

Kolejnym obiektem na naszej trasie był zamek Chateau de Chenonceau. Tu już zetknęliśmy się z historią Francji zapisaną w pięknej budowli otoczonej rozległym, malowniczym parkiem. Tu także napotkaliśmy licznych turystów – widać, że zamek jest niezwykle popularny.

Na koniec pojechaliśmy do Ambois. Tu po ogromnym niegdyś zamku – rezydencji królewskiej – pozostał tylko niewielki fragment, który jednak na pewno warto zwiedzić. Po drodze zajrzeliśmy do kaplicy św Huberta, gdzie pochowany jest Leonardo. Oprócz zamku są w Ambois inne atrakcje, ale najpopularniejsza jest rezydencja Leonarda da Vinci (spędził tu ostatnie trzy lata życia i tu zmarł) – Clos Luce. Jest tu, oczywiście, wiele pamiątek po tym nieprzeciętnym, wielowymiarowym twórcy, modele wymyślonych przez niego innowacyjnych maszyn. Jest tu, między innymi, prototyp czołgu, śmigłowca, lotni … Trochę nas tu zmoczył deszcz, ale nie za bardzo, bo się schroniliśmy w sklepiku z winami – także do degustacji – więc nie było źle.

Z Ambois wróciliśmy do Tours – na kolację i nocleg.

W piątek zaczęliśmy od zamku królewskiego w Blois. Jest duży, wspaniały i bardzo znaczący w historii. Tu swą drogę do zwycięstwa nad Anglikami rozpoczęła Joanna d’Arc, tu mieszkała i zmarła polska królowa Marysieńka Sobieska … Ten zamek zwiedziliśmy z rana, jeszcze z głowami chłonącymi otaczające nas z wszystkich stron piękno. Atrakcją dla zwiedzających jest możliwość sfotografowania się na tronie królewskim. Skorzystałem, a co …

Kolejnym królewskim zamkiem na naszej drodze był największy z nich – Chambord. Położony w bardzo rozległym parku, sam rozległy tak, że na jego zwiedzenia trzeba by poświęcić ze dwa dni. A my mieliśmy kilka godzin. Ale dłużej się nie da – człowiek nie przyjmuje na raz tak wiele wrażeń. A jeszcze ten tłum wszędzie dokoła – po krótkim czasie zachwyt towarzyszący pierwszym chwilom zwiedzania zmienia się w zobojętnienie a potem – znużenie. Ale, skoro się zapłaciło tyle za przyjemność zobaczenia i przeżycia tego wszystkiego, to nie ma wyjścia – trzeba oglądać i przeżywać. A potem pozostają fotografie (w galerii jest spor niezłych zdjęć Heńka).

Na koniec tego dnia pojechaliśmy do Orleanu. Zanim trafiliśmy do hotelu, zwiedziliśmy jeszcze najważniejsze fragmenty miasta: monumentalną katedrę, w której na każdym kroku upamiętniana jest św Joanna d’Arc. Potem jej okazały konny pomnik podziwialiśmy na centralnym placu miasta – otoczony kramami z wiktuałami, książkami, płytami z wyprzedaży i różnościami.

Ostatni dzień z programem krajoznawczym poświęcony był Paryżowi. Rozpoczęliśmy tu od przejazdu autokarem po ulicach miasta z kilkoma przystankami w szczególnie wartych tego punktach. Najważniejszy był, oczywiście, plac z widokiem na Wieżę Eiffela. No bo przecież trzeba chociaż sfotografować się z tą damą (na wjazd na nią nie mieliśmy szans – kolejki są kolosalne). Ale sfotografowaliśmy się także przed kaplicą Pałacu Inwalidów gdzie spoczywają szczątki doczesne Napoleona Bonaparte.

Wkrótce rozpoczęliśmy pieszą część zwiedzania. Szliśmy niespiesznie za Joasią przystając od czasu do czasu przed ciekawszymi obiektami. Dotarliśmy do wyspy La Cite gdzie, rzecz jasna, najważniejsza jest katedra Notre Dame – aktualnie obstawiona dźwigami po dramacie pożaru. Przed frontem świątyni gromadzą się tłumy – każda grupka słucha uważnie swojego gida, każdy chce zrobić najlepsze zdjęcie.

Podczas spaceru po dzielnicy łacińskiej szczególnie zainteresowały mnie pozostałości term rzymskich, siedziba Sorbony, Panteon (widzieliśmy go z pewnej odległości). W międzyczasie mieliśmy chwilę wolną, na własne potrzeby – niestety w deszczu. Potem jeszcze był Ogród Luksemburski z pałacem – obecnie siedzibą Senatu Republiki.

Krótka przejażdżka metrem wystarczyła, żeby trafić w rejon Luwru. Mieliśmy bilety do tego, jednego z najwspanialszych muzeów świata, jednak nawet z rezerwacją na konkretną godzinę trzeba tam odstać swoje w kolejce. Ale, jak trzeba to trzeba … Przecież mają tu słynną Giocondę Leonarda da Vinci, Wenus z Milo, Nike z Samotraki i tysiące innych wspaniałych dzieł sztuki. I tysiące chcących te wspaniałości obejrzeć turystów. Tak kolosalne nagromadzenie naj … naj … naj … dzieł jest, według mnie błędem. 99 % zwiedzających „zalicza” najsłynniejsze obiekty, robi sobie selfie z Giocondą (to dość trudne, bo przed taśmą ograniczającą możliwość zbliżenia się do obrazu wciąż jest gęsty tłum), przebiega przez kilometry korytarzy obwieszonych cudownymi obrazami i po trzech godzinach opuszcza muzeum z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku turystycznego i ogromnego zmęczenia. Tu trzeba by przez dwa tygodnie przychodzić codziennie na półtorej godziny i to po zamknięciu muzeum dla szerokiej publiki. Marzenie ściętej głowy …

Po opuszczeniu Luwru jeszcze trochę spacerowaliśmy. Przez Ogrody Tuileries a potem obok bogatych wystaw sklepów słynnych firm doszliśmy do Placu Vendome, gdzie panuje pogoda dla bogaczy ale jest także kolumna z figurą Napoleona Bonapartego i budynek z tablicą upamiętniającą miejsce śmierci Fryderyka Chopina.

Kolejna przejażdżka metrem zawiodła nas w rejon Pól Elizejskich i Placu Charles’a de Gaulle’a z Łukiem Triumfalnym. Niedaleko stąd byliśmy umówieni na kolację.

Po posiłku była chwila – kto był chętny na stanie w kolejnej kolejce, mógł wejść na taras na Łuku Triumfalnym. Pozostali mieli dość czasu, żeby obejść łuk dokoła i jeszcze usiąść na chwilę.

Idąc na przystań statków pokłoniliśmy się Adamowi Mickiewiczowi, który w tej okolicy ma pomnik. A potem zajęliśmy miejsca na pokładzie statku spacerowego i daliśmy się uwieść niepowtarzalnym widokom paryskich zabytków z powierzchni Sekwany. W stopniowo zapadającym mroku i w ślad za tym pojawiających się iluminacjach nabrzeżnych budowli wszystko nabierało innego wyglądu. Największe wrażenie sprawia wieża Eiffela, która wieczorem jest oświetlona „normalnie” a co godzinę dodatkowo iluminowana migotliwie. Taki rejs warto polecić na koniec dnia zwiedzania, bo faktycznie można zobaczyć dużo i nie trzeba się przy tym namęczyć.

Po zakończeniu rejsu pozostało nam już tylko zajęcie miejsc w autokarze i cierpliwe przetrwanie dłuuuugiej podróży do domu.

To była pełna wrażeń, bogata programowo wycieczka. Że zbyt dużo na raz, że w tłumach – to trudno, takie są współczesne warunki. W każdym razie będziemy wspominać długo to, co zobaczyliśmy i przeżyliśmy w tych dniach.

KP.

Karlowe Wary 28-30.07.2023.

Uzdrowiska zachodnioczeskie są piękne, warto tam pojechać – wiemy o tym, bo już tam bywaliśmy. Tym razem dołożyliśmy wyraźny akcent piwny i tak powstał chwytliwy program, który zdobył sobie sporą popularność.

Rozpoczęliśmy w piątek rano i krótko po południu dojechaliśmy do Chodowej Plany. Tu, obok browaru Chodovar jest restauracja We Skale. Bo rzeczywiście zlokalizowana jest wyjątkowo: w wykutych w granitowej skale korytarzach i komorach. Z korytarzem prowadzącym do komory głównej sąsiadują pomieszczenia nadal wykorzystywane do leżakowania piwa. W tym dojściu ustawiono także kilka figur w humorystyczny sposób nawiązujących do produkcji i konsumpcji piwa. A w głównej sali czekały już na nas miejsca przy długich stołach. Mieliśmy do wyboru jedno z kilku dań głównych i warto było także skosztować któregoś z produktów browaru Chodovar. Są przednie. I dania i napoje.

Z Chodowej Plany przejechaliśmy (niedaleko) do Mariańskich Łaźni. To niezbyt wielkie, ale pełne uroku uzdrowisko, popularne już od wieków. Bywały tu głowy koronowane i władcy umysłów. My jego zwiedzanie rozpoczęliśmy od cerkwi św Włodzimierza. Zbudowana 120 lat temu dla miejscowych oraz przyjezdnych wyznawców prawosławia, z zewnątrz dość typowa (w stylu bizantyjsko – ruskim), wewnątrz zawiera unikalny ikonostas o konstrukcji wykonanej z ceramiki, niesamowicie bogato, barwnie zdobionej. To trzeba zobaczyć!

Z cerkwi przeszliśmy przez park zdrojowy do grającej fontanny i kolumnady Maksyma Gorkiego. Po drodze zatrzymaliśmy się przy brązowych figurach cesarza Franciszka Józefa I i króla Edwarda VII upamiętniających spotkanie tych władców w kurorcie oraz przy kamieniu Fryderyka Chopina (bywał tu również). Mieliśmy tu kilka chwil na niespieszne delektowanie się atmosferą uzdrowiska. O 17,00 podziwialiśmy fontannę tryskającą w takt muzyki. Kto był zainteresowany, mógł skosztować którejś z miejscowych wód. I potem już opuściliśmy to uzdrowisko, by podążać do hotelu Gejzirpark w Karlowych Warach a dokładnie na przedmieściu tego uzdrowiska. Po kolacji i zakwaterowaniu kilka osób przespacerowało się jeszcze drogą do centrum a ja przeszedłem tam przez górę, obok wieży widokowej Diana.

W sobotę po śniadaniu przejechaliśmy autobusem miejskim do centrum Karlowych Warów i rozpoczęliśmy spacer po uzdrowisku. Zatrzymywaliśmy się przy kolejnych kolumnadach: Sadowej, Młyńskiej, Targowej i wreszcie Wżidelnej – by zrobić zdjęcie i skosztować wody. Kiedy doszliśmy grupą do tej ostatniej, gdzie wysoko tryska gorąca woda ze źródła Wżidlo, daliśmy sobie czas na smakowanie atmosfery wspaniałego uzdrowiska we własnym tempie. Można też było w tym czasie posmakować czegoś konkretnego, na przykład wód mineralnych lub kawy. Niestety właśnie wtedy rozpadało się i trzeba było rozłożyć parasole.

Kiedy zakończył się czas wolny, przestał również padać deszcz. Znów całą grupą przeszliśmy do cerkwi apostołów Piotra i Pawła. To kolejne potwierdzenie popularności tych uzdrowisk wśród Rosjan – w dawnych latach i teraz (cerkiew jest doskonale utrzymana, widać, że nie ma problemów finansowych). Po drodze obejrzeliśmy jeszcze pomnik Karola Marksa – bywał w Karlsbadzie kilkakrotnie. Po zwiedzeniu cerkwi rozdzieliliśmy się – większość grupy rozpoczęła podejście w kierunku Diany a kilka osób postanowiło wyjechać tam kolejką terenową. Podchodząc mijaliśmy kolejne obiekty upamiętniające pobyt w uzdrowisku znamienitych osób: Marii Teresy Bourbon, cara Piotra I i licznych członków rodziny Romanowów. Jeszcze tylko ostatnie podejście i dotarliśmy do celu: wieży widokowej Diana i obiektów wokół niej przygotowanych dla wygody odwiedzających to miejsce. Pogoda zupełnie się już poprawiła: po deszczu pozostało tylko wspomnienie, czyste niebo i promienie słoneczne zachęcały do leniwej sjesty. Kto miał ochotę mógł skorzystać z oferty restauracji, komu to wystarczyło – ograniczył się do lodów. Obowiązkowy był także wyjazd windą na szczyt wieży widokowej i podziwianie panoramy okolic. Tu dołączyli do grupy ci, którzy skorzystali z wyjazdu kolejką i w odpowiednim czasie wszyscy rozpoczęliśmy zejście w kierunku naszej bazy. Leśne ścieżki są nieźle utrzymane i zachęcają do spacerów o różnym stopniu trudności – wszystkim kuracjuszom zaleca się uzupełnianie wodolecznictwa odpowiednio dawkowanym ruchem w czystym, górskim otoczeniu. My, po zejściu z górskich ścieżek przeszliśmy jeszcze kilkaset metrów wzdłuż drogi i dotarliśmy do hotelu w sam raz, by przygotować się do kolacji.

W niedzielę po śniadaniu pożegnaliśmy hotel i Karlowe Wary i skierowaliśmy się do Pilzna. Tu byliśmy umówieni na zwiedzanie browaru Gambrinus. Był także czas na spacer do centrum starego miasta. A warto tu zajrzeć, by na Placu Republiki wejść do katedry św Bartłomieja a nawet wspiąć się na jej wieżę a nieopodal odwiedzić Wielką Synagogę. Oba obiekty są bardzo okazałe i zachwycające, każdy na swój sposób. Ciekawa jest także sylweta Teatru J.K. Tyla – do niego nie weszliśmy. A w browarze rozpoczęliśmy od wysłuchania prelekcji o jego historii i niewielkiej degustacji wyrobów. Potem była niezbyt długa wizyta na warzelni (w każdym browarze wygląda to podobnie) i kolejna degustacja, tym razem prawie gotowego piwa – przed filtrowaniem i pasteryzowaniem. Jak nam powiedziano pozostałość drożdży sprawia, że działa ono zbawiennie na zdrowie i urodę. Ale degustowaliśmy niewielką dawkę i trudno było zauważyć jakiś wpływ na cerę. Przedostatnim punktem zwiedzania był obszerny wykład mistrza čapowania (tak się przedstawił) na temat warunków i sposobów lania i podawania piwa. Okazuje się, że to rozległa wiedza. Po zakończeniu wykładu każdy mógł sam spróbować nalać piwo jedną z czterech metod – od niemal zerowej pianki po „mleko”, gdzie pianka wypełnia prawie cały kufel. Takiej prezentacji nie spotkałem w żadnym ze zwiedzanych w Polsce browarów.

A ostatnim punktem programu była wizyta w sklepie firmowym – odpowiednie miejsce na zakup prezentów i pamiątek z wycieczki.

I potem pozostała nam już tylko podróż powrotna do Chrzanowa – dość szybka i sprawna. To była udana wycieczka, mimo deszczu w kluczowym momencie (w Pilznie też lało). Zobaczyliśmy dużo, wiadomo, że można tam zobaczyć jeszcze więcej, ale to następnym razem.

KP.

Budapeszt 22.07.2023.

Wiemy o tym, że taka wycieczka to szaleństwo: dwie noce w autokarze i cały dzień na nogach w mieście ! Ale skoro są chętni na takie szaleństwa to czasem (niezbyt często) wychodzimy naprzeciw zapotrzebowaniu. Tym razem zaprosiliśmy do Budapesztu – dość dawno tam nie byliśmy i zebrał się komplet uczestników. Wyjechaliśmy z Chrzanowa krótko po północy (już w sobotę) i po nieciekawej podróży (za oknem było ciemno) rano dotarliśmy na przedmieście Budapesztu. Tu zatrzymaliśmy się na parkingu nieopodal restauracji znanej sieci na toaletę poranną i śniadanie.

Po odświeżeniu się i posileniu mogliśmy wkrótce ruszać zwiedzać miasto. Rozpoczęliśmy od wzgórza Budzińskiego a tu od wejścia do kościoła Najświętszej Marii Panny, bardziej znanego jako kościół Macieja (nie świętego, ta nazwa wiąże się z królem Maciejem Korwinem, który przyczynił się do rozbudowy świątyni i był w niej koronowany). W tym kościele koronowani byli liczni królowie Węgier (w czasie, kiedy Buda nie była pod panowaniem Imperium Osmańskiego – wtedy tę funkcję pełniła katedra w Pozsony – dziś Bratysława). Budowla jest zachwycająca i skutecznie udaje kilkusetletnią, choć jest efektem kilkukrotnego podnoszenia z ruin w tym odbudowy po zniszczeniach drugowojennych. Wnętrza są szacowne i wraz z ekspozycjami mają świadczyć o dumnej przeszłości Węgier. Po wyjściu z kościoła skierowaliśmy się, obok pomnika św Stefana do Baszty Rybackiej. Ten piękny, nawiązujący do gotyku zespół budowli także próbuje przekonywać o pradawnej świetności Budy, choć wiadomo, że powstał niewiele ponad sto lat temu. Baszta Rybacka jest doskonałym punktem widokowym na położony na przeciwnym brzegu Dunaju budynek Parlamentu. Zlokalizowany tuż obok Hotel Hilton niczego nie udaje: współczesna budowla wpisana została udanie w pozostałości dawnego klasztoru dominikanów i wbrew obawom obrońców starożytności nie szpeci krajobrazu Budy a dodaje do szeregu budowli z różnych epok ciekawy element dwudziestowieczny. Po spacerze wąskimi uliczkami starej Budy skierowaliśmy się do części wzgórza zajętej przez obiekty związane teraz i wcześniej z władzą. Obok okazałego budynku mieszczącego niegdyś kwaterę główną honwedów doszliśmy przed Pałac Sandora stanowiący obecnie siedzibę Prezydenta. Stanęliśmy tu na chwilę by podziwiać ceremonię zmiany warty. Dalej przeszliśmy wzdłuż Zamku Królewskiego zatrzymując się co pewien czas by podziwiać i fotografować rozciągające się stąd widoki na Peszt i wzgórze Gellerta. Spod Zamku zeszliśmy nad Dunaj i musieliśmy nieco skorygować plan spaceru, ze względu na remont Mostu Łańcuchowego Szechenyi’ego. Nieco dalsza trasa poprowadziła nas pod pomnik królowej Węgier Elżbiety (Sisi) i przez Most Elżbiety na stronę pesztańską i na słynny deptak handlowy Vaci. Na Vorosmarty Ter rozeszliśmy się na dłuższą chwilę, by odetchnąć, posilić się, kupić coś. Po tej przerwie przeszliśmy do Bazyliki św Stefana. Ta, największa na Węgrzech budowla sakralna onieśmiela swoim ogromem, tym bardziej, że nie da się jej oglądać z dalsza (chyba, że całkiem z dala, ze wzgórza zamkowego) – jest otoczona dość ciasno budynkami. Wewnątrz z kolei, oprócz potężnych rozmiarów zachwyca bogactwem wystroju.

Po opuszczeniu bazyliki ruszyliśmy w stronę budynku Parlamentu. Po drodze przystanęliśmy na Placu Wolności, gdzie nadal stoi Pomnik Bohaterów Radzieckich. Po dojściu do Parlamentu dowiedzieliśmy się, że mamy jeszcze trochę czasu do wejścia (są tu spore kolejki), więc znów rozproszyliśmy się. Kilka osób poszło na nieodległą Wyspę Małgorzaty i tam, w cieniu, przy fontannie szukało ochłody w upalnym dniu.

Kiedy nadszedł nasz czas weszliśmy, po kontroli bezpieczeństwa, do wnętrz Parlamentu. Prowadzeni przez pracownicę słuchaliśmy przekazu z audioprzewodników prezentującego historię budynku, podstawy ustroju parlamentarnego republiki i ciekawostki z historii i współczesności tej instytucji. Wystrój wnętrz ma świadczyć o wielkości i wspaniałości Węgier. W centralnym punkcie budynku zatrzymaliśmy się w pomieszczeniu, gdzie w asyście warty honorowej prezentowane są regalia węgierskie, w tym słynna korona św Stefana.

Kolejną atrakcją tego dnia był przejazd metrem budapesztańskim, w tym dużym fragmentem pierwszej, najstarszej linii w pobliże kąpieliska Szechenyi w Parku Miejskim. Po przejściu alejkami dotarliśmy do zamku Vaydahunyad. Tak naprawdę, nazwa ta odnosi się do pierwowzoru fragmentu stojącej tu od końca XIX w budowli. Cała ta konstrukcja powstała przy okazji obchodów 1000 -lecia państwa węgierskiego (początkowo jako prowizorka na czas wystawy jubileuszowej, potem zbudowana na trwale) i jest zlepkiem fragmentów budowli z różnych epok i w różnych stylach. Może to jest sztuczne, ale bardzo ciekawe i dające możliwość poznania kolejnych stylów architektonicznych. Z zamku przeszliśmy na Plac Bohaterów, gdzie dominuje Pomnik Milenijny, nawiązujący, oczywiście, do 1000-lecia Węgier. Na środku, pod kolumną z Archaniołem Gabrielem stoją konne pomniki Arpada i towarzyszących mu 6 wodzów, którzy przywiedli na te tereny Madziarów. W niewielkim oddaleniu, pod łukowo ukształtowanymi kolumnadami stoją najważniejsi królowie i wodzowie węgierscy. W sumie to lekcja historii Węgier w naturze.

To był już prawie ostatni punkt programu krajoznawczego. Poczekaliśmy chwilę na autokar – po całym dniu na nogach w upale czułem już solidnie zmęczenie – i po zajęciu w nim miejsc pojechaliśmy jeszcze w kierunku Góry Gellerta. Niestety, dojazd do parkingu na górze był zamknięty dla autokarów i musieliśmy z tego punktu zrezygnować. I tak mieliśmy już dość wrażeń.
Pozostał nam tylko powrót do domu. Nieco ponad 400 km przez Węgry, Słowację, Polskę przejechaliśmy dość sprawnie. Bardzo zmęczeni ale zadowoleni z poznania (pobieżnego) stolicy Węgier wróciliśmy do domu. Zobaczyliśmy sporo, choć, oczywiście, był to tylko początek znajomości z Budapesztem, na zachętę.

Zakopane 16.07.2023.

Rzadko jeździmy do Zakopanego. Jeśli już w tym kierunku – to zdecydowanie w góry. Ale czasem trzeba też zajrzeć do miasta. I, co ciekawe, zaoferowany program spotkał się z zainteresowaniem, więc pojechaliśmy.

Rozpoczęliśmy od dolnej stacji wyciągu kanapowego na Butorowy Wierch. Szybko i sprawnie wyjechaliśmy do górnej stacji a stamtąd ruszyliśmy grzbietem w stronę Gubałówki. Wkrótce dotarliśmy do rejonu komercyjnego – stających po obu stronach jezdni kramów i bud a także solidniejszych budowli, w których oferowane są pamiątki (Made in China), lokalne wyroby (często – jak wyżej), szeroki zakres gastronomii, od waty cukrowej i piwa, przez lody, grillowane mięsa i kiełbasy po prawdziwe dania restauracyjne. Tyle tu tych budek, bud i budowli, że trudno znaleźć kawałek wolnego terenu, by podziwiać widok na Giewont i Czerwone Wierchy. Ale goście jedzą, piją, kupują i cieszą się. Jest popyt – jest i podaż. Oczywiście trzeba tu było dać trochę czasu wolnego, bo przecież nie da się przejść taką ulicą i nie zatrzymać się kilka razy, by może coś kupić a na pewno pooglądać. Póki nie rozpoczęła się msza św zajrzeliśmy do kaplicy Matki Bożej Różańcowej – tu było trochę spokojniej.

Po dłuższej chwili zebraliśmy się przy górnej stacji kolejki terenowej i zjechaliśmy do podnóża Gubałówki. Stąd przeszliśmy do starego kościółka Matki Boskiej Częstochowskiej i potem na Cmentarz Zasłużonych na Pęksowym Brzyzku. Warto wejść do kościółka, by podziwiać jego regionalny wystrój a na cmentarzu wspomnieć spoczywające tu osoby wyjątkowe w historii Zakopanego i Polski. Potem zajrzeliśmy jeszcze do Sanktuarium Najświętszej Rodziny. I to by było na tyle – jak mawiał profesor mniemanologii stosowanej Jan Tadeusz Stanisławski (kto go dziś pamięta?).

Uczestnicy przebierali już nogami, by skierować się do sklepów, barów, restauracji … czyli robić to, co prawdziwy zakopiański turysta robić powinien: wydawać dutki. A było gdzie wydawać i była liczna rzesza chętnych do wydawania. Krupówki (i okolica) w weekend to jeden wielki bazar. Ale powtórzę: jest popyt – jest i podaż. Taka jest potrzeba społeczna. Tylko niech nikt nie mówi po powrocie z Zakopanego, że był w górach. A na marginesie: zaskoczyła nas widoczna wielka liczba rodzin muzułmańskich (kobiety łatwo rozpoznać) i to wyglądających na zasobne. Podobno są to bardzo dobrzy klienci, nie liczący się z groszem.

W odpowiednim czasie zebraliśmy się pod skocznią, by wsiąść tu do naszego autokaru i szczęśliwi z wizyty w „Zakopcu” wrócić do domu. Ja też byłem zadowolony, choć trochę tu się czepiałem – spędziliśmy dzień w egzotycznym, w pewnym sensie, miejscu.

A, po za tym, zacytuję „Credo artystyczne” kabaretu OTTO:

Dawać wszystkim ludziom radość swoim śpiewem

To przyjemne jest jak nie wiem.

A już najprzyjemniej wtedy jest – nie ma co

Gdy nam za to dobrze płacą.

KP.

Koprowy Szczyt 09.07.2023.

Kolejna propozycja wyprawy tatrzańskiej zgłoszona przez Tomka brzmiała bardzo atrakcyjnie: Koprowy Szczyt. Byliśmy na nim nie tak dawno, ale idąc od Doliny Mięguszowieckiej i tą samą drogą wracając (jako propozycja dla tych, dla których kolejne wejście na Rysy już nie było atrakcją). A od Trzech Studniczek wchodziliśmy przed wielu laty. No więc trzeba było to zrealizować. Na zaproszenie odpowiedziało 50 osób.

Po dość długim dojeździe (jednak z Chrzanowa to kawał drogi) ruszyliśmy z miejsca nazywanego ze słowacka Trzy Studniczki. Był ładny, słoneczny dzień i można się było spodziewać pięknych widoków i męczącego upału. Z początku jednak wszyscy szli dziarsko pod górę na grzbiet Wielkiej Palenicy i potem, niestety, w dół (bo wiedzieliśmy, że każdy metr w dół wkrótce trzeba będzie odrobić w pocie czoła podchodząc). Ale dość smęcenia: było pięknie i wraz z nabieraniem wysokości coraz piękniej: wspaniałe góry dokoła, pod nogami szemrzące lub nawet huczące strumienie (ze smaczną, chłodną wodą), rośliny zmieniające się zgodnie z prastarą tradycją od lasu, przez kosodrzewinę, hale, po roślinność naskalną. I znów potok z orzeźwiającą wodą – upał nam nie straszny ! Z Doliny Koprowej odeszliśmy nieco w bok i w górę, żeby podziwiać wodospady w Niefcyrce – piękne ! Stale i wciąż podchodząc – później już Doliną Hlińską – dotarliśmy wreszcie do Wyżnej Przełęczy Koprowej. Niektórzy byli już bardzo wyczerpani i dojście tu (na wysokość 2140 m npm) zupełnie im wystarczyło. Inni poszli na szczyt (2367 m npm). Na przełęczy spotkaliśmy grupę turystów z Andrychowa. Znamy się ze spotkań marcowych na Babiej Górze. Przyjechali w ten rejon jeszcze liczniej niż my.

Zejście ku Hińczowym Stawom jest chyba jeszcze bardziej widokowe – ciągle ma się przed oczami szeroko otwartą dolinę i otaczające je monumentalne szczyty. Tylko trzeba uważać na stromej, kamienistej ścieżce i trudno podziwiać widoki i równocześnie patrzeć pod nogi. Nad Wielkim Hińczowym Stawem warto przystanąć na chwilę, by rozejrzeć się dokoła i zapisać w pamięci te cuda. Wkrótce potem znów schodzi się dość stromo z kolejnego progu polodowcowego. A potem, już między drzewami jest jeszcze kawałek do Popradzkiego Stawu i zlokalizowanej tam gastronomii. Można, i trzeba się tu zatrzymać aby się posilić. Oferują tu, na przykład, gulasz jeleni. Tylko nie mam pewności czy znaczy to: z jelenia, czy raczej: dla jelenia. Spróbowałem – nie powala.

Po wzmocnieniu się trzeba jeszcze zejść, dość nudną i nurzącą, asfaltową drogą do parkingu obok przystanku elektryczki „Popradske Pleso”. Dotarliśmy tam wszyscy w niezłym czasie i ruszyliśmy do domu ale tu „zaczęły się schody”. Znów z Podhala wracały tłumy, co znaczyło: korki na drogach. Powrót trwał długo ale i tak byliśmy zachwyceni wycieczką, bo w pamięci pozostaną wspaniałe chwile w górach.

KP.

KP.

Czerwone Wierchy 25.06.2023.

Daawno, daawno temu, tak dawno, że nawet najstarsi prezesi nie pamiętają kiedy (ale są zapisy – w 2017), szliśmy już tą trasą – trzeba się znów tam wybrać. Pogodę zapowiadano ładną, trasa była atrakcyjna – zebrała się spora grupa chętnych.

Pod wodzą Tomka ruszyliśmy z Gronika na Przysłop Miętusi. Kiedy tu zatrzymaliśmy się na chwilę mogliśmy – oprócz widoków na nieco zamglone szczyty – podziwiać biegaczy, którzy nas mijali. Tego dnia mieli do pokonania 24 km, po górach, oczywiście. Poprzedniego dnia pokonywali 65 km ! To Tatra Fest Bieg. To samobójcy a na pewno przyszli pacjenci ortopedów. Wiem coś o tym, sam próbowałem.

Ale idziemy dalej, ciągle w górę i wkrótce docieramy do Kobylarzowego Żlebu a w jego przebiegu – do krótkiego odcinka z łańcuchami ułatwiającymi wejście. Tu robi się trochę tłoczno – oprócz naszej grupy podchodzą jeszcze inni. Wkrótce napotkamy także turystów schodzących tą trasą. Po wejściu na Czerwony Grzbiet znów się zatrzymujemy, bo widoki są rozległe – na wschodzie pokazał się Giewont a na zachodzie Orla Perć Tatr Zachodnich: Rohacze, Pahola, Spalona, Salatyn, Brestowa a dalej Osobita. Panoramę (chmurki rozeszły się i widać dużo) opisuje nam praktykant przewodnicki – Adam. Po chwili podchodzimy na Małołączniak (2096) i tu znów przystajemy, bo odsłoniły się widoki na południe, między innymi na Krywań i Koprowy Wierch. Tomek pokazuje, dokąd poprowadzi nas za dwa tygodnie. Niebo jest czyste, jest słonecznie ale nie upalnie – lekki wietrzyk chłodzi. Turystów jest tu już więcej, ale jeszcze nie ma tłoku.

Z Małołączniaka idziemy na Krzesanicę (2122). Jej stromo opadająca północna ściana wywiera ogromne wrażenie. Nieco poniżej szczytu, tuż przy ścieżce zauważamy dwie kozice spacerujące po płacie śniegu i pasące się spokojnie na trawce. Wszyscy przechodzący ścieżką turyści przystają, żeby je sfotografować, czasem nawet podchodzą nieco bliżej a one nic sobie z tego nie robią – skubią dalej.

Po zrobieniu zdjęć wkrótce osiągamy ostatni z Czerwonych Wierchów: Ciemniak (2096). Tu znów zatrzymujemy się na chwilę odpoczynku, posiłek, podziwianie widoków, fotografie. Ale przypomnienie, że jeśli wcześniej wyjdziemy, to będziemy mieli więcej czasu w karczmie w Kirach mobilizuje nas do zejścia. A droga powrotna nie jest krótka: 6,5 km i 1200 m zejścia. Schodząc spoglądamy kolejny raz na Krzesanicę – znów okrywa ją chmura.

Nie kocham długich zejść ale trudno, jak się człowiek wspiął na szczyty to trzeba z nich się stoczyć. Wreszcie docieramy do Kir i to na tyle wcześnie, że mamy czas na odwiedziny w karczmie i wzmocnienie się posiłkiem lub choćby napojem. O odpowiedniej porze zajmujemy miejsca w autokarze i ruszamy do Chrzanowa. I znów przeżyliśmy wspaniały dzień w górach! KP.

Włochy – Rimini 09-18.06.2023.

Począwszy od roku 2010 wyjeżdżaliśmy co drugi rok do Włoch na tygodniowy wypoczynek nad morzem połączony z krajoznawstwem. W 2020 COVID zamieszał i kolejna wyprawa doszła do skutku dopiero teraz. I znów dość szybko zebrała się liczna grupa chętnych, choć ceny wzrosły. Tuż przed wyjazdem autokar, którym mieliśmy jechać uległ wypadkowi i było nerwowo, ale znaleźliśmy zastępstwo i wyjechaliśmy.

Jadąc do bazy zatrzymaliśmy się w Padwie, gdzie byliśmy umówieni z Ojcem Wojciechem, który znakomicie pokazał nam bazylikę św Antoniego. Potem mieliśmy jeszcze chwilę na spacer do centralnych placów miasta, gdzie widzieliśmy najstarszą siedzibę Uniwersytetu, siedzibę władz miasta, piękny renesansowy Palazzo della Ragione i rozłożone wokół targi. Również na Piazza della Valle ustawione były ciasno kramy – w soboty tradycyjnie funkcjonują tu bazary.

Z Padwy przejechaliśmy już wprost do Rimini, gdzie zakwaterowaliśmy się w hotelu Brooklyn. Hotel jest porządny, wygodny, z życzliwą obsługą. Posiłki, typowo włoskie, smaczne i dość obfite, jednak nie wszystkich przekonały. Dla Polaka, który nie wyobraża sobie obiadu bez zupy, pasta (przeróżne makarony z rozmaitymi sosami) na początek jest nietypowa. A dalej: mięso z gotowanymi warzywami i bułeczka i wreszcie deser (np. lody). Śniadania też były odmienne od naszych przyzwyczajeń: dużo węglowodanów (oczywiście chleb i bułki, wiele różnych słodkich ciast, dżemy), niezbyt wiele białka i bez wielkiego wyboru (dwa rodzaje kiełbas i ser żółty) i zupełny brak jarzyn. Ale tutaj tak się jada.

Jeszcze przed kolacją był czas na krótki spacer nad morze. I tu podziwialiśmy pokazy lotnicze: grupa 10 samolotów odrzutowych przez około pół godziny prezentowała akrobacje nad plażą. To było imponujące.

Niedziela powitała nas słonecznym niebem i ciepełkiem, więc kontynuując odpoczynek po podróży można było rozłożyć się na plaży. Ambitniejsi spacerowali plażą w jednym lub drugim kierunku. A jest po czym spacerować, bo od końca miejscowości do portu jest ok 8 km (wiem, bo przeszedłem). Plaża jest piaszczysta, szeroka, dobrze zagospodarowana ale jednak wolę spacer od wylegiwania się na leżaku pod parasolem.

Na poniedziałek byliśmy umówieni w Rawennie z miejscową przewodniczką Moniką. Oprowadziła nas bardzo ciekawie i kompetentnie opowiadając o obiektach i nie tylko. Odwiedziliśmy kościoły San Apollinare Nuovo, San Francesco, Battisterio Neoniano, Duomo (katedra), San Vitale a także mauzoleum Galii Placidii, Piazza del Popolo. Największe skarby Rawenny – mozaiki – zachwyciły nas a po ogromnej powodzi sprzed trzech tygodni pozostały już tylko wspomnienia (podczas przejazdów widywaliśmy jeszcze pozostałości wody na polach).

Z Rawenny przejechaliśmy do Ferrary. Tu, niestety, pozostało nam już niewiele czasu, więc tylko obejrzeliśmy mury obronne, katedrę, Palazzo Publico, zamek rodu d’Este i musieliśmy się zbierać do powrotu. Na koniec był jeszcze drobny problem – zapodział się Marian, ale, na szczęście się odnalazł.

Wtorek przeznaczony był na plażowanie i własne pomysły. Małe grupki wybrały się do starego centrum Rimini, gdzie można podziwiać pozostałości bogatej historii tego miasteczka, która sięga czasów rzymskich. To właśnie rzymianie założyli Ariminum w roku 268 pne. Do południa było jeszcze słonecznie i ciepło a później niebo zasnuło się chmurami i wiał wiatr – w sam raz na spacer po plaży.

We środę wyjechaliśmy niedaleko, choć do innego państwa – do San Marino. Wspięliśmy się tu z parkingu na szczyt Monte Titano do twierdzy Rocca or Guaita, potem doszliśmy do bazyliki św Maryna (patrona państwa). Kilka osób przeszło jeszcze ścieżką grzbietową do kolejnej twierdzy. Kiedy wyszliśmy z bazyliki, powitał nas deszcz. Zajrzeliśmy jeszcze na plac przed Palazzo Publico i rozeszliśmy się, by w którymś z punktów gastronomicznych posilić się i ukryć przed deszczem. W punkcie pocztowym można poprosić o wklejenie w paszporcie specjalnego znaczka i przybicie pieczątki wizowej (na pamiątkę, oczywiście – nie ma tu żadnego obowiązku ale za to jest cena – 5 EUR). Schodząc do parkingu zajrzeliśmy jeszcze do sklepiku, gdzie pochodzący z Bułgarii sprzedawca dobrą polszczyzną zachęcał do zakupów miejscowych specjałów. Wyobrażacie sobie, że na półkach stoją tam między innymi butelki z piwem z naklejkami z Hitlerem, Mussolinim, Stalinem i innymi draniami ? San Marino spodobało się nam. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przed galerią handlową na przedmieściach Rimini. Ceny tu są o połowę niższe niż w sklepikach obok naszego hotelu.

A wieczorem spotkaliśmy się, by zintegrować grupę. Było wesoło.

Na czwartek planowaliśmy rejs po Adriatyku ale zbyt silny wiatr uniemożliwił jego realizację, więc mieliśmy znów wolny dzień. Trochę wiało, ale na spacer po plaży pogoda była odpowiednia.

W piątek po śniadaniu zainteresowani (około połowy grupy) wybrali się autobusem miejskim do starego centrum Rimini. Odwiedziliśmy tu katedrę (Tempio Malatestiano), kościół św Antoniego, Plac Trzech Męczenników, Plac Cavoura, Most Tyberiusza, Zamek Sismondo, Piazza Malatesta, Łuk Augusta. Na koniec mieliśmy czas w bazarze.

Po południu weszliśmy z plaży na pokład Lady Cristiny, którą popłynęliśmy wzdłuż wybrzeża na południe. Widzieliśmy kolejne miejscowości wypoczynkowe: Riccione, Misano Adriatico, Bandier a w porcie Cattolica zatrzymaliśmy się na godzinkę – można było pójść na plażę lub na spacer po miasteczku (niezbyt intersującym). Po powrocie na pokład zasiedliśmy do posiłku. Statek płynął a my jedliśmy pieczone szprotki z bułką i popijaliśmy wodą lub białym winem. Po posiłku były śpiewy i wkrótce – tańce. Wiecie, jak się tańczy na kiwającym się pokładzie – wybornie !

I nadeszła sobota – ostatni dzień naszej imprezy. Pożegnaliśmy hotel, wsiedliśmy do autokaru (nieco później niż planowaliśmy ze względu na problemy z parkingiem) i ruszyliśmy w kierunku Mediolanu. Byliśmy umówieni na zwiedzanie katedry więc musieliśmy się spieszyć. Ale na korki na drogach nie ma rady. Do centrum Mediolanu dotarliśmy dość późno – musieliśmy pospiesznie gnać na spotkanie z przewodniczkami, ale zdążyliśmy. Przewodniczki nie mówiły po polsku – firma w ogóle nie dysponuje polskojęzycznymi – trzeba było tłumaczyć z angielskiego. Myślę, że poradziłem sobie nieźle. Katedra mediolańska – największa gotycka budowla we Włoszech – z zewnątrz zachwyca, w środku jest ciekawa. Każdy odwiedzający zatrzymuje się tu przed statuą św Bartłomieja (męczennik obdarty ze skóry) trzymającego swoją skórę. Kolejnym słynnym obiektem jest gwóźdź, którym przybito do krzyża Jezusa – nie widzi się go, tylko relikwiarz.

Po wyjściu z katedry daliśmy sobie trochę czasu na zajęcia własne. Po zbiórce przeszliśmy przez Galerię Wiktora Emmanuela II, na plac przed słynny teatr Alla Scala. Sława teatru bierze się z jego osiągnięć artystycznych ale budynek nie zachwyca. Na środku placu stoi tu pomnik Leonarda da Vinci, który dwukrotnie mieszkał w tym mieście po kilka lat.

Dalej przeszliśmy przez Foro Buonaparte do Zamku Sforzów. Ta rozległa budowla z czasów panowania Sforzów mieści teraz kilka muzeów i innych instytucji a przez dziedzińce można pospacerować bez kłopotu. Zrobiliśmy kilka zdjęć z łukiem rzymskim (Arco della Pace) w tle i przeszliśmy do stojącego nieopodal autokaru.

I na tym skończył się program krajoznawczy. Teraz pozostał tylko powrót – dość długi i męczący, ale z każdą chwilą przybliżający nas do domu. Następnego przedpołudnia żegnaliśmy się w Chrzanowie zadowoleni z pięknie spędzonego tygodnia w ciekawym otoczeniu i sympatycznym towarzystwie.

KP.

Dolni Morava 28.05.2023.

Jeszcze w tym miejscu nie byliśmy, bo bardzo atrakcyjne stało się niedawno. Ale najdłuższy most wiszący dla pieszych na świecie to nie byle co – trzeba to zobaczyć, więc się tam wybraliśmy i to licznie.

Dojazd jest długi – bo daleko i w Czechach po górskich drogach, stromych, krętych, czasem nienajlepszej jakości. A podczas długiego dojazdu trzeba się zatrzymać i to nie jeden raz i nie zawsze w miejscu gdzie jest wiele „oczek” a potrzebujących dużo – znów mija czas.

Ale wreszcie dotarliśmy do celu i tu pokazało się, że ten ośrodek, oprócz tego, że widać włożone w przedsięwzięcie duże pieniądze, jest także bardzo dobrze zorganizowany. Począwszy od rezerwacji usług i sprzedaży biletów, poprzez zapewnienie parkingów i obsługę przyjeżdżających autokarów, wejścia do obiektów, czytelną informację, aż po gastronomię – wszystko jest przemyślane i funkcjonuje sprawnie, mimo dużego ruchu.

Tak więc rozpoczęliśmy od wyjazdu w rejon grzbietu szybkim wyciągiem kanapowym. Oprócz piechurów korzystają z niego także kolarze górscy (na kanapach są uchwyty do mocowania rowerów) ale i tak idzie to szybko. A kolarzy jest tu wielu. Właściwie są to downhillowcy (zjeżdżacze w dół) – to taka odmiana kolarstwa górskiego, kiedy w górę wyjeżdża się wyciągiem a w dół śmiga pędem po mniej lub bardziej stromych i wyboistych, specjalnie przygotowanych trasach. I, co zaskakujące, mało który z nich się łamie.

Po dotarciu do górnej stacji wyciągu przeszliśmy do wieży – Ścieżki w Obłokach (Sky Walk). Podobne konstrukcje są także w Polsce (np. w Słotwinach pod Krynicą – o 5 metrów niższa) ale ta jest ogromna: rozległa i wysoka na 55 m. Nie ma tu pomostów nad drzewami, jak w Krynicy ale i tak wejście na szczyt jest wielką atrakcją. Dodatkowo można przejść (przeczołgać się) rurą z grubej siatki (spróbowałem – emocjonujące), stanąć na sieci z grubych lin nad 55-metrową studnią, zjechać stromą stumetrową rurą (nie skorzystałem). Atrakcyjne!

Potem przeszliśmy do wiszącego mostu (Sky Bridge 721). To 721 w nazwie oznacza jego długość. Żeby nie przesadzać z liczbami podam jeszcze tylko wysokość nad podłożem – 95 m. Kiedy się po nim chodzi, czuje się wahania – od wiatru i powodowane przez przechodniów. A w ogóle przeżycie jest duże, choć widać ogromną dbałość o bezpieczeństwo, począwszy do grubych lin nośnych skończywszy na siatkach osłaniających kładkę z boków. Trzeba się tam przejść, gdy jest dobra widoczność a my taką właśnie mieliśmy. Oprócz gór otaczających most podziwialiśmy także licznych paralotniarzy krążących po niebie. Most jest jednokierunkowy, po jego przejściu trzeba wrócić wygodną drogą, przy której umieszczono kilkanaście tablic informujących (także po polsku) o najciekawszych faktach dotyczących mostu a także okolicy i jej historii. Jedna z tablic ustawiona jest w pobliżu betonowego bunkra, który w ramach umocnionej linii obronnej miał bronić Czechosłowacji przed spodziewanym atakiem Niemców od strony Kotliny Kłodzkiej. Nie miał szans na spełnienie swojej misji bo po Układzie Monachijskim osamotniona Czechosłowacja musiała oddać te tereny Rzeszy.

Po powrocie w rejon górnej stacji wyciągu mieliśmy dość czasu na posiłek w restauracji lub barze i na spokojne wygrzewanie się w promieniach słonecznych (choć trochę wiało). Kto miał dość cierpliwości mógł po kupieniu biletu stanąć w dość długiej kolejce i zjechać na dół torem bobslejowym. Nie lubię kolejek (w których się stoi), więc sobie to darowałem. Inni, również po kupieniu biletu, zjechali na dół na kanapie a pozostali po prostu zeszli w dół.

Po zebraniu się zajęliśmy miejsca w autokarze i rozpoczęliśmy powrót. Ten, niestety, trwał jeszcze dłużej, niż dojazd do celu i to nie przez gorsze drogi w Czechach ale właśnie przez znakomitą autostradę A4 w Polsce. Niedaleko przed Gliwicami doszło do kolizji i przejazd został zablokowany. Spędziliśmy tam około 1,5 godz stojąc w korku. Kolejny korek był przed bramkami w Brzęczkowicach. Tu samochody poruszały się ale i tak straciliśmy ponad pół godziny zanim przekroczyliśmy bramkę. Taki pech …

Pomimo nerwowego powrotu będziemy wspominać ten dzień z przyjemnością bo był bardzo atrakcyjny.

KP.

Bieszczady 18-21.05.2023.

Już ponad 10 lat Waldek prowadzi nas w Bieszczady i ciągle ma coś nowego, ciekawego do pokazania. A kiedy nas prowadzi w miejsca, gdzie już byliśmy, nawet wielokrotnie, to i tak chcemy tam z nim chodzić. Dla tych gór, które są tak wspaniałe i jeszcze nie tak zatłoczone, dla ich przyrody i historii ale także dla Waldka, który te góry pokazuje w sposób wyjątkowy a o ich trudnej historii potrafi mówić z pasją, ogromną wiedzą i zrozumieniem dla mieszkających tu w przeszłości ludzi i ich powikłanych losów.

W tym roku Waldek znów przygotował atrakcyjny program, jednak już w pierwszym dniu musiał go zweryfikować, ze względu na zapowiadane opady. Tak więc nastawiliśmy się na krajoznawstwo z symbolicznym przejściem górskim.

Rozpoczęliśmy od zwiedzenia kościoła pod wezwaniem Wszystkich Świętych w Bliznem. Został on, wraz z zespołem kościelno – plebańskim, wpisany w 2003 na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Drewniana budowla z drugiej połowy XV wieku (pierwsza wzmianka w dokumentach pochodzi z 1470 r) zachowała się do dziś w oryginalnej postaci. Godne uwagi są odkryte spod późniejszych przemalowań polichromie z lat 1549, 1649 i 1700. Zachwyca skrupulatnie odrestaurowana gotycka figura Madonny. Wszystko to i jeszcze znacznie więcej opowiedziała nam znakomita miejscowa regionalistka Pani Maria. Pozostajemy pod wrażeniem działalności jej i jej środowiska w zakresie przywrócenia i podtrzymywania tradycji lokalnej i materialnych przejawów tej tradycji.

Kolejnym odwiedzonym przez nas miejscem była galeria Zdzisława Pękalskiego w Hoczwi. Ten wielowymiarowy artysta (rzeźbiarz, malarz, poeta …) znany jest głównie jako autor świątków (ale także diabłów) malowanych i rzeźbionych na starych elementach drewnianych (korytach, nieckach, fragmentach płotów, odrzwi …). Ze względu na chorobę autora o nim samym i o jego twórczości opowiedziała nam Jego Żona. Galeria jest ciasna ale zgromadzone w niej dzieła są wyjątkowe, świadczące o bogatej wyobraźni ale i wielkim talencie plastycznym autora. Warto tam zajrzeć, żeby poczuć klimat opowieści o bieszczadzkich aniołach i diabłach.

Ponieważ ciągle było chmurnie, buro i ponuro podjechaliśmy do kolejnej ekspozycji – Muzeum Kultury Duchowej i Materialnej Bojków w Myczkowie. Po ciekawym i kompetentnym wprowadzeniu przez pracownika muzeum (przedstawił się jako Bojko) przeszliśmy po kilku salach, gdzie zgromadzono eksponaty związane z życiem codziennym, tradycjami i rękodziełem Bojków. To bardzo dobrze, że są ludzie, którym zależy na zachowaniu pamięci o tej grupie etnicznej.

Żeby nie było, że nie weszliśmy tego dnia na żadną górę Waldek zaprowadził nas w Polańczyku (300 m w poziomie, 27 m różnicy poziomów !) na punkt widokowy, skąd mogliśmy podziwiać Zalew Soliński a, gdyby była lepsza widoczność, widzielibyśmy zapewne znacznie więcej. Ale na razie tyle musiało wystarczyć.

Potem pojechaliśmy do Bystrego, gdzie w Centrum Wypoczynku kolejny już raz mieliśmy bazę. Po kolacji był czas na zajęcia w podgrupach a później – odpoczynek.

Prognozy na piątek przewidywały pogodę zmienną: słoneczną z przelotnymi opadami. Nie przejęliśmy się jednak perspektywą opadów i ruszyliśmy w góry. Rozpoczęliśmy od Kalnicy i czerwono oznakowanym szlakiem (fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego) podążaliśmy na Smerek. Kiedy ruszaliśmy, było lekkie zachmurzenie i trochę chłodno, ale podejście szybko nas rozgrzało a i niebo po pewnym czasie rozchmurzyło się i zaczęło nam przygrzewać Słońce. Tak więc co pewien czas ktoś zatrzymywał się na boku i coś zrzucał z grzbietu (a nawet z dołu). Na Smereku (1222) odpoczęliśmy chwilę wystawiając twarze na promienie słoneczne, wzmocniliśmy się, korzystając z zasobów z plecaków, zrobiliśmy kilka zdjęć. Kilka osób postanowiło skrócić trasę i zejść do Wetliny z Przełęczy Orłowicza a pozostali skierowali się grzbietem Połoniny Wetlińskiej do Chatki Puchatka 2. Na tym odcinku zauważyłem ciekawe zestawienie: po jednej stronie ścieżki kwitnące licznie zawilce i pierwiosnki – kwiaty wczesnowiosenne a po drugiej jeszcze liczniejsze kwitnące jagody – zdecydowanie późnowiosenne. W tym czasie pogoda pogorszyła się: nadciągnęły chmury, nawet trochę pokropiło. Na tych, którzy schodzili do Wetliny spadł ulewny, choć krótkotrwały deszcz i nawet postraszyły ich grzmoty. A w Chatce Puchatka było sucho, ciepło i dość ruchliwie – akurat dotarła tam liczna grupa bardzo młodych sportowców, chyba z Krynicy. Po odpoczynku rozpoczęliśmy zejście, ciągle czerwonym szlakiem, do Brzegów Górnych. Po deszczu było tu dość ślisko i trzeba było bardzo uważać, jednak wszyscy zeszli szczęśliwie, nie licząc kilku ubłoconych spodni (niżej i wyżej). Pozostał nam już tylko powrót do bazy, kolacja i czas na zajęcia własne.

Na sobotę zaplanowane było wejście na Rawki. Rozpoczęliśmy w Wetlinie. Nie jest to wejście najkrótsze, ale najłagodniejsze. Wszystkie inne warianty mają dość długie podejścia strome, czasem nawet bardzo. Tak więc spokojnie pięliśmy się w górę podziwiając dziką przyrodę na wyciągnięcie ręki i bieszczadzkie szczyty nieco dalej. W kilku miejscach zatrzymaliśmy się dla wyrównania oddechu i wzmocnienia ciał łykiem wody i kęsem kanapki. Kiedy doszliśmy na szczyt Małej Rawki (1272) okazało się, że tu wieje i to całkiem konkretnie. Nie warto było zatrzymywać się na dłużej – ruszyliśmy w kierunku Wielkiej Rawki (1304). Tu także wiało (przypomniała mi się nasza ostatnia bytność w tym miejscu w 2021) ale za grzędą skalną można było przyjemnie rozłożyć się twarzą do Słońca. Kiedyś jednak trzeba schodzić z najwspanialszej nawet góry. To, co opisałem kilka wersów wyżej jako strome podejścia, dla nas było stromym zejściem (nie lubię …). W końcu dotarliśmy do bacówki i tu powitał nas ogromny rudy kot – poznaliśmy się już dwa lata temu. A przed południem podobno ktoś widział blisko przechadzającego się niedźwiedzia – to właśnie Bieszczady. A my nie mieliśmy tyle szczęścia (?). Ale było w bacówce coś dla ciała i coś dla ducha (Duch Sanu 😊). Z bacówki już blisko do parkingu – wsiadamy do autokaru i wracamy do bazy. Tu po kolacji zaplanowane było ognisko z kiełbaskami – to kolejna tradycja tych naszych wyjazdów w Bieszczady. Niestety nie przyjechał z nami w tym roku Jacek z gitarą więc za kapelę „robiła” elektronika. Zaczęło się od Bieszczadzkich Aniołów Starego Dobrego Małżeństwa i innych utworów w tym klimacie a skończyło się tańcami przy disco polo (na szczęście nie najniższych lotów). Było miło.

I nadszedł dzień ostatni imprezy – niedziela. Po krótkim przystanku na zakupy w Baligrodzie podjechaliśmy do Górzanki. Waldek promuje znajdującą się tam dawną cerkiew (pod wezwaniem św Paraskewy, obecnie kościół pod wezwaniem Wniebowstąpienia Pana Jezusa) trochę z powodów rodzinnych ale przede wszystkim dlatego, że jest naprawdę godna uwagi. Byliśmy tam już kiedyś, ale tym razem mieliśmy wyjątkową okazję dokładnie poznać jej historię – opowiedział nam o niej wspaniale Ksiądz Kanonik Piotr Bartnik – oraz z bliska obejrzeć jej bogate wyposażenie (m.in. elementy trzech ikonostasów, które w przebiegu historii znajdowały się w świątyni) a nawet wejść na rusztowanie służące obecnie konserwatorom i sfotografować polichromię stropu.

Z Górzanki przejechaliśmy do Polańczyka, by z innego punktu widokowego spojrzeć na Jezioro Solińskie i jego otoczenie a potem do Soliny. Tu skorzystaliśmy z otwartej niecały rok temu (01.07.2022.) kolejki linowej wożącej z góry Płasza nad zaporą na górę Jawor (wierzchołek 580). Tu jest jeszcze wieża widokowa, park rozrywki dla dzieci, gastronomia – wszystko dla turysty. Wszystko, oczywiście, sporo kosztuje ale chętnych nie brakuje. Po zejściu do zapory przekonaliśmy się, że pogodny niedzielny dzień zachęcił bardzo licznych odwiedzających do skorzystania z atrakcji, jakie oferuje Solina (oprócz kolejki i wieży widokowej także rejsy po zalewie, wypożyczalnie kajaków, rowerów wodnych, mnóstwo punktów gastronomicznych i sprzedających pamiątki i wyroby regionalne). W tłumie spacerowiczów zauważyłem grupę turystów pod wodzą znajomego przewodnika z Nowego Sącza. Jaki ten świat mały. Solina była ostatnim już punktem programu krajoznawczego. Pozostał nam już tylko powrót z przystankiem przy autostradzie na posiłek w barze Taurus (nie mogę sobie odmówić ich golonki). Do Chrzanowa dotarliśmy o przyzwoitej porze – na szczęście na dojeździe do Krakowa nie było większych korków.

To była wspaniała impreza – dzięki niezapomnianemu urokowi bieszczadzkich szczytów i dolin, dzięki bogactwu kulturowemu z którym mieliśmy okazję się zetknąć, dzięki doskonałemu towarzystwu chrzanowskich (i nie tylko) turystów a przede wszystkim dzięki Waldkowi, który przygotował i poprowadził imprezę z pasją oraz wdziękiem i urokiem osobistym.

Kanał Elbląski 11-14.05.2023.

KP.

Dość dawno nie organizowaliśmy wycieczki wokół Kanału Elbląskiego, postanowiliśmy więc znów tam pojechać. Zaproszenie spotkało się z dużym zainteresowaniem – pojechaliśmy dużą grupą na północ.

Rozpoczęliśmy realizację programu od zwiedzenia Muzeum Bitwy pod Grunwaldem. Nowoczesny obiekt i bardzo kompetentny przewodnik umożliwiły nam poznanie historii Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie (krótko mówiąc Krzyżaków), stosunków polsko – krzyżackich i bitwy pod Grunwaldem. Przeszliśmy także pod pomnik upamiętniający wspaniałe zwycięstwo sprzed 613 lat. To było bardzo kształcące.

Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze Muzeum Budownictwa Ludowego w Olsztynku. Jest ono kontynuacją działającego od 1913 roku Dorfmuseum Koenigsberg (Muzeum Wsi w Królewcu), przeniesionego w latach 1938-1942 do Olsztynka. W Muzeum można zapoznać się z zabudowaniami z terenów wiejskich nie tylko Warmii i Mazur ale także z Mazowsza i Małej (Pruskiej) Litwy. Mnie szczególnie zainteresował kościół ze wsi Rychnowo (kopia obiektu z 1714) – drewniany, kryty strzechą. Ciekawe są także chałupy pozostałe po menonitach i wiatraki, między innymi z rejonu dzisiejszego Królewca.

Po zakończeniu zwiedzania przejechaliśmy do Ostródy by zakwaterować się w Hotelu Dom Polonii. Bardzo nam się tu spodobało – hotel jest bardzo porządny, obsługa świetna, wyżywienie smaczne, urozmaicone. Zapamiętamy to miejsce.

Wieczorem była chwila na pierwsze zapoznanie się z Ostródą. Nad jeziorem jest przyjemnie wieczorem (tak mi się rymnęło), zachód Słońca jest piękny i są przyjemne bary.

W piątkowy poranek, po śniadaniu spacerowaliśmy po centrum Ostródy. Podeszliśmy do kościoła ewangelicko – metodystycznego Łaski Bożej. Zbudowany nieco ponad 100 lat temu dobrze udaje średniowieczny gotyk. Wejście do wnętrza czy na wieżę widokową (zachwalana jako najlepszy punkt widokowy na miasto) zależne jest od łaskawości pastora – kiedy tam podeszliśmy nie było go na miejscu a później odmówił wpuszczenia. Nieco lepiej udało się nam z katolickim kościołem Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny. Nieco starszy od poprzedniego (poświęcony został w 1857 r) również nawiązuje do gotyku. Wnętrze także wykonano w stylu gotyckim.

Kolejnym punktem na trasie naszego spaceru był zamek krzyżacki a właściwie jego rekonstrukcja po zniszczeniach z czasu II Wojny Światowej i późniejszej dewastacji. Obecnie funkcjonuje tam między innymi miejscowe Muzeum. Zajrzeliśmy na dziedziniec, zwiedzanie ekspozycji pozostawiając sobie na następny dzień, gdy w całej Polsce i także tu będzie Noc Muzeów.

Potem był czas na swobodny spacer po deptaku wzdłuż Jeziora Drwęckiego, na molo czy do któregoś z licznych lokali. Zajrzałem w tym czasie na Plac Tysiąclecia, do kościoła św Dominika Salvio, a na deptaku nad jeziorem zauważyłem wygrzewające się na kamieniach dwa zaskrońce.

O odpowiedniej porze wsiedliśmy do autokaru i pojechaliśmy do Buczyńca, by tam rozpocząć rejs po Kanale Elbląskim. Ten unikalny w skali światowej zabytek techniki (wzorem dla konstruktora był działający na tej samej zasadzie w USA Kanał Morrisa, który nie funkcjonuje od stu lat) pracuje od ponad 180 lat i ciągle cieszy się niesłabnącą popularnością wśród turystów. O wyjątkowości kanału stanowi zastosowane rozwiązanie umożliwiające pokonanie przez przepływające jednostki stumetrowej różnicy poziomów na swojej trasie. To właśnie suche pochylnie, po których statki (a także kajaki, gdy zajdzie taka okoliczność) są przewożone na specjalnych wózkach, przyciągają te tysiące zainteresowanych. Nas także pochylnie zafascynowały.

Po zakończeniu rejsu przez cztery pochylnie przejechaliśmy do Gietrzwałdu. W tej małej miejscowości 146 lat temu dwom miejscowym dziewczynkom ukazała się Matka Boża. Objawienia te (jedyne oficjalnie potwierdzone przez Kościół w Polsce) przyniosły świątyni wielką sławę. Nadal zmierzają tu liczne tłumy pielgrzymów. Budowla (początek z XV w, później wielokrotnie przebudowywana) zachowała jednolity gotycki styl. Lubię gotyk, tu jest dość ciekawy. Co mam więcej napisać ? Niespecjalnie porywające, chyba, że się wierzy w objawienia.

Po powrocie do Ostródy i kolacji znów można było pospacerować po mieście. Poszedłem na teren dawnych Białych Koszar. Zawsze (i w czasach niemieckich i za PRL) były siedzibą dużych jednostek artyleryjskich, teraz są siedzibą Starostwa, Sądu Rejonowego (budynki koszarowe), kilku wielkich sklepów i magazynów a częściowo rozsypującą się ruiną (dawne magazyny, garaże, warsztaty). A jeszcze później trafiłem znów nad jezioro. Jest tam grająca, podświetlana na kolorowo fontanna. Woda i światła towarzyszą muzyce z filmu „Piraci z Karaibów”, kankanowi Jakuba Offenbacha, utworowi w stylu Jeana-Michela Jarre’a i Marszowi torreadora z opery Carmen Bizeta. Warto tam usiąść na chwilę.

W sobotę pojechaliśmy do Malborka. Podczas dojazdu napotkaliśmy spore utrudnienia spowodowane robotami drogowymi. A kiedy już tam byliśmy zwiedziliśmy zamek pod przewodem dwóch kompetentnych i sympatycznych przewodniczek (grupy nie mogą być zbyt duże i słusznie). Zamek jest wspaniały, rozległy, potężny, potwierdzający moc Zakonu (pełną nazwę już podałem wcześniej, nie będę powtarzał). Wizyta tam to kawał historii. Zwiedzanie trwało dłużej niż zapowiedziano. Warto było ale z drugiej strony ograniczyło to czas na następne punkty programu.

Dalszy plan przewidywał przejazd do przekopu Mierzei Wiślanej – kilku uczestników tylko tego punktu programu wycieczki wcześniej nie zaliczyło – ale informacje wszechwiedzącego internetu o dłuuugich (wielogodzinnych) korkach na drodze dojazdu do tego miejsca zmusiły nas do rezygnacji z niego. Skierowaliśmy się więc do Fromborka. Miasto Mikołaja Kopernika jest niewielkie ale bardzo ciekawe. Najatrakcyjniejszy fragment to otoczone murami wzgórze katedralne. Z okazji Nocy Muzeów weszliśmy do katedry bezpłatnie. Najważniejszym miejscem w niej jest niewątpliwie grób Mikołaja Kopernika, choć budynek i wyposażenie katedry również zasługują na uwagę. Mieliśmy także czas na wejście na Wieżę Radziejowskiego, skąd podziwialiśmy rozległy widok na miasto i okolice oraz Zalew Wiślany. Warto pobyć we Fromborku dłużej, ale nas ograniczał czas.

Po powrocie do hotelu i kolacji znów poszliśmy do centrum Ostródy, by odwiedzić Muzeum w zamku krzyżackim – bezpłatnie (Noc Muzeów). To kilka ciekawych ekspozycji: archeologiczna prezentująca między innymi odnalezione w okolicy skarby srebrnych monet, nawet rzymskich z I w, dotycząca pobytu Napoleona w Ostródzie, XVI – XVII w uzbrojenia, narządzi tortur …

I nadeszła ostatnia noc w gościnnym hotelu. Przespałem ją dobrze, ale rano dowiedziałem się, że około 2 nad ranem odezwał się alarm a wkrótce potem pod hotel podjechały trzy jednostki straży pożarnej, policja i pogotowie. Na szczęście alarm był fałszywy. Ale rano, tuż po śniadaniu, sytuacja powtórzyła się: sygnał alarmowy, trzy samochody strażackie na sygnale … Huczne pożegnanie.

W niedzielę zaplanowaliśmy zwiedzić zamek kapituły pomezańskiej w Kętrzynie. Duży budynek katedry a obok zamek tworzą jednolity kompleks. Zamek jest oddziałem Muzeum w Malborku ale prezentuje własne, ciekawe zbiory: przyrodnicze, etnograficzne, archeologiczne, dzieła sztuki, rzemiosło artystyczne. Warto też, oczywiście, zajrzeć tuż obok do katedry.

Pozostał nam jeszcze ostatni punkt programu – Ciechocinek. Podjechaliśmy tam i zatrzymaliśmy się przy parku zdrojowym. Spacer po parku obok fontanny, muszli koncertowej, pijalni, potem deptak przy tężni – mnie to nie zachwyciło, bo wszędzie dzikie tłumy, kramy z pamiątkami, lodami i nawet grillem (zapach i dym niósł się daleko), głośna muzyka … Coraz trudniej znaleźć miejsce godne uwagi, które nie byłoby okropnie zatłoczone i skomercjalizowane.

Tyle. Program był bogaty, urozmaicony, zrealizowany prawie w całości. Pogoda dopisała, towarzystwo też – wycieczka była bardzo udana.

KP.

Zielony Staw Kieżmarski 03.05.2023.

Ciągle pada
Asfalt ulic jest dziś śliski jak brzuch ryby
Mokre niebo się opuszcza coraz niżej
Żeby przejrzeć się w marszczonej deszczem wodzie

A ja
A ja chodzę desperacko i na przekór wszystkim moknę
Patrzę w niebo chwytam w usta deszczu krople
Patrzą na mnie rozpłaszczone twarze w oknie. To nic.

Prognozy były marne ale i tak pojechaliśmy w słowackie Tatry Wysokie. Pod wodzą Tomka ruszyliśmy Doliną Kieżmarskiej Białej Wody w stronę Zielonego Stawu. Wiedzieliśmy na co się zanosi, więc były parasole, peleryny i w ogóle … Trasa nie była trudna, 600 – metrową różnicę wysokości pokonuje się dość łagodnie, tylko na niewielkim odcinku było trochę ślisko. Niskie chmury zasłaniały prawie wszystko, padał z nich mniejszy lub większy deszcz ale to nic, szliśmy zdecydowanie naprzód. Od czasu do czasu pokazywał się fragment ścian tatrzańskich a tuż przed dojściem do schroniska usłyszeliśmy głośny szum a gdy spojrzeliśmy w jego stronę zobaczyliśmy zsuwającą się szerokim żlebem wielką masę śniegu. Lawina !

W schronisku było ciepło, przytulnie, kiedy tam weszliśmy zrobiło się tłocznie. Były też znane nam już z poprzednich odwiedzin maksi -buchty (kluchy na parze) polane obficie masłem, posypane grubą warstwą cukru-pudru, cynamonu i kakao. Znakomite uzupełnienie kalorii po wysiłku w chłodzie i deszczu. Kiedy tam siedziałem przed oknem (a przede mną – buchta) widziałem liczne wąskie strumienie śniegu zsuwające się widocznymi żlebami. Leżący na stromych zboczach śnieg nasączony wodą deszczową nabierał wagi i odrywał się od podłoża.

Kilka osób, którym dojście do tego schroniska nie wystarczyło udało się nad Wielki Biały Staw. Pozostali po solidnym odpoczynku i wzmocnieniu się ruszyli w drogę powrotną.

Około stu metrów od schroniska moją uwagę zwróciły kikuty drzew ściętych przez bobry. Na stożkowych końcówkach odziomków widać było wyraźnie ślady zębów, wokół na śniegu leżało mnóstwo strużyn – ta praca została wykonana niedawno. Nieco dalej, na strumieniu zauważyłem tamę – kolejny dowód działalności tych gryzoni. Kiedy podszedłem bliżej dostrzegłem tropy na śniegu. To zadziwiające – skąd one się tu wzięły. Podobno same tu dotarły. A strumień poniżej w kilku miejscach opada stromymi wodospadami.

Dalej zejście było spokojne, choć trzeba było uważać na poślizgi. Po dojściu do parkingu zajęliśmy miejsca w autokarze i wróciliśmy do Chrzanowa. Nie było wspaniale bo pogoda była marna ale i tak warto było się w ten dzień wybrać w Tatry, żeby odetchnąć czystym powietrzem, zbliżyć się do potęgi gór, coś ciekawego zobaczyć.

Ciągle pada
Ludzie biegną bo się bardzo boją deszczu
Stoją w bramie ledwie się w tej bramie mieszcząc
Ludzie skaczą przez kałuże na swej drodze

A ja
A ja chodzę nie przejmując się ulewą ani spiesząc
Czując jak mi krople deszczu usta pieszczą
Ze złożonym parasolem idę pieszo. O tak!

KP. + Czerwone Gitary

Katalonia 25.04.-01.05.2023.

Ze względów niezależnych od nas musieliśmy odwołać zaplanowany w kalendarzu rejs do Oslo na „długi weekend majowy”. Żeby zaproponować coś w zamian postanowiliśmy przygotować eksperymentalną wyprawę do Katalonii. Eksperymentalną, bo z transportem lotniczym. Mogliśmy przy tym zaoferować bogaty program krajoznawczy, bo kontrahent w Katalonii przygotował właśnie taki pakiet: pobyt w hotelu wraz z wycieczkami autokarowymi do najciekawszych miejsc w okolicy.

Na nasze ogłoszenie zabrało się 17 chętnych, udział wziął także pilot imprezy.

Po południu we wtorek wylecieliśmy z Balic do Barcelony. Ponad dwugodzinny przelot, opuszczenie samolotu i lotniska, transfer do hotelu w Lloret de Mar – wszystko to sprawiło, że dotarliśmy na miejsce na późną kolację. Późną, ale solidną, bogatą jak wszystkie posiłki w tym hotelu. Po podróży mieliśmy już ochotę tylko na wypoczynek w pokojach.

Środa – pierwszy dzień z programem krajoznawczym. 25-osobowym busem z Romanem za kierownicą i przewodniczką Wierą pojechaliśmy do Girony. To jedno z ciekawszych miast Katalonii, bardzo zabytkowe (ze śladami rzymskimi). Zaczęliśmy od kolumny z lwicą, którą na szczęście należy pocałować w zad. Ponieważ jednak lwica wspięła się dość wysoko na kolumnę a na dużej tablicy napisano wyraźnie, że nie wolno leźć za nią, pozostało więc pogłaskanie miniaturki na pobliskiej tablicy z brązu gdzie opisano związaną z obiektem legendę. Potem obejrzeliśmy gotycki kościół św Feliksa. Kolejnym punktem związanym z miejscowymi legendami był obelisk upamiętniający św Narcyza i muchy, które uratowały niegdyś miasto przed atakującymi je Francuzami. Dalej spacerowaliśmy po świetnie tu zachowanych średniowiecznych murach obronnych i doszliśmy do katedry o największej nawie. Tuż przy kaplicy rozpoczyna się pozostałość dawnej dzielnicy żydowskiej. Tu mieliśmy trochę wolnego czasu – na kawę, napoje chłodzące czy zakupy pamiątek. Po chwili oddechu przeszliśmy jeszcze uliczkami starego miasta do mostu zaprojektowanego przez Gustawa Eiffla (tego samego …) i skierowaliśmy się na Plac Niepodległości (Independencia) z pomnikiem upamiętniającym walczących o niezależność Katalonii. Symbole obecnej walki o samostanowienie tej autonomicznej części Hiszpanii widoczne są na każdym kroku. Stąd było już niedaleko do miejsca, skąd Roman zabrał nas w dalszą drogę. A jeszcze w drodze powrotnej do hotelu zatrzymaliśmy się w winiarni (Bodega el Paratke), gdzie można było skosztować rozmaitych miejscowych produktów (oprócz win i likierów także sery, słodycze i kiełbasy – nawet z dzika) i, oczywiście, kupić coś z tego asortymentu a także z bogatego wyboru pamiątek. Obładowani torbami z zakupami wróciliśmy do busa a nim do hotelu. Było jeszcze sporo czasu przed kolacją, wyszliśmy więc z Wierą na spacer po Lloret de Mar. Zachwycił nas tu kościół św Romy. Gotycka bryła została nieco ponad sto lat temu rozbudowana i ozdobiona z zewnątrz w niezwykle oryginalny sposób, z wykorzystaniem motywów mauretańskich i z użyciem kolorowych mozaik. To wyjątkowa świątynia. Po dojściu na promenadę nadmorską rozproszyliśmy się. Ktoś usiadł na plaży, ktoś nawet wszedł do wody i przepłynął kilka metrów (woda była cieplejsza niż bywa w lipcu w Bałtyku), ktoś poszedł do rzeźby żony rybaka …

Wkrótce po kolacji spotkaliśmy się na tarasie na piątym piętrze by się integrować. Prawie wszyscy kiedyś już się spotkaliśmy na różnych wycieczkach, ale integrować należy się często.

We czwartek pojechaliśmy do stolicy Katalonii – Barcelony. Miasto to może każdemu kojarzyć się z czymś innym (kibicom z FC Barcelona, stadionem Camp Nou, na którym gra Robert Lewandowski, igrzyskami olimpijskimi w 1992, fanom Freddiego Mercurego z fenomenalnym wykonaniem wraz z Montserrat Caballe oficjalnej piosenki tych igrzysk …) a dla mnie jest to przede wszystkim miasto, w którym tworzył Antonio Gaudi. I właśnie od jego najwspanialszego dzieła rozpoczęliśmy wizytę w Barcelonie. Budowana wciąż (od ponad stu lat) bazylika La Sagrada Familia jest najpopularniejszą atrakcją turystyczną i skutkiem tego są ogromne tłumy zwiedzających. Dźwigi budowlane na zewnątrz i ścisk wszędzie zakłócają odbiór i trzeba umieć się odizolować, by w pełni poddać się magii tej budowli. A jest ona zaprawdę magiczna. Genialne połączenie wyjątkowego talentu konstruktorskiego (jak Gaudi policzył to wszystko bez komputerów?) z natchnioną wizją artystyczną zapiera dech w piersi. Koniecznie będę tam musiał pojechać po zakończeniu budowy (wiadomo już, że planowane na 2026 r – stulecie śmierci Gaudiego – nie ma szans na realizację).

Po wyjściu z bazyliki przejechaliśmy na Montjuic, świetnego punktu widokowego na miasto, gdzie są także ważne obiekty: budynki powstałe na międzynarodową wystawę w 1929 r (w największym z nich jest teraz Narodowe Muzeum Sztuki Katalonii) oraz stadion olimpijski. Warto tam zajrzeć nawet jeśli nie ma czasu na wejście do Muzeum czy na stadion.

Z góry zjechaliśmy do centrum i rozpoczęliśmy spacer po Dzielnicy Gotyckiej (Barri Gotic). Wąskimi uliczkami doszliśmy do Placu de Sant Jaume, gdzie naprzeciw siebie są: budynek parlamentu Katalonii i siedziba władz miasta. Dalej przeszliśmy pod Pont del Bisbe – gotyckiej przewiązki między dwoma budynkami i dotarliśmy do pałacu królewskiego a później przed katedrę św Eulalii. Wejście do wnętrza zostawiliśmy na czas wolny i skierowaliśmy się w stronę Placu Katalonii. Tu rozeszliśmy się według indywidualnych zainteresowań. Klika osób zechciało zobaczyć jeszcze z bliska (przejeżdżaliśmy już w pobliżu) dwa kolejne budynki zaprojektowane przez Gaudiego: Casa Batllo i Casa Milo. Czasu wystarczyło nam tylko na dojście do nich i obejrzenie z zewnątrz – do kasy Casa Milo była spora kolejka. Tego dnia było bardzo ciepło, nawet upalnie, z wielką przyjemnością usiedliśmy w jednej z restauracji nad szklankami z chłodnymi napojami. A potem trzeba było kierować się w stronę nabrzeża, gdzie byliśmy umówieni z grupą. Rambla de Catalunya doprowadziła nas do Placu Katalonii a Rambla pod pomnik Krzysztofa Kolumba. Po drodze zajrzeliśmy jeszcze na bazar Mercat de la Boqueria. Mnogość i różnorodność oferowanych tam artykułów spożywczych zadziwia ale nie mieliśmy czasu, by tam dłużej myszkować – czas nie jest z gumy. Po zebraniu całej grupy mogliśmy zająć miejsca w busie i wracać do hotelu. Tego wieczoru po kolacji znów spotkaliśmy się na tarasie.

Na piątek zaplanowane były odwiedziny w Montserrat (co się tłumaczy: Góra pocięta piłą). Każdy wie, że jest tam sanktuarium maryjne o znaczeniu porównywalnym z Jasną Górą. Różnice są takie, że Czarna Madonna jest rzeźbą a nie obrazem, opiekę sprawują benedyktyni i rzeczywiście jest to na górze (no bo Jasna Góra to żadna góra). Najpierw weszliśmy do bazyliki, żeby spokojnie poznać jej wnętrze, poczekaliśmy na koncert chóru chłopięcego i wreszcie przeszliśmy ku cudownej figurze. Można podejść blisko i nawet dotknąć dłoń dzięki niewielkiemu otworowi w osłonie z pleksy. Można przy tym prosić o łaski. Ja, jak zwykle w podobnych okolicznościach (np. pod Ścianą Płaczu w Jerozolimie), zwróciłem się z prośbą o pokój na świecie – jak widać dotąd nieskutecznie.

W kompleksie sanktuarium (i w cenie biletu, który należy wykupić, żeby podejść do Czarnej Madonny) jest Muzeum z bogatą kolekcją malarstwa, głównie hiszpańskiego, lecz nie tylko. Mają tam także ciekawą kolekcję ikon.

W czasie wolnym kilka osób zdecydowało się wyjechać kolejką terenową do stacji Sant Joan skąd można pójść kilkoma wygodnymi ścieżkami do dawnych pustelni i kaplic drogi krzyżowej. Z każdej ścieżki widoki są wspaniałe. Warto tam spędzić nawet kilka godzin.

Ale jednak trzeba było zbierać się do drogi powrotnej. Do hotelu wróciliśmy na kolację.

Na sobotę program przewidywał spotkanie z dziełami kolejnego genialnego artysty katalońskiego – Salwadora Dali. Jednak wcześniej odwiedziliśmy miasteczko Besalu (niecałe 5 km kwadratowych powierzchni, niecałe 2,5 tys mieszkańców i setki a w sezonie tysiące odwiedzających dziennie), w którym czas zatrzymał się kilkaset lat temu. Po przejściu przez średniowieczny most z wieżą bramną, potem przez drugą bramę trafia się na wąskie uliczki z kramami z pamiątkami i zabudowę pamiętającą bardzo dawne czasy – początki miasteczka sięgają X wieku. Szczególnie ciekawe są dwa romańskie kościoły: Sant Pere i Sant Vicenc, są tu także pozostałości po synagodze i mykwie oraz po zamku, od którego zaczęła się historia miasteczka. Nieczęsto spotyka się tak świetnie zachowany cały średniowieczny zespół miejski.

Gdy nadszedł czas (mieliśmy rezerwację wejścia do Muzeum na 13,15), przejechaliśmy do Figueres. Przed Teatrem Muzeum Salwadora Dali gromadzą się liczni chętni do wejścia. Trzeba cierpliwie poczekać na oznaczoną na bilecie godzinę w tłumie innych posiadających wejściówki na tą samą porę ale można w międzyczasie odwiedzić znajdujący się tuż obok kościół Sant Pere, w którym Salwador Dali został ochrzczony. A w Muzeum czeka na zwiedzających kontakt z dziełami artysty niewątpliwie obdarzonego wielkim talentem, wspaniałą wyobraźnią ale także wybiegającego daleko poza utarte drogi. Nie jestem krytykiem sztuki, nie odebrałem wszystkich kontekstów tych dzieł ale wiem, że to trzeba zobaczyć.

Po takiej dawce historii a potem sztuki surrealistycznej wróciliśmy do hotelu pełni wrażeń na ostatni już wieczorek na tarasie.

W niedzielę wyjechaliśmy nieco dalej i nawet przekroczyliśmy granicę państwową by zwiedzić część Katalonii należącą obecnie do Francji (tak potoczyły się losy tej krainy). Rozpoczęliśmy w Perpignan od bramy Najświętszej Marii Panny (Notre Dame) i znajdującego się tuż obok dawnego więzienia. Potem weszliśmy do katedry św Jana Chrzciciela i do sąsiadującego z nią dawnego przyklasztornego kościoła cmentarnego – obecnie galerii sztuki. Trafiliśmy tu na wystawę dzieł współczesnego malarza Mirko pod tytułem Divine Dichotomie. Kilka serii oryginalnych portretów (często własnych ale także małp), obrazy inspirowane znanymi dziełami (m.in. Damą z gronostajem Leonarda) – widać tu odwołania do sztuki klasycznej ale także abstrakcyjnej. Dla mnie było to ciekawe i inspirujące.

Podczas spaceru po starym centrum miasta napotkaliśmy kilka rzeźb tworzącego tu malarza a potem (po utracie wzroku w podeszłym wieku) – rzeźbiarza Aristida Maillol. Prawie wszystkie przedstawiają nagą postać kobiecą w różnych pozach – jego młodszą o 58 lat modelkę Dinę Vierny. Jedna z tych rzeźb znajduje się na dziedzińcu ratusza a w jego wnętrzu jest, między innymi, piękna sala ślubów, którą udało nam się zobaczyć.

Jeszcze krótki spacer po uliczkach starego miasta i nadeszła pora na chwilę odpoczynku. Kilka osób weszło do Hal Vaubana, gdzie są liczne stanowiska sprzedawców artykułów spożywczych, bary i restauracje. To coś na kształt bazaru.

Z Perpignan przejechaliśmy do kolejnej francuskiej – katalońskiej miejscowości – Collioure. To małe miasteczko nadmorskie przed stuleciem cieszyło się ogromną popularnością wśród malarzy. W lecie 1905 roku przyjechali tu Henri Martisse i towarzyszący mu André Derain, za nimi zaczęli do miasteczka przyjeżdżać na krócej lub dłużej inni artyści; w latach 1950-1952 przyjeżdżał do Collioure Picasso, a w latach 1953-1957 Salvador Dali.

Krótki spacer po miasteczku upewnia, że ta popularność nie była przypadkowa. Jest to miejsce niezwykle malownicze. Obok otoczonego murami obronnymi miasteczka o wąskich, pełnych uroku uliczkach jest zamek królewski, kościółek Matki Boskiej Anielskiej, molo i wspaniałe skaliste (ale także z piaszczystą plażą) wybrzeże. Nie trzeba wiele czasu, by się zakochać w Collioure.

I to było wszystko we francuskiej części Katalonii. Warto wspomnieć, że podobnie jak w hiszpańskiej, widuje się tu liczne katalońskie flagi (złote z czterema czerwonymi pasami).

Po powrocie do hotelu i kolacji spotkaliśmy się na pożegnanie z kierownictwem hotelu, które podziękowało nam za odwiedziny a potem przy lampce szampana można było posiedzieć lub potańczyć.

W poniedziałek wczesnym rankiem opuściliśmy gościnne progi hotelu, by ruszyć w drogę powrotną do kraju. Podróż samolotem jest znacznie szybsza i wygodniejsza niż autokarem ale i tak męcząca. Nic to – i tak będziemy ten tydzień wspominać z przyjemnością, bo było pięknie.

KP.

Spacer do Skałki Bolęcińskiej 21.04.2023.

Po udanej premierze spacerów koła Fablok po okolicy (Na przylaszczki 30.03.) następną propozycją był spacer do Skałki Bolęcińskiej. Tym razem, mimo znakomitej pogody grupa zebrała się mniej liczna (6 osób) ale sympatyczna.

Po starcie przed biurem Oddziału przeszliśmy do parku podworskiego w Kościelcu. Tu prowadzący Jurek opowiedział wiele o dawnych właścicielach tego parku i, nieistniejącego już, niestety, pałacu a szczególnie o niezwykle barwnej i zasłużonej na wielu polach postaci Adama Starzeńskiego. Tuż obok obejrzeliśmy kościół św Jana Chrzciciela i znów była okazja do wspomnienia ważnej w historii Chrzanowa postaci: błogosławionego Jana Marcina (imię zakonne) Oprządka – franciszkanina zgładzonego w obozie w Hartheim podczas II Wojny Światowej a także Służebnicy Bożej Janiny Woynarowskiej.

Potem ulicą Główną (kto by pomyślał: ulica Główna w Chrzanowie jest na jego peryferiach) i drogami leśnymi przeszliśmy do głazu ustawionego w miejscu określonym jako środek Powiatu Chrzanowskiego. Krótka przerwa na zdjęcia i dwa łyki wody dla ochłody i ruszamy dalej ale niezbyt daleko. Około kilometra od parkingu z głazem jest dawne wyrobisko po kamieniołomie a w jego klifie dwie groty, na mapach określane jako Jaskinia Maciejowa. Te, powstałe przez eksploatację wapienia groty, mają powierzchnie kilkudziesięciu metrów kwadratowych każda i wysokość do 2 m. Ale żeby do nich wejść, trzeba się mocno pochylić.

Dalej nasza trasa wiodła przez las. Przekroczyliśmy wspomnienie po linii kolejowej Chrzanów – Bolęcin i dalej przez las doszliśmy do miejsca, gdzie zaskoczyły nas zebrane w lesie stare beczki, stosy starych opon i inne dziwnie wyglądające obiekty. Nie śmietnisko, ale co? Paintball Adrenalina! Kiedy tam dochodziliśmy, słyszeliśmy odgłosy strzałów pneumatycznych a potem zobaczyliśmy grupkę młodzieży z pukawkami i w charakterystycznych kombinezonach.

Stąd już niedaleko do celu naszej wyprawy: Skałki Bolęcińskiej. Ale jeszcze po drodze znalazłem sporą garść smardzów. A pod Skałką (unikat triasowy na terenie, gdzie znakomita większość wapieni pochodzi z Jury) rozpaliliśmy ognisko i upiekliśmy kiełbaski. Było ciepło, słonecznie, sielsko …

Powrót był w podgrupach: ktoś wcześniej, ktoś później autobusem, ktoś nawet na rowerze (szedł z nim cały czas).

To był bardzo przyjemny spacer, przy pięknej pogodzie, w ciekawej okolicy i, co najważniejsze – w sympatycznym towarzystwie. Wkrótce znów się spotkamy !

KP.

Krokusy 04.2023.

Ta tradycja – wyjazdy na krokusy – rozwija się z roku na rok. W tym roku w kwietniu znów z PTTK w Chrzanowie wyjechały liczne grupy turystów.

Rozpoczęli młodzi członkowie i sympatycy z SKKT PTTK Cepry przy SP nr 1. We czwartek 20.04. pojechaliśmy do Doliny Chochołowskiej i to był bardzo dobry wybór. Po nieco utrudnionym dojeździe (mostki na drodze między Witowem a wjazdem do Doliny Chochołowskiej są przebudowywane i obowiązuje tam ruch wahadłowy) nasz autokar stanął na dość luźnym tego dnia parkingu i ruszyliśmy w stronę schroniska PTTK na Polanie Chochołowskiej. Już wkrótce na polankach przy drodze dały się widzieć krokusy ale w innych miejscach podziwialiśmy również inne kwiatki: wzdłuż cieków wodnych liczne lepiężniki białe oraz nieco rzadsze – różowe, knieć błotną (znaną powszechnie jako kaczeńce), śledziennice skrętolistne, pierwiosnki … Wiosna !

Widoki – były. Droga była wygodna, bez śniegu, ze śladowymi pozostałościami lodu, bez błota. Nie było zbyt tłoczno. Po dojściu do Polany Chochołowskiej stanęliśmy zachwyceni. To było to po co tu przyjechaliśmy: na polanie było mnóstwo krokusów. Na początek weszliśmy do schroniska, by odetchnąć, posilić się. Potem znów poszliśmy zachwycać się krokusami, które w słonecznych promieniach rozwinęły się. Podeszliśmy do kapliczki św Jana i spojrzeliśmy na polanę pełną krokusów z innej perspektywy i na Kominiarski Wierch, widoczny stąd doskonale.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek nad Chochołowskim Potokiem i tu przytulance jednej z uczestniczek przydarzył się wypadek: wpadła do potoku. Na szczęście zdołała utrzymać się na wodzie i dopłynąć do kamienia na przeciwnym brzegu. Co było robić? Trzeba była zdjąć buty i przejść po nią. Warto było dla radości właścicielki przytulanki.

Więcej przygód nie było, dojście do autokaru i powrót do Chrzanowa odbyły się spokojnie. Wróciliśmy do Chrzanowa zachwyceni tym, co widzieliśmy.

W sobotę prawie sto osób wyjechało do Doliny Kondratowej. W Zakopanem trzeba było dojść do Kuźnic – ciągle ze względu na przebudowę drogi nie jeżdżą tam busy. Dalej droga prowadziła nas obok pustelni Albertynek na Polanę Kalatówki. Do tej pory droga była wygodna, bez lodu i śniegu. Wkrótce za polaną Kalatówki na ścieżce trafiliśmy na śnieg, udeptany, wyślizgany, utrudniający podejście. Warto było założyć raczki.

Wreszcie doszliśmy do Polany Kondratowej. Tu już śnieg leżał wszędzie, na Polanie i zboczach okolicznych gór. W schronisku było dość tłoczno, przed nim dało się znaleźć miejsce siedzące by odetchnąć i wystawić twarz na promienie słoneczne. Czasu było sporo, można było pójść w stronę Przełęczy pod Kopą Kondracką lub Przełęczy Kondrackiej albo po prostu posiedzieć i zachwycać się otoczeniem.

Wracając zatrzymaliśmy się obok schroniska na Kalatówkach. Tu, na polanie było trochę krokusów ale znacznie mniej niż w Chochołowskiej. Można było za to podziwiać łanię pasącą się spokojnie na polanie. I tak było przyjemnie.

W niedzielę na krokusy wyjechaliśmy znów na Polanę Chochołowską, w sto osób. I znów było pięknie, tylko tym razem okropnie tłoczno. Już od dojazdu rozpoczęły się kolejki. Na szczęście na Siwej Polanie zorganizowany był specjalny parking dla autokarów. Przejście drogą do schroniska różniło się od czwartkowego tylko znacznie liczniejszym towarzystwem. Znacznie!

Ale i tak warto było, bo jednak krokusy tam są rewelacyjne. A staraniem Parku Narodowego tłumy nie wchodzą na polanę – cała otoczona jest taśmą. A ludzie i tak włażą – żeby zrobić lepsze zdjęcie. Bo rzeczywiście trzeba to fotografować. I jeszcze to otoczenie ośnieżonych szczytów.

Po tych wspaniałych chwilach wróciliśmy na parking – niektórzy trochę później, niż byliśmy umówieni, przeliczyli się ze swoimi siłami – i ruszyliśmy w drogę powrotną. I tu znów pokazało się, że tłum też musi jakoś wrócić do domu, czyli – korki.

W końcu jednak wróciliśmy do Chrzanowa. Choć w tłumie, ale i tak warto tam pojechać.

KP.

Spacer na przylaszczki 30.03.2023.

W czasach pandemii, kiedy nie wolno było gromadzić się w większych grupach a więc także organizować wycieczek, spotykaliśmy się w nielicznym gronie, by odbyć spacer po okolicy, przypomnieć sobie, jak przyjemnie jest w gronie przyjaciół, podziwiać piękno przyrody. Kiedy oswoiliśmy się z koronawirusem i wycieczki ruszyły pełną parą ten typ aktywności odszedł w zapomnienie – niesłusznie. Ciągle warto spotykać się w gronie bliższych i nieco dalszych znajomych by spędzić kilka godzin w przyjemnej, niedalekiej okolicy. Koło PTTK Fablok (dokładnie jego prezes Jurek) postanowiło przywrócić te spacery.

Pierwszym hasłem, jakie zaproponował Jurek był „spacer na przylaszczki”.

Umówiliśmy się na czwartek, zdając sobie sprawę z tego, że na nasze zaproszenie zgłoszą się tylko emeryci. Ale i tak, mimo niezachęcających prognoz pogody, zebrała się nadspodziewanie liczna grupa – łącznie 23 osoby. Świetnie!

Ruszyliśmy z punktu zbiórki przed biurem Oddziału PTTK i dość szybko dotarliśmy do Chechła. Właśnie nad rzeką Jurek opowiedział sporo o historii Chrzanowa, o Chechle, bobrach …

Wkrótce byliśmy na tarasie nad doliną rzeki, gdzie od zeszłego roku można wreszcie bez uczucia wstydu za jego opłakany stan odwiedzać cmentarz nr 445 z I Wojny Światowej. Teraz są tam uporządkowane kwatery grobowe, porządne krzyże, tablice informujące o historii tego miejsca, zadbane otoczenie.

Idąc dalej wzdłuż Chechła doszliśmy w okolice Kolonii Fabrycznej, gdzie Jurek pokazał nam pozostałości dawnego schronu. Kolejny przystanek był po przejściu przez mostek przy wylocie sztolni odwadniającej dawne szybiki służące wydobyciu rud ołowiu.

Po wejściu ponad dolinę zatrzymaliśmy się przy pomniku św Maksymiliana Marii Kolbego obok kościoła Matki Boskiej Ostrobramskiej a potem zajrzeliśmy do wnętrza świątyni.

I wreszcie nadszedł czas na symboliczny cel spaceru – przylaszczki. W lesie obok Kolonii Rospontowej kwitnie ich w tym czasie dużo. Dodatkowo spotyka się tu także zawilce. W przedwiosennym lesie te łany kwiatków (choć skromnych) zachwycają. Oprócz kwiatków Jurek pokazał warpie – pozostałości po szybikach dawnych górników.

A kierując się już w stronę centrum Chrzanowa przeszliśmy obok Fabloku (ciągle wspominamy spędzone tu lata), Morskiego Oka (zalanego przez wody gruntowe wyrobiska po dawnym kamieniołomie) i znów doszliśmy w rejon cmentarza z I Wojny. Poniżej jest odpowiednie miejsce na rozpalenie ogniska i upieczenie kiełbasek. To był już ostatni akcent tego przyjemnego spaceru.

Mówią, że dobrym ludziom pogoda sprzyja – chyba jesteśmy dobrzy, bo pogoda była bardzo przyjemna. Pogoda ducha też. Większość uczestników spaceru stanowili dawni Fablokowcy, znający się i przyjaźniący od wieeeelu lat, ale i ci, którzy z fabryką nie mieli nic wspólnego spędzili czas przyjemnie. Jurek już zapowiedział kontynuację spacerów.

KP.

Tatry – Gęsia Szyja (1489) 26.03.2023.

Kochamy Tatry, szczególnie jeśli nie za bardzo zatłoczone, to znaczy nieczęsto. Ale nawet, jak tłoczno, to i tak tam jeździmy.

Tym razem wybraliśmy się pod wodzą Tomka na piękne, widokowe, choć nie najwyższe szczyty. Zaczęliśmy od Zazadniej – punktu wyjściowego na Wiktorówki i Rusinową Polanę. Dojście do Sanktuarium Matki Bożej Jaworzyńskiej Królowej Tatr było mniej oblodzone niż się spodziewałem – ślizgaliśmy się tam wcześniej wielokrotnie. Obok kościółka zatrzymaliśmy się na chwilę przy symbolicznym cmentarzu, gdzie umieszczone są tablice upamiętniające osoby, które zginęły w Tatrach lub były znaczące dla Tatr i taternictwa.

Stąd już tylko kilka kroków dzieliło nas od Polany Rusinowej, znanej jako znakomity punkt widokowy na Tatry Bielskie, Wysokie i część Zachodnich. Pogoda nam dopisała – widoki były znakomite.

Po dłuższej chwili rozpoczęliśmy podejście na szczyt Gęsiej Szyi. Kiedy po raz pierwszy, daaawno temu podchodziłem tą drogą, wydała mi się bardzo nużąca. Tym razem wszedłem tam spokojnie. Może dlatego, że dałem się ustawić „na zamku” i szedłem za idącymi najwolniej w grupie. Tak, czy inaczej wszyscy osiągnęliśmy szczyt i zachwyciliśmy się kolejnymi widokami.

A potem zeszliśmy na Waksmundzką Polanę i ruszyliśmy czerwonym szlakiem w kierunku Zakopanego przez Psią Trawkę i Dolinę Suchej Wody. Na Hali Kopieniec skręciliśmy na szlak zielony w kierunku Wielkiego Kopieńca przez Polanę Kopieniec. Po sporym kawałku podejścia zdobyliśmy szczyt (1328). I tu znów mogliśmy podziwiać rozległe widoki od Giewontu po Koszystą. Z drugiej strony widzieliśmy kawał Beskidów od Babiej Góry po Radziejową.

Schodząc zatrzymaliśmy się na moment na Polanie Kopieniec by sfotografować krokusy – już się zaczęły pokazywać.

I zostało nam już tylko zejście do Toporowej Cyrhli a potem powrót do domu – wszystko dość szybko i sprawnie.

Znów nam się udała pogoda i w ogóle cały dzień. Było wspaniale.

KP.

Kraków 25.03.2023.

Jakiś czas temu w kole PTTK Fablok pojawił się pomysł zwiedzenia wszystkich krakowskich kopców – nie po raz pierwszy, oczywiście. Żeby nie zanudzić, zwiedzaliśmy kopce przez cztery lata w tempie jeden na rok. I wreszcie nadeszła pora na piąty kopiec. Nie wiecie o co chodzi? No właśnie, nie wszyscy wiedzą o kopcu św Jana Pawła II.

Tak więc w piękny sobotni poranek zaczęliśmy od kompleksu Redemptorystów przy ul. Pawlickiego (postmodernistyczna architektura kompleksu nie porwała nas a wręcz przeciwnie – wydaje się odpychająca) i usypanego tu w roku 1997 niewysokiego kopca. Najmłodszy i najniższy z krakowskich kopców, ale jest! Szkoda tylko, że tuż obok, przytulony do szacownego obiektu jest placyk na kontenery śmieciowe. Nie godzi się!

Na szczyt kopca nie weszliśmy – nie mieliśmy takiego zamiaru a poza tym przybiegła skądś nerwowa osoba z krzykiem, że nie wolno a w ogóle to ona powinna być poinformowana. Teren jest otwarty, ogólnodostępny, nikt nie czuwa przy bramie a ona ma pretensje! Ale dość narzekań. Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i poszliśmy dalej.

Kolejnym obiektem na naszej trasie, również związanym z Karolem Wojtyłą był kościół św św Stanisława Kostki i Jana Bosko. Podczas II Wojny Światowej mieszkający nieopodal Karol Wojtyła należał do tej parafii. Wspominał później, że miejsce to i posługujący tu księża mieli ogromny wpływ na decyzję młodego Karola o wstąpieniu na drogę kapłaństwa. Spokojne wnętrze kościoła sprzyja skupieniu a w kaplicy Matki Bożej Wspomożenia Wiernych można podziwiać między innymi witraż ze scenami z życie Karola Wojtyły – św Jana Pawła II.

Po krótkim spacerze zbliżyliśmy się do Krakowskiego Centrum Kongresowego ICE. Zwiedzenie go w tym dniu nie było możliwe – odbywał się tu Kongres Invest Cuffs 2023. Zapewne warto zwiedzić ten obiekt (z zewnątrz wygląda ciekawie) ale niełatwo znaleźć termin – tu ciągle coś się dzieje, szczególnie w weekendy.

Obok Ronda Grunwaldzkiego i wzdłuż ulicy Konopnickiej przeszliśmy do Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha. Po drodze podziwialiśmy bulwary z kwitnącymi żonkilami, spokojnie płynącą Wisłę i Wawel na drugim brzegu.

W Muzeum Manggha prezentowane są obecnie cztery ekspozycje: Werki Wajda (ciekawe fotosy Renaty Pajchel przestawiające pracę Andrzeja Wajdy przy różnych filmach), Imaginarium natury – obrazy Watanabe Seitei, Z japońskiej kolekcji Feliksa Mangghi Jasieńskiego (skromna ilościowo) i Kimono – nieprzebrane inspiracje. Malarstwo Watanabe Seitei – jakże odmienne od malarstwa europejskiego, subtelne, delikatne – nie do każdego dociera za to wspaniałe kimona zachwyciły wszystkich.

Po wyjściu z Muzeum przez most Grunwaldzki przekroczyliśmy Wisłę, przystanęliśmy na chwilę przy pomniku psa Dżoka i obok kościoła bernardynów doszliśmy do Grodzkiej. Tu już weszliśmy w tłum turystów. Wkrótce dotarliśmy do kościoła św św Piotra i Pawła. W planie mieliśmy nawiedzenie nowego Panteonu Narodowego. W kryptach pod kościołem pochowani są kolejni wielcy Polacy (po zapełnieniu krypt na Skałce): ks Piotr Skarga, profesorowie Karol Olszewski i Zygmunt Wróblewski, znakomici matematycy, którzy złamali szyfr Enigmy: Marian Rajewski, Jerzy Różycki i Henryk Zygalski, pisarz Sławomir Mrożek, maestro Krzysztof Penderecki, poeta Adam Zagajewski.

Po opuszczeniu krypt Grodzką doszliśmy do Rynku Głównego by tu odpocząć po trudach zwiedzania. Chciało nam się już kawy i może czegoś więcej, więc w małych grupach rozeszliśmy się po okolicy. Kiedy siedzieliśmy nad daniami, podobno padał deszcz – nic mi o tym nie wiadomo, kiedy wyszliśmy z restauracji było pięknie, słonecznie.

A na Rynku Głównym zawsze coś się dzieje. Tym razem z jednej strony Adasia (tam, gdzie panują kwiaciarki) odbywała się głośna manifestacja Białorusinów wspieranych przez Ukraińców i tubylców z żądaniem swobód dla Białorusi a z drugiej strony (między pomnikiem wieszcza a kościołem św Wojciecha) odbył się uroczysty apel z okazji święta Chorągwi Krakowskiej ZHP. Kilkanaście setek druhen i druhów stanęło karnie w czworoboku. Z meldunków składanych przez komendantów obecnych hufców dowiedzieliśmy się, że udział wzięli między innymi harcerze z Trzebini i Krzeszowic ale nie było reprezentantów Chrzanowa. Ciekawe, a może smutne.

O umówionej godzinie zebraliśmy się wszyscy i przeszliśmy na parking skąd zabrał nas nasz pojazd. I znów mieliśmy ciekawą, urozmaiconą wycieczkę. Kraków tak ma – nie można się tu nudzić.

KP.

Podhale 18-19.03.2023.

Co roku, trochę z obowiązku, bardziej dla przyjemności władze Oddziału PTTK wyjeżdżają gdzieś, bliżej lub dalej, by odbyć zebranie podsumowujące miniony rok. Wyjazdy te są otwarte także dla innych członków i sympatyków PTTK. Tym razem ponownie obraliśmy za bazę pensjonat Cztery Pory Roku w Kościelisku.

Zanim jednak tam trafiliśmy zrealizowaliśmy program turystyczno – krajoznawczy rozpoczynając od przejścia fragmentu Pasma Gubałowskiego od Słodyczek, przez Ostrysz (1025) do Chochołowa.

Pogoda była doskonała, było ciepło, słonecznie, widokowo. Przez całą drogę podziwialiśmy na południu potężny łańcuch Tatr Zachodnich. Również w innych kierunkach widać było sporo: na północy – Gorce z Turbaczem, bardziej na zachód – monumentalną Babią Górę. Na polanach pojawiły się pierwsze nieśmiałe krokusy – bliżej Chochołowa było ich sporo i były bardziej rozwinięte. Szło się wygodnie, choć miejscami były resztki śniegu a na innych fragmentach sporo błota. To ciągniki rozworzące nawóz na łąki (minęliśmy ich kilka) rozjeździły namokniętą powierzchnię drogi. Na jednej z polan ciekawostką był widok trzech quadów z ekipą młodych próbujących dwoma pojazdami wyciągnąć trzeci, który utknął w głębokim błocie. Byliśmy ciekawi, jak to się skończy ale nie mieliśmy tak wiele czasu, by obserwować akcję do końca – nie szło im to.

W Chochołowie mieliśmy zarezerwowane wejście do Term. Przez trzy godziny moczyliśmy się tam w różnych basenach i basenikach, także na zewnątrz – ze wspaniałym widokiem na Tatry. Mnie to specjalnie nie bawi, wolę godzinę popływać.

Z basenu pojechaliśmy do pensjonatu. Po smacznym, obfitym obiedzie i zakwaterowaniu zarząd – poszerzony – zebrał się dla załatwienia oficjalnych spraw a potem była część rozrywkowa, z muzyką i tańcami. Było głośno, było radośnie, przetańczyliśmy niecałą noc.

W niedzielę po śniadaniu opuściliśmy pensjonat i pojechaliśmy do Zakopanego. W planie było przejście Strążyską Doliną do wodospadu Siklawica. Tu warunki drogowe były inne niż wczoraj: w dolinie leżał jeszcze śnieg, w wielu miejscach oblodzony – najbardziej na podejściu do Siklawicy. Warto było założyć raczki, jeśli ktoś je miał. Przed bufetem na Polanie Strążyskiej było doskonałe miejsce na dłuższą sjestę: stoły, ławy z widokiem na Giewont, ciepłe promienie słoneczne – sama przyjemność. Było tu sporo turystów ale i miejsca niemało – każdy znalazł kawałek ławy dla siebie.

Ze Strążyskiej Doliny podążaliśmy Drogą pod Reglami w stronę skoczni ale jeszcze zboczyliśmy w Dolinę ku Dziurze. Ostatni odcinek ścieżki, dość stromy, oblodzony był trochę trudny ale warto było go pokonać by wejść do Dziury.

Potem jeszcze kawałeczek i już jesteśmy pod skocznią. Kto chciał – poszedł do centrum, kto nie kocha Krupówek – usiadł w którymś z okolicznych lokali by coś zjeść i popatrzeć na skocznie.

O odpowiedniej porze wsiedliśmy do naszego pojazdu i ruszyliśmy do Chrzanowa.

Szkoda, że to było tak krótko, było świetnie – wspaniałe otoczenie, piękna pogoda, znakomite towarzystwo.

KP.

Babia Góra na Dzień Kobiet 12.03.2023.

Tradycję, jeśli dobra, należy kontynuować. A nasze wycieczki na Babią Górę z okazji Dnia Kobiet są dobrą tradycją, więc je kontynuujemy.

W tym roku w przeddzień naszego wyjazdu pogoda była marna – było pochmurnie, nawet miejscami deszczowo, na Babiej Górze ratownicy GOPR sprowadzili zbłąkanych turystów – kilkoro naszych uczestników przestraszyło się tych informacji i nie stawiło się rano na starcie imprezy – niech żałują.

Ci, którzy wyjechali, rozpoczęli podejście, jak zwykle w przypadku tych imprez od Przełęczy Lipnickiej 1012 m npm (częściej nazywanej Krowiarkami, od nazwy znajdującej się tam polany). Po niedawnych sporych opadach śniegu ścieżki były już przedeptane ale jeszcze nie wyślizgane, szło się więc bardzo wygodnie, wygodniej niż latem – po kamieniach i korzeniach. Oczywiście, podejście do Sokolicy i nawet trochę dalej jest dość strome i – szczególnie dla nie dość dobrze przygotowanych kondycyjnie – wyczerpujące. Jednak już od początku wysiłek zostaje nagrodzony coraz wspanialszymi widokami – jeśli pogoda pozwala na ich podziwianie. A tego dnia pogoda nam dopisała – widoki były. Na trasie przez las zachwycaliśmy się cudownie ośnieżonymi drzewami, wyżej – proporcowymi osadami lodu na gałęziach kosodrzewiny i innych sterczących obiektach oraz coraz szerszymi panoramami. Podchodziliśmy wśród licznych tłumów turystów – znakomita pogoda skusiła wielu miłośników Królowej Beskidów.

Powyżej górnej granicy lasu widać było coraz dalej ale z drugiej strony zaczęliśmy odczuwać coraz mocniejsze podmuchy wiatru. Na szczęście był to tylko wiatr – bez niesionych wraz z nim płatków śniegu, igiełek lodu lub gęstej mgły, jak to bywało już nie raz w tym czasie.

Podejście na kolejne wyniosłości grzbietu wymagało wysiłku ale daliśmy radę – nawet ci o nienajlepszym przygotowaniu kondycyjnym.

Na szczycie (1725) było słonecznie, widokowo ale i zimno, przez dość silny wiatr. Wiatr zdmuchnął w wielu miejscach świeży śnieg z dawniejszej pokrywy lodowej i tu wreszcie przydały się raczki – teraz już trudno spotkać tu kogoś bez nich.

Po krótkim odpoczynku z małym posiłkiem pod osłoną kamiennego murku, zrobieniu zdjęć zebraliśmy się do zejścia. Ciągle było widokowo, słonecznie. Mijaliśmy podchodzących na szczyt od Brony. Kiedy dotarliśmy do przełęczy okazało się, że dalsze zejście jest niezwykle trudne – najbezpieczniejszą metodą opuszczenia się były d…zjazdy. Zjazdy kilkunastometrowymi odcinkami wyślizganych rynien były wielką frajdą, powrotem do zachwytów z dzieciństwa.

W schronisku mieliśmy czas na posiłek, odpoczynek i nawet na symboliczny toast z okazji Dnia Kobiet. Było miło.

Potem jeszcze zejście czarnym szlakiem – z początku ze stromymi momentami, potem nieco nużącym i już jesteśmy wszyscy w autokarze. Ostatnie spojrzenie na monumentalny masyw Babiej i ruszamy w drogę powrotną. Po tak wspaniałym dniu w autokarze humory dopisywały.

Powtórzę – niech żałują ci, którzy mogli tu być a zrezygnowali.

KP.

Nowy Wiśnicz, Okocim 11.03.2023.

Bywaliśmy w Nowym Wiśniczu i w Okocimiu także, ale nie w Browarze (można go zwiedzać od niezbyt dawna), więc uznaliśmy, że połączenie tych miejscowości w jeden program to niezły pomysł, choć łączy je tylko bliskość geograficzna. Na ogłoszenie odpowiedziało ponad 30 osób, więc pojechaliśmy.

Zaczęliśmy od Rynku w Nowym Wiśniczu i kościoła Wniebowzięcia NMP. Już tu była okazja do przedstawienia sylwetki Honorowego Obywatela Nowego Wiśnicza – profesora Czesława Dźwigaja. Jego specjalnością są pomniki Jana Pawła II (jeden z około 50 znajdujących się w różnych miejscach na całym świecie widzieliśmy przed kościołem) ale w okolicy można napotkać także inne dzieła tego znanego krakowskiego rzeźbiarza pochodzącego z Nowego Wiśnicza.

Z Rynku przez park doszliśmy do ufundowanego przez założyciela miasta, Stanisława Lubomirskiego, kompleksu dawnego klasztoru karmelitów bosych – obecnie Zakładu Karnego (woleliśmy nie próbować dostać się do środka). Później skierowaliśmy się do Muzeum Jana Matejki w Koryznówce. Ten niezbyt wielki obiekt (zaledwie dwa pokoje i przedpokój) zawiera sporo pamiątek po Mistrzu, który bywał tu często. Ostatnim punktem programu w Nowym Wiśniczu był zamek zbudowany przez Kmitów, rozbudowywany przez kolejnych właścicieli, szczególnie wspomnianego już Stanisława Lubomirskiego. Zwiedziliśmy tu wnętrza zamkowe (w porównaniu z innymi znanymi nam zamkami dość skromne) a potem obejrzeliśmy wyjątkowy seans w „kinie” wykorzystującym technologię komputerową, dzięki czemu wrażenia są niesamowite.

Potem przejechaliśmy do Okocimia (właściwie teraz ten teren należy do Brzeska), by zwiedzić Browar. Bardzo zaangażowany przewodnik ze Stowarzyszenia Miłośników Browaru Okocim przekazał nam ogrom informacji na temat rodziny Goetzów przez prawie sto lat rozwijającej to słynne przedsiębiorstwo. Potem dość szybko obejrzeliśmy fragment ciągu produkcyjnego – warzelnię i na zakończenie zasiedliśmy przy długim stole by degustować niektóre z wyrobów Browaru. Spróbowałem napojów piwnych Garage ale według mnie nie mają nic wspólnego z piwem: nie smakują jak piwo, nie wyglądają jak piwo (Garage Kamikaze jest niebieskie!). Może dla kobiet …

Na koniec mieliśmy jeszcze czas by odwiedzić restaurację Pawilon, zbudowaną z inicjatywy Jana Albina Goetza (a jakże) – jako teatr letni, obecnie na małopolskim szlaku architektury drewnianej (jedyny drewniany teatr na tym szlaku). Na dawnej scenie zjedliśmy coś, dość szybko, całkiem smacznie i stosunkowo niedrogo !

I potem już wracaliśmy. Nie odwiedziliśmy pałacu Goetzów – na swojej stronie zapraszają do zwiedzania, ale kiedy się z nimi skontaktować to informują, że obecnie to niemożliwe. Ale i tak program wycieczki był atrakcyjny. Pogoda trochę popsuła wrażenie – było chłodno, czasem wręcz zimno, wietrznie, chwilami prószył śnieg, ale i tak wycieczka się podobała.

KP.

Bieszczady zimowe 24-26.02.2023.

Od lat jeździmy w Bieszczady, zwykle w maju lub czerwcu, zwykle jest komplet chętnych i zawsze są zadowoleni. W tym roku postanowiliśmy dodatkowo odwiedzić Bieszczady zimą. Założyliśmy nieco mniej liczną grupę (30 osób) i taka się zebrała.

Prognozy na te dni nie były zbyt zachęcające, ale nie przejmowaliśmy się tym zbytnio.

W piątek wyjechaliśmy wczesnym rankiem by możliwie szybko ruszyć w góry. Niestety, podczas dojazdu przytrafiły nam się nieprzewidziane przeszkody: najpierw korek na drodze spowodowany kolizją a potem awaria a nawet dwie (przebita opona i problemy z mocą silnika). Z awariami próbował sobie poradzić mechanik w Jaśliskach co zajęło mu sporo czasu i nie do końca się udało.

Tak więc na miejsce startu dotarliśmy później niż planowano. Na szczęście trasa przewidziana na ten dzień była niezbyt długa. Z przełęczy Wyżnej ruszyliśmy w górę. Nie padał deszcz, trochę posypywał śnieg, szlak był przedeptany – szło się nieźle. Po wyjściu z lasu na połoninę przekonaliśmy się, że jednak prognozy nie do końca się myliły: weszliśmy w chmurę, wiał wiatr, ogólnie było nieprzyjemnie. Ale w schronisku Chatka Puchatka 2 było ciepło, sucho, przytulnie. I był bufet. Teraz to schronisko wreszcie oferuje możliwość odpoczynku w przyzwoitych warunkach. Posiedzieliśmy tam, ogrzaliśmy się, wzmocniliśmy. A potem trzeba było wracać, znów we mgle i wietrze. Ale takie są góry – nie zawsze słoneczne i widokowe.

Po powrocie do busa (kierowca w międzyczasie poradził sobie z problemem mechanicznym) zjechaliśmy do Ustrzyk Górnych i zakwaterowaliśmy się w hotelu górskim PTTK. To całkiem przyzwoity obiekt oferujący wygodne noclegi i smaczne posiłki (śniadania w formie bufetu – urozmaicone, obfite), poza tym w doskonałej lokalizacji – blisko najatrakcyjniejszych partii górskich.

W sobotę po śniadaniu Waldek zarządził późniejszy wyjazd, żeby przeczekać padający deszcz. I rzeczywiście, kiedy wyjeżdżaliśmy z hotelu, przestawało padać a kiedy ruszaliśmy na trasę z Wołosatego, szliśmy w słabnącym opadzie śniegu. Z upływem czasu pogoda poprawiała się. Kiedy czoło grupy doszło do przełęczy pod Tarnicą było tam jeszcze bardzo wietrznie, pochmurno. Niektórzy zniechęcili się i rozpoczęli powrót bez zdobycia szczytu. Ci, którzy dotarli na przełęcz nieco później, weszli na szczyt jeszcze w silnym wietrze, ale wkrótce zostali nagrodzeni wyraźną poprawą pogody: niskie chmury zostały przegnane przez wiatr po czym uspokoiło się i było po prostu wspaniale – niebo słoneczne z jasnymi obłokami, widoki we wszystkie strony. Podziwialiśmy najbliższe i nieco dalsze szczyty: Bukowe Berdo, Krzemień, Halicz, Rozsypaniec, na zachodzie Wielką Rawkę, Połoninę Wetlińską, na wschodzie i południu szczyty ukraińskie. Była wspaniała okazja do zrobienia wielu pięknych zdjęć. Wracaliśmy do Wołosatego tą samą drogą (za wyjątkiem siedmioosobowej grupy wyczynowców, którzy woleli atrakcyjniejsze, choć dłuższe zejście przez Szeroki Wierch bezpośrednio do Ustrzyk Górnych). Jeszcze z dołu warto było sfotografować pięknie widoczną po poprawie pogody Tarnicę. To był doprawdy wspaniały dzień, choć z rana nie zapowiadał się.

W niedzielę po śniadaniu opuściliśmy gościnny hotel i przejechaliśmy do Wetliny. Ze Starego Sioła ruszyliśmy w stronę Przełęczy Orłowicza. Pogoda znów była niezachwycająca: powyżej górnej granicy lasu wiał wiatr a szczyty otulały chmury. Po dojściu do przełęczy nie wszyscy zdecydowali się na zdobywanie Smereka, licząc się z całkowitym brakiem widoczności ze szczytu. Okazało się jednak, że nie było tak tragicznie – wiatr rozwiał chmury i dało się podziwiać widoki.

Tak, czy inaczej wszyscy wrócili na parking w Wetlinie i mogliśmy skierować się w stronę domu. Ale jeszcze w Wyżnem zatrzymaliśmy się w zajeździe Magyar na posiłek – warto zapamiętać to miejsce, bo karmią smacznie i za przyzwoitą cenę.

I to już była ostatnia atrakcja podczas tej bardzo udanej wycieczki. Za rok chyba znów pojedziemy w Bieszczady zimą, bo warto.

KP.

Hrebienok 12.02.2023.

Po raz kolejny wybraliśmy się na Siodełko (to polska nazwa) lub Hrebienok (to po Słowacku, częściej używane nawet u nas) by podziwiać kolejną lodową świątynię. Od siedmiu chyba lat grupa słowackich i nie tylko rzeźbiarzy tworzy tam z ogromnej masy lodu prawdziwe cuda. W tym roku inspiracją była kaplica Grobu Pańskiego w Jerozolimie. Ale po kolei.

Dojazd do Starego Smokowca zajął nam, niestety, więcej czasu niż planowaliśmy, ze względu na długi „korek” w Tatrzańskiej Łomnicy. Problemem było tu zapełnienie parkingu pod wyciągiem narciarskim. Kiedy wreszcie przedarliśmy się przez to miejsce, dalej było już szybko.

Z parkingu ruszyliśmy w stronę Hrebienoka a wkrótce część grupy oddzieliła się, kierując do dolnej stacji kolejki terenowej na przełęcz. Większość jednak zdecydowała się na piesze podejście wygodnym szlakiem. Pogoda była piękna, mieliśmy dość czasu, plan niezbyt ambitny i nie warto było tłoczyć się w kolejce.

Na Hrebienoku zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby wypić dwa łyki herbaty i założyć raczki – z wcześniejszych doświadczeń wiedzieliśmy, że dalej droga może być wyślizgana tysiącami nóg turystów. Wkrótce ruszyliśmy w głąb Doliny Zimnej Wody szlakiem ponad jej dnem (znakowanym na czerwono). Ta droga jest bardzo widokowa a przy znakomitej, słonecznej pogodzie przejście nią było wielką przyjemnością. Przy Wodospadzie Ogromnym (Obrovskim) zatrzymaliśmy się na chwilę by zrobić zdjęcia, choć właściwie nie bardzo było co fotografować – widać było ścianę lodu pokrytą śniegiem.

Niedługo potem dotarliśmy do Chaty Zamkovskiego. Tu można było spokojnie posiedzieć i skorzystać z oferty bufetu (soczewicowa była smaczna, szarlotka podobno też – nie próbowałem) lub sięgnąć do zasobów z plecaka. Trzeba też było zrobić grupowe zdjęcie. A potem ruszyliśmy w drogę powrotną na Hrebienok – tym razem szlakiem zielonym, obok bufetu Reinerowego, kolejnych wodospadów (również mało atrakcyjnych pod warstwa lodu i śniegu) oraz Bilikovej Chaty. W sumie to cały czas ścieżka była wygodna i można było ją bezpiecznie przejść bez żelaza pod butami. Ale strzeżonego …

Na Hrebienoku mieliśmy jeszcze dość czasu, żeby wejść pod kopuły (dwie w tym roku) osłaniające lodowe cudeńka. Pod pierwszą była właśnie replika kaplicy Grobu Pańskiego z Jerozolimy – dość wierna (byłem tam, pamiętam, mogę porównać) a pod drugą zespół rzeźb różnych autorów o różnych tematach. Właściwie ten drugi zestaw bardziej mi się podobał.

Można było jeszcze zatrzymać się na chwilę przy bufecie a potem trzeba już było zjeżdżać lub schodzić do parkingu.

Cały czas niebo było prawie całkiem czyste, widoki wspaniałe, potężne szczyty górskie okryte śniegiem zachwycały, trasa niezbyt męcząca, powiedziałbym: spacerowa – w sumie to był piękny dzień. I nawet dość długa podróż powrotna (na wysokości Nowego Targu, jak zwykle, wlekliśmy się w korku) nie zdołała popsuć tego wrażenia.

KP.

Morskie Oko 08.01.2023.

Wycieczka nad Morskie Oko na początku roku powoli staje się naszą tradycją. Tym razem znów zebrało się nas prawie 40 osób. Piękna pogoda i niezłe warunki śniegowe zachęciły do wyjazdu w Tatry.

Standardowe przejście z Palenicy Białczańskiej obok Wodogrzmotów Mickiewicza i przez Polanę Włosienica nie stanowi jakiegoś odkrycia ale zawsze daje możliwość podziwiania widoków. Droga, pokryta cienką warstwą udeptanego śniegu nie sprawiała kłopotów. Na skrótach kamienie były wyślizgane ale kto nie miał lub nie chciał zakładać raczków mógł przejść dość bezpiecznie. Na trasie, jak zawsze w słoneczny dzień weekendowy, był tłum.

W schronisku PTTK nad Morskim Okiem było, oczywiście, tłoczno. Zawsze jednak da się tam znaleźć miejsce przy stole, by coś zjeść i wypić. Dla niektórych członków naszej grupy dojście w to piękne miejsce było już wystarczającym, większość ruszyła wokół stawu a kilkoro zdeterminowanych weszło nad Czarny Staw, mimo trudnych warunków (wyślizgana, stroma ścieżka). Tak, czy inaczej wszystkim się podobało, bo było cudnie: monumentalne, ośnieżone szczyty, pośrodku rozległa połać stawu, wszystko to oświetlone przez promienie słoneczne. I dodatkowo możliwość oddychania wyjątkowym, niezanieczyszczonym powietrzem – czysta rozkosz !

Choćbym tu miał być po raz setny, to będę tu przychodził, póki nogi będą nosić!

Potem trzeba było, oczywiście, zejść do autokaru i wrócić nim do Chrzanowa, ale to, choć trochę nudne, nie zdołało stłumić zachwytu po tak wspaniałym dniu.

KP.

Kozia Góra – powitanie Nowego Roku 01.01.2023.

Tradycyjnie pierwszego stycznia ruszamy gdzieś w góry – niezbyt daleko i niezbyt męcząco – by powitać Nowy Rok. Tak było i tym razem.

Wybraliśmy się na Kozią Górę niedaleko Bielska – Białej, bo właśnie ta lokalizacja spełnia wszystkie założenia. W piękny, słoneczny, niezbyt wczesny poranek wyjechało nas z Chrzanowa 21 amatorów górskiej przygody. Dojechaliśmy do parkingu w pobliżu kolejki na Szyndzielnię, doszliśmy do dolnej stacji i daliśmy się wywieźć do stacji górnej. Trzeba zaczynać delikatnie: jeszcze w tym roku nie byliśmy w górach.

Ze stacji kolejki do schroniska PTTK pod Szyndzielnią jest blisko i to nam się podobało. Tu była chwila na kawę, herbatę, czy co tam kto miał w plecaku albo kupił w bufecie. Można też było zachwycić się widokiem na majestatyczną Babią Górę i Tatry na dalszym planie.

Ze schroniska ruszyliśmy w dół – w kierunku Stefanki na Koziej Górze. Ten odcinek też nie był zbyt długi i męczący, choć od spacerowo nastawionych uczestników wymagał pewnego wysiłku, szczególnie podczas podejść. Ale nie musieliśmy się spieszyć, przystawaliśmy często podziwiając coraz nowe widoki w różne strony. W altance na Koziej Górze usiedliśmy wokół stołu i wznieśliśmy toast za pomyślność turystyki górskiej w 2023 roku. Było przyjemnie, słonecznie, choć trochę wietrznie. A stąd już Stefanka jest na wyciągnięcie ręki. Było tu trochę tłoczno – głównie bielszczanie, często z dziećmi, korzystając ze słonecznej pogody i bardzo dobrych warunków śnieżnych licznie wybrali się na ten niewymagający szczyt. Udało się nam jednak znaleźć miejsca przy jednym z licznych stołów przed schroniskiem by coś wspólnie przekąsić – w niejednym plecaku znalazło się coś smakowitego …

No i potem pozostało nam już zejście do bielskich Błoni. Znów niezbyt długi kawałek, tym razem – w dół. W sumie według zgodnej opinii uczestników trasa była w sam raz na dzień po nocy Sylwestrowej – lekka, łatwa i przyjemna. No i ta pogoda – rewelacja!

KP.