RELACJE 2021

Kraków 28.11.2021.

W kole PTTK Fablok jakiś czas temu pojawił się pomysł zorganizowania wycieczek szlakiem krakowskich kopców. Od tego czasu byliśmy już na kopcach Wandy, Kraka, Piłsudskiego. Nadszedł czas na odwiedzenie Kopca Kościuszki a przy okazji czegoś więcej.

Zebraliśmy się w niedzielę i pojechaliśmy do Krakowa, na początek właśnie pod Kopiec Kościuszki. Zanim jednak wejdzie się na Kopiec, można zwiedzić wystawę „Kościuszko – bohater wciąż potrzebny”. Ta, funkcjonująca od niedawna w takim kształcie wystawa, w nowoczesny sposób, z wykorzystaniem różnorodnych środków technicznych prezentuje drogę życiową Tadeusza Kościuszki, jego rolę w historii Polski i Stanów Zjednoczonych, jego bogatą spuściznę. W innych pomieszczeniach fortu obejrzeliśmy wystawę figur woskowych z sylwetkami najwybitniejszych Polaków oraz ekspozycję opowiadającą o Twierdzy Kraków – jednej z najpotężniejszych w Europie w przededniu I Wojny Światowej. I wreszcie wspięliśmy się na szczyt Kopca Kościuszki. 200 lat temu Polacy ze wszystkich zaborów przybywali tu, by uczestnicząc w sypaniu Kopca uczcić pamięć wielkiego przywódcy zrywu niepodległościowego. Po dojściu na szczyt zobaczyliśmy głaz upamiętniający Kościuszkę i niewiele więcej – mgła spowijała niemal całe otoczenie.

Z Kopca ruszyliśmy w dół aleją Jerzego Waszyngtona, by obok cmentarza dojść do kościoła Najświętszego Salwatora. Ten prastary kościół obejrzeliśmy, niestety, tylko z zewnątrz, bo trwała właśnie msza święta. Nieco dalej zatrzymaliśmy się przy kościele św Augustyna i św Jana Chrzciciela sióstr Norbertanek. Tu udało nam się wejść, by podziwiać także jego wnętrze.

Po przejściu ulicą Kościuszki zatrzymaliśmy się na odpoczynek i posiłek w karczmie niedaleko Mostu Dębnickiego.

Dalej ulicą Zwierzyniecką doszliśmy do Starego Miasta. Na Rynku Głównym zatrzymaliśmy się na dłużej. Właśnie poprzedniego dnia rozświetlono tu – i nie tylko tu – iluminacje świąteczne. To był jeden z argumentów za odwiedzeniem Krakowa właśnie w tym terminie. Były też kramy ze świątecznymi akcesoriami i inne – ze smakołykami. Ale mnie iluminacje nie zachwyciły. Oprócz sporej choinki – ozdobionej i oświetlonej, oczywiście – świątecznych świateł było nie za wiele.

No i to był już ostatni punkt programu. Z placu Matejki ruszyliśmy w stronę Chrzanowa, pozostawiając za sobą Kraków, jak zawsze wspaniały.

KP.

Poznań 11.-12.11.2021.

Dawno nie byliśmy w Poznaniu, postanowiliśmy więc świętować rocznicę odzyskania Niepodległości właśnie w tym mieście. We czwartek rano ruszyliśmy autokarem z Chrzanowa i krótko przed południem byliśmy na Ostrowie Tumskim, gdzie spotkaliśmy się z miejscowym przewodnikiem. Nad wyraz kompetentny, dysponujący ogromną, rozległą wiedzą prowadził nas po mieście z Ostrowa Tumskiego przez Stare Miasto z Rynkiem (tu dał nam godzinę na oddech i posilenie się) do ulicy Święty Marcin i zamku cesarskiego i wreszcie na wzgórze św Wojciecha. Miał dla nas cały dzień i widać było, że jest przewodnikiem z pasją – chciał nam pokazać jak najwięcej i opowiedzieć wszystko a nawet znacznie więcej. Na Ostrowie Tumskim i w katedrze opowiedział nam o początkach państwa polskiego, o burzliwej historii tego miejsca, pokazał pozostałości najstarszej budowli sakralnej, na Rynku o historii miasta, na ulicy Święty Marcin o tradycjach związanych ze świętem. Skutkiem wykopków (remont torowisk tramwajowych) niestety nie przeszedł orszak św Marcina, ale kramy z rogalami marcińskimi były na miejscu i cieszyły się wielką popularnością. Obejrzeliśmy dokładnie dawny zamek cesarski, podeszliśmy pod pomnik Adama Mickiewicza i wreszcie doszliśmy (na ostatnich nogach) na parking na wzgórzu św Wojciecha. Po drodze, oczywiście, cały czas przewodnik mówił nam o tym, co widzieliśmy i o wieeelu innych tematach.

Po krótkim dojeździe znaleźliśmy się przed hostelem Explorer, w którym przyszło nam mieszkać. Kiedy się kwaterowaliśmy wydawało się, że nikt nie będzie miał sił żeby się ruszyć z pokoju, ale jednak po odpoczynku kilka osób wybrało się na wieczorny spacer na Rynek. Warto było, bo mimo chłodu było tu sporo ludzi, spacerujących, siedzących w kawiarniach lub ogródkach przed nimi, słuchających ulicznych grajków. Przed Ratuszem grał dość dobry trębacz (oczywiście ze wspomaganiem elektronicznym) i nawet sporo ludzi tańczyło przy tej muzyce. Był tu nastrój radosnego świętowania, bez nadmiernego zadęcia, licytowania się, kto jest lepszym patriotą, bez zadym.

Ale czas płynął, trzeba było wracać do hostelu. Przeszliśmy jeszcze obok wspaniałego barokowego pojezuickiego kościoła – obecnie bazyliki kolegiackiej Matki Bożej Nieustającej Pomocy, św Marii Magdaleny i św Stanisława Biskupa i Męczennika i dawnego kolegium jezuickiego – obecnie siedziby Urzędu Miasta i wkrótce byliśmy na miejscu. Dobranoc.

Następnego ranka zjedliśmy śniadanie (obfity, bardzo urozmaicony bufet – miłe zaskoczenie) i opuściliśmy hostel i Poznań. Pierwszym punktem programu w tym dniu był zamek w Kórniku – dawna rezydencja Górków i Działyńskich. Po zwiedzeniu pięknych wnętrz mieliśmy czas na odwiedzenie parku – arboretum i rynku. Przy wejściu do parku czuć było nieprzyjemny zapach – na bramie zobaczyłem kartkę z informacją, że śmierdzą opadłe z drzewa owoce miłorzębu japońskiego. Zabrałem kilka nasion – spróbuję je posadzić. W kilku miejscach można tu znaleźć tablice z wierszykami Wisławy Szymborskiej, w tym właśnie mieście urodzonej.

Kolejnym obiektem, który zwiedziliśmy był pałac Raczyńskich w Rogalinie zlokalizowany w rozległym parku, gdzie głównymi atrakcjami są słynne dęby Lech, Czech i Rus (liczący ok. 700 lat). Po wielu latach prac rewaloryzacyjnych obecnie można podziwiać pałac i otoczenie niemal w pełnej krasie (jeszcze to i owo pozostało do zrobienia). Wnętrza, które zwiedziliśmy prowadzeni przez sympatyczną przewodniczkę zachwyciły nas.

I jeszcze na koniec zajechaliśmy do Będlewa, by zobaczyć XIX – wieczny pałac Potockich. Niestety obecnie pałac jest hotelem i centrum konferencyjnym i rzadko można go zwiedzać wewnątrz– nam się nie udało.

I to by było na tyle, jak mawiał profesor mniemanologii stosowanej Jan Tadeusz Stanisławski.

W Poznaniu na pewno warto spędzić więcej czasu ale i tak zobaczyliśmy sporo a pałace w Kórniku i Rogalinie to klasyka.

KP.

Ornak 24.10.2021.

W tym roku nieczęsto wyjeżdżaliśmy w Tatry ale tym razem zebrało się nas dość liczne grono. Nawet wyjazd o nieludzkiej porze (5,00 rano !) nie zniechęcił zainteresowanych. A ja, kiedy jechałem na rowerze na Plac Tysiąclecia przed 5,00 napotkałem na Kadłubku lisa ! O odpowiedniej porze wyjechaliśmy.

Przejście piesze rozpoczęliśmy na Siwej Polanie by ruszyć Doliną Chochołowską. Pogoda była ładna, droga wygodna – Tomek poprowadził szybko. W odpowiednim momencie skręciliśmy w lewo – do Doliny Starorobociańskiej. Z początku szło się wygodnie, później pojawiło się trochę śniegu a potem więcej i warto było założyć raczki. Tomek ciągle prowadził dość szybko (kiedyś i ja tak chodziłem, ale lata lecą …) ale co pewien czas zatrzymywał grupę, by zebrać całość. Dość długo podchodziliśmy w górę i z każdą chwilą pokazywało się nam coraz więcej gór. Kiedy doszliśmy na grzbiet pasma znów przystanęliśmy na chwilę odpoczynku, posiłek, podziwianie widoków. Teraz już widać było daleko, we wszystkich kierunkach. Przejście przez Zadni Ornak (1867) było dość ciekawe, bo na skałach leżała warstwa śniegu – zbyt cienka na raki ale jednak wymuszająca zwiększoną ostrożność. Na szczycie Ornaku znów zatrzymaliśmy się, by spokojnie zachwycać się rozległą panoramą. A dalej, za Suchym Wierchem Ornaczańskim zejście było dość strome, zaśnieżone i wymagające wielkiej uwagi. Nawet osobom wyposażonym w raczki zdarzały się poślizgi, na szczęście niegroźne. Od Przełęczy Iwaniackiej nadal schodziliśmy dość stromo, ale już po nieco wygodniejszej ścieżce. Przez cały dzień zachwycaliśmy się błękitnym niebem i promieniami Słońca.

Po dojściu do schroniska PTTK na Hali Ornak zatrzymaliśmy się na odpoczynek i posiłek. Było tu prawie pełno, ale udało się nam znaleźć miejsca przy stołach.

Powrót do Kir był znów szybki – chcieliśmy wrócić na parking przez zmrokiem. I to się nam udało – kiedy ściemniło się, byliśmy już wszyscy gotowi do wyjazdu.

Powrót autokarem był dość szybki, bez korków i kolejek.

Mimo późnojesiennych warunków wycieczka była bardzo przyjemna.

KP.

Kamień Śląski, Góra św Anny 18.10.2021.

Mimo nie najlepszej prognozy pogody wycieczka do Kamienia Śląskiego i Góry św Anny spotkała się ze sporym zainteresowaniem. I słusznie, bo program był ciekawy. Zaczęliśmy w centrum Kamienia Śląskiego. Tu spacerowaliśmy po parku wokół pałacu – dawniej siedziby możnych rodów, miejsca narodzin św Jacka Odrowąża, obecnie siedziby Sanktuarium św. Jacka Centrum Kultury i Nauki Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Opolskiego oraz Zespołu Rehabilitacyjno – Wypoczynkowego – Sebastianeum Silesiacum Instytutu Naukowo-Badawczego – Księdza Sebastiana Kneippa a także weszliśmy do kaplicy św Jacka (cudny barok). Potem była chwila wolna na wejście do kościoła parafialnego, do restauracji na kawę albo na rozejrzenie się po najbliższej okolicy. Ja właśnie z tej okazji skorzystałem, by przypomnieć sobie miejsca związane ze służbą wojskową na miejscowym lotnisku. To już 43 lata, wiele się tu zmieniło, najbardziej pałac, który wtedy był ruiną a dziś zachwyca, wspaniale odrestaurowany.

Trochę szkoda, że tak ułożono program dnia, że w Kamieniu Śląskim byliśmy wcześnie, bo po południu możliwe jest zwiedzanie wnętrz pałacu.

Po opuszczeniu Kamienia Śląskiego przejechaliśmy do Góry św Anny. Tu odwiedziliśmy słynne nie tylko na Śląsku sanktuarium, przeszliśmy do amfiteatru i wspięliśmy się do Pomnika Czynu Powstańczego. Mieliśmy czas na obiad a także spacer po rezerwacie przyrody urządzonym na terenie dawnego (działającego do 1946 r) kamieniołomu nefelinitu i wapienia i znacznie dawniejszego (sprzed 27 mln lat) wulkanu. Spacerując po dobrze przygotowanych ścieżkach można się zapoznać – oglądając odsłonięte profile geologiczne oraz liczne, kompetentnie przygotowane tablice – z wyjątkowo bogatą historią geologiczną tego terenu. Także dla osób umiarkowanie wykształconych w geologii i mineralogii wizyta tu jest ciekawa i kształcąca.

A potem już wracaliśmy do Chrzanowa. To była ciekawa wycieczka i, wbrew prognozom, w całkiem niezłych warunkach atmosferycznych.

KP.

Zakończenie sezonu koła Fablok 16.10.2021.

Jak każe tradycja koło Fablok symbolicznie kończy sezon turystyczny w październiku. Symbolicznie, bo działa nadal. Ale właśnie w październiku spotykamy się gdzieś, by po części krajoznawczej podsumować imprezy zorganizowane w bieżącym roku, porozmawiać o planie na rok przyszły i cieszyć się swoim towarzystwem.

Tym razem postanowiliśmy spotkać się w Jaworznie. Trasa piesza rozpoczęła się w parku Gródek. To piękne miejsce urządzone w dawnym kamieniołomie i wokół niego. W jednym z głębokich wyrobisk, zalanym wodą, od wielu lat działa centrum nurkowe Orka a drugie, płytsze, nazwano Wydra i przystosowano do celów rekreacyjnych. Znajduje się tu, między innymi, drewniana ścieżka umieszczona kilka centymetrów poniżej poziomu wody. Największą przyjemność daje chodzenie po tej ścieżce w upalne lato, ale i jesienią można zdjąć buty i przejść po wodzie. Tak też zrobiliśmy z Kubą. Ale wcześniej wszyscy zachwycali się widokami na wyrobisko z klifu ponad nim. Szczególnie latem warto w tym miejscu spędzić przynajmniej pół dnia, ale my mieliśmy inny plan, więc po krótkim odpoczynku pod wiatą z figurą wydry poszliśmy dalej.

Przez las, przysiółek Dobra i pola doszliśmy do drugiego obiektu urządzonego w dawnym kamieniołomie – Geosfery. Wykorzystując elementy odkryte podczas pracy kamieniołomu uzupełnione o tablice dydaktyczne, modele pradawnych gadów i inne akcesoria i dodając kilka urządzeń rekreacyjnych uzyskano miejsce atrakcyjne zarówno dla dzieci jak i dorosłych. W nienachalny sposób podaje się tu sporo wiedzy o historii geologicznej Ziemi umożliwiając jednocześnie wypoczynek, między innymi przed tężnią solną.

A my zgromadziliśmy się wokół ogniska, upiekliśmy kiełbaski, wysłuchaliśmy krótkiego podsumowania rocznego działania koła PTTK Fablok przygotowanego przez prezeskę Irenkę i uczestniczyliśmy w kilka konkursach i zabawach przygotowanych przez zarząd koła. Było wesoło.

To był bardzo przyjemny dzień. Szkoda tylko, że w spotkaniu koła PTTK Fablok uczestniczyło niewielu jego członków. No cóż – lata lecą, fabryka nie działa już od prawie 10 lat, fablokowców ubywa a koło nadal działa – to i tak wielki sukces.

KP.

Truskawiec 25.09.-02.10.2021.

Po kilku cieszących się powodzeniem wypoczynkowo – krajoznawczo – kuracyjnych wizytach w Truskawcu w ubiegłym roku musieliśmy, ze względu na pandemię, odłożyć wyjazd. Wreszcie nadszedł czas, kiedy można było nadrobić zaległości. Niestety, ciągle panująca niepewność dotycząca sytuacji epidemicznej spowodowała wyraźnie mniejsze zainteresowanie uczestników. Ale jednak pojechaliśmy.

W sobotę rano ruszyliśmy z Chrzanowa i dość szybko dotarliśmy do przejścia granicznego w Medyce. Niektórzy już zapomnieli, dzięki naszej obecności w strefie Schoengen, jak kilkanaście lat temu wyglądało przekraczanie każdej granicy i teraz z wyraźną niechęcią przyjmowali konieczność przedstawiania do kontroli paszportów a także (tego dawniej nie przeżyliśmy) paszportów covidowych. Ale i tak mieliśmy sporo szczęścia – na granicy nie było długiej kolejki autokarów i cały zestaw procedur po obu stronach kordonu nie zajął nam nawet dwóch godzin.

Po drodze do celu zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę w Samborze. Podeszliśmy tu do kościoła św Jana Chrzciciela, na Rynek, gdzie przed Ratuszem stoją armaty z walk we Włoszech w 1859 r a z innego boku pomnik Tarasa Szewczenki, do budynku mieszczącego salę koncertową muzyki organowej i kameralnej (dawniej kościół św Stanisława – bernardynów), cerkwii Narodzenia Najświętszej Marii Panny by wreszcie w wolnej chwili zajrzeć do pubu Sambeer.

Z Sambora już niedaleko do Truskawca. Dotarliśmy na miejsce na tyle wcześnie, że spokojnie zakwaterowaliśmy się i po krótkim odpoczynku zeszliśmy na kolację. Nie będę tu rozwijał tematu posiłków – od ostatniego mojego pobytu poziom nie obniżył się, nadal można jeść bardzo różnorodnie, smacznie i obficie, niestety (dla mojej linii).

Także warunki pobytu i kuracji utrzymują wysoki poziom. Do kilku zabiegów zaordynowanych przez lekarza zawartych w cenie pobytu można dodać płatne (wyraźnie tańsze niż w Polsce, choć drożejące z biegiem lat) konsultacje specjalistyczne, badania i zabiegi. Stale są także dostępne miejscowe wody mineralne, herbatki lecznicze, basen, siłownia (w budynku, nowa, dobrze wyposażona).

Zależnie od liczby zabiegów zwykle całe przedpołudnia były zajęte. Ja nie miałem zabiegów zbyt wiele, w przerwach udawało mi się wygospodarować czas na rozruch na siłowni (bez przesady), po obiedzie spacerowałem po okolicy a przed kolacją zwykle odwiedzałem basen. Wieczorami można było skorzystać z propozycji kulturalnych sanatorium (koncerty, dyskoteki, seanse filmowe) lub spędzić czas z przyjaciółmi.

W poniedziałek zwiedziliśmy Drohobycz pod wodzą znakomitego miejscowego przewodnika Andrzeja. Widać było jego dużą wiedzę i doświadczenie. Bardzo jasno i przejrzyście przedstawił nam złożoną historię miasta, gdzie przez setki lat przeplatały się różne wpływy: katolickie (polskie), prawosławne lub unickie (ukraińskie), żydowskie oraz okupacyjne austriackie i niemieckie.

We środę na spacer po Truskawcu zaprosił nas inny miejscowy przewodnik – niestety nie tak dobry, jak Andrzej z Drohobycza, zrezygnowałem więc z jego towarzystwa i sam pospacerowałem po centrum uzdrowiska.

W piątek po obiedzie chętni wyjechali do Lwowa by zwiedzić go (ze względu na bardzo ograniczony czas dość pobieżnie, niestety) z miejscowym przewodnikiem. Nie pojechałem, wolałem spacer po okolicy, tym razem połączony z zakupami.

A sobota była już dniem powrotu do domu. Jeszcze do południa mieliśmy zabiegi, zdążyłem popływać i skorzystać z sauny, zjedliśmy obiad i ruszyliśmy do granicy. Na przejściu i ukraińscy i polscy celnicy kazali nam wyjść z autokaru z bagażami, choć ich zawartością zainteresowali się tylko nasi rodacy. Było to trochę uciążliwe, ale przeżyliśmy. Potem pozostała już tylko podróż – szybka i wygodna, z jednym dłuższym przystankiem na posiłek i wieczorem dotarliśmy do Chrzanowa.

Wyjazdy na Ukrainę są dla mnie zawsze interesujące, choćby dlatego, że lubię obserwować zmiany, rozwój. Tym razem widzieliśmy fragmenty nowych dróg i dalsze roboty drogowe. Niewiele.

Innym motywem tego wyjazdu było towarzystwo i tu się nie zawiodłem. Z koła PTTK Fablok było niezbyt wiele osób, ale to była sama śmietanka.

A kuracja … w ciągu tygodnia trudno się wyleczyć z czegokolwiek ale można odpocząć.

Kiedyś znów tam pojedziemy.

KP.

Czarnogóra 3-13.09.2021.

Po konieczności odłożenia zaplanowanego na 2020 r wyjazdu do Czarnogóry udało nam się zrealizować ten temat w tym roku. Kilka osób z obawy przed wirusem zrezygnowało z wyjazdu ale i tak zebrała się dość liczna i bardzo sympatyczna grupa.

Wyjechaliśmy w piątkowy wieczór i przez Czechy, Austrię, Słowenię, Chorwację, BiH (krótko, więc nazwę podaję w skrócie), ponownie Chorwację dojechaliśmy do Czarnogóry a w niej do Utjehy. Trzeba było, oczywiście, przystawać czasem dla rozprostowania nóg, odwiedzin w toalecie, wniesienia opłat na granicach, tankowania, na dalszych granicach (poza strefą Schengen) – dla kontroli. W sumie, pomimo przejazdów w zdecydowanej większości autostradami, podróż trwała długo i dała się nam we znaki. Przecież przejechaliśmy ponad półtora tysiąca kilometrów.

A miejscowość Utjeha zrazu nie wywarła na nas dobrego wrażenia. Ciasno poustawiane pensjonaty, prawie wszystkie puste, dość marna droga opadająca od szosy w stronę morza, nie nadająca się do zjazdu naszym nowiutkim, eleganckim autokarem i na koniec mało reprezentacyjny front hotelu El Mar Club, który miał być naszą bazą – nie było się czym zachwycać. Wkrótce jednak okazało się, że hotel jest rozbudowany w stronę przeciwną do frontu i w dół i jest całkiem przyzwoity a kieruje nim bardzo sympatyczny Janko, który swoim autem przewiózł nasze bagaże z autokaru (musiał pozostać na parkingu przy szosie). A pustostany to efekt końca sezonu ale i widocznego w wielu miejscach kryzysu covidowego. Podczas naszego pobytu bezustannie napotykaliśmy pensjonaty ale i budowy na różnym etapie realizacji z wywieszkami „do sprzedania”. Ale my mieszkaliśmy w nieźle funkcjonującym, wygodnym hotelu. Pokoje były dość obszerne, czyste, posiłki (śniadania i kolacje) w formie bufetu, może nie oszałamiały wyborem ale były smaczne i, jak to zazwyczaj bywa przy posiłkach bufetowych – umożliwiały jedzenie do syta a nawet więcej. I nawet po pewnym czasie udało mi się wyjaśnić Jankowi (obsługa kuchni tego nie mogła pojąć), że herbata rumiankowa to w naszym pojęciu nie jest prawdziwa herbata.

Ale przejdźmy do szczegółów. Na niedzielę i poniedziałek nie mieliśmy planów grupowych (wycieczki rowerowe nie miały szans realizacji: nikt tu nie jeździ na rowerach, nie ma dróg dla rowerów ani wypożyczalni) więc w małych grupach zwiedzaliśmy pieszo okolicę poszukując najładniejszych odcinków plaży. Bo plaż w naszym pojęciu prawie w ogóle tu nie ma. Brzeg jest z reguły skalisty, w wodzie są głazy. W miejscowościach wypoczynkowych na tych skałach urządzone są betonowe dróżki wzdłuż brzegu, betonowe platformy, na których bywają leżaki i drabinki umożliwiające w miarę wygodne zejście do wody i powrót (dla pływających). Gdy się poszuka, można znaleźć plażę kamienistą (mniejsze i większe otoczaki) – niby nieco wygodniejsza, można tu położyć się na kocu i wejść bezpiecznie do wody, ale jednak w butach.

Już w niedzielę kilka grupek dotarło do sąsiedniej miejscowości Kruce, gdzie przy takiej właśnie, kamienistej plaży są dwa przyjemne bary. Można się tam ochłodzić napojem, zjeść coś (najlepiej rybę), posłuchać muzyki a nawet zatańczyć.

Nieco bliżej znaleźliśmy (z pewnym trudem – ścieżka do niej jest słabo widoczna, nie oznaczona i bardzo niewygodna) plażę Crystal – taż kamienistą. Tu, w pewnej odległości od brzegu sterczą z wody skały i kuszą, żeby do nich popłynąć – we środę tego dokonaliśmy z Jarkiem.

Na wtorek byliśmy umówieni na rejs po Zatoce Kotorskiej. Po śniadaniu przejechaliśmy do Kotoru, zaokrętowaliśmy się (to zbyt duże słowo) na szybkie łodzie motorowe i śmignęliśmy (obsługa starała się, żeby to było emocjonujące przeżycie) do wyspy Matki Boskiej na Skale (tak się nazywa, w tłumaczeniu). Zwiedziliśmy kościółek związany z ludźmi morza, sfotografowaliśmy wszystko dokoła – bo wszystko tu jest piękne. Potem przepłynęliśmy do Perastu. Tu znów było trochę czasu na spacer po tym urokliwym miasteczku i na wizytę w którejś z licznych tu restauracji lub kawiarni. Zajrzeliśmy też, oczywiście, do kościoła św Mikołaja, przed którym są popiersia związanych z Perastem Matiji Zmajevica (urodził się tu, był admirałem carskiej floty bałtyckiej) i Marko Martinovica (zorganizował tu w XVIII w. jedną z pierwszych na świecie szkół morskich).

Z Perastu przepłynęliśmy z powrotem do Kotoru i ruszyliśmy na spacer po tym pięknym mieście. Stara część, otoczona murami obronnymi zachowała się w dobrym stanie i zachwyca, poczynając od okazałej Bramy Morskiej. Pośród licznych kościołów i cerkwi wyróżnia się katedra św Tryfona. Mimo upału kilkuosobowa grupka zdecydowała się na wejście po murach do ruin Twierdzy św Jana (260 m przewyższenia). To było męczące, ale warto było – widoki ze szczytu są wspaniałe.

I to był ostatni punkt programu wyjazdowego w tym dniu, ale jeszcze na miejscu, po kolacji spotkaliśmy się na tarasie by zintegrować się jeszcze bardziej. Było miło.

We środę było znów plażowanie i pływanie, najpierw na plaży Crystal (dopłynęliśmy z Jarkiem do skał wystających ponad wodę przy wysepce Stary Ulcinj) a później w Zatoce Oliwa (Uvala Maslina). W międzyczasie trzeba było trochę przejść, bo te plaże są odległe o ponad trzy kilometry a ścieżkami, którymi przeszliśmy z Jarkiem, dobrze ponad 4 km. Ale nie jesteśmy zwolennikami wylegiwania się przez cały dzień. A ci, którzy wolą kąpiele słoneczne od spacerów mogli skorzystać z basenu obok hotelu. Można w nim także, oczywiście, popływać a w przerwach skorzystać z baru.

Czwartek był znów przeznaczony na krajoznawstwo. Przejechaliśmy do dawnej (do 1918 r) stolicy państwa – Cetyni. Obecnie miasto to nosi honorowy tytuł Stolicy Czarnogóry. Zwiedziliśmy tu Monastyr Narodzenia Matki Bożej, skromnie wyglądającą ale ważną dla historii Czarnogóry cerkiew na Cipurze, w której znaleźli wieczny spoczynek Ivan Crnojevic – założyciel miasta w XV w. oraz król Mikołaj i jego żona Milena, pospacerowaliśmy po centrum miasteczka podziwiając między innymi pałac króla Mikołaja, Bilardówkę, Dom Rządowy. Była też chwila na kawę lub t.p.

Z Cetyni ruszyliśmy autokarem w góry Lovcen, by na Jezerskim Vrchu odwiedzić mauzoleum Piotra II Petrovica Njegosza. Zanim tam jednak dotarliśmy czekała nas emocjonująca podróż wąskimi, krętymi drogami. Mamy świetnych kierowców i poradzili sobie nawet z przykrą koniecznością cofania na pewnym odcinku (nie było miejsca do zawrócenia). Z parkingu trzeba jeszcze wspiąć się po schodach, częściowo w tunelu wydrążonym w górze i wreszcie osiąga się okazałe mauzoleum, w centrum którego pod kopułą ozdobioną 18 kg złota podziwiać można pomnik a poniżej spoczywają doczesne szczątki Piotra II Petrovica Njegosza – władyki (to prawosławny biskup) Czarnogóry sprawującego także władzę świecką. Miejsce to jest także znakomitym punktem widokowym – widzieliśmy Adriatyk, Zatokę Kotorską, Jezioro Szkoderskie i liczne pasma górskie. Mimo trudnego dojazdu warto się tu wybrać.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w Budwie – najpopularniejszym kurorcie nadmorskim Czarnogóry. Na terenie starego miasta weszliśmy do kościoła św Jana Chrzciciela, cerkwi św Sawy, obejrzeliśmy cytadelę, mury miejskie. W wolnej chwili można było zrobić sobie fotkę z figurą baletnicy w tle. Podczas krótkiego pobytu nie dało się nie zauważyć licznych Rosjan oraz reklam w ich języku – także biur sprzedaży nieruchomości.

A po powrocie do hotelu i kolacji znów spotkaliśmy się na tarasie.

W piątek wyjechaliśmy nieco dalej – do Monastyru Ostrogskiego. Oprócz odległości – nieco ponad 100 km – atrakcją były roboty drogowe w dolinie oraz – znacznie większą – podjazd do zlokalizowanego na stromym zboczu monastyru. Wąska, wijąca się ciasnymi serpentynami droga z dwoma krótkimi tunelami o przekroju o milimetry (może to lekka przesada) większym od gabarytów autokaru stawia najwyższe wymagania kierowcy. Ale sobie poradził. Od parkingu podjechaliśmy jeszcze minibusem (nasz duży nie miał już na tej drodze najmniejszych szans) pod bramę monastyru. I wreszcie weszliśmy na teren, dokąd tysiące prawosławnych pielgrzymuje, aby pokłonić się spoczywającemu tu świętemu Bazylemu Ostrogskiemu. Kilka ciasnych pomieszczeń, częściowo wykutych w skale nie imponuje, ale nie dla wspaniałej architektury się tu przybywa lecz dla wartości duchowej. Krótka chwila przy sarkofagu świętego jest wyjątkowa. A miłośnicy pięknych widoków też znajdą tu coś dla siebie.

Powrót, choć drogę już znaliśmy, też przysporzył nam emocji. Jeszcze przed dotarciem do celu zatrzymaliśmy się w Starym Barze. Zwiedziliśmy tu ruiny zbudowanej przez Turków w XVI wieku twierdzy oraz ciekawą starówkę ze sklepikami i lokalami.

Sobota była naszym ostatnim dniem w Utjesze (chyba tak się to odmienia). Plaża, kąpiel w Adriatyku, obiad i po południu opuściliśmy to, całkiem sympatyczne miejsce. Po przejechaniu przez Czarnogórę i niewielki fragment Chorwacji zatrzymaliśmy się w Dubrowniku. Była ciepła letnia noc, na głównej ulicy starego miasta – Stradun – na placach, bocznych uliczkach kłębił się tłum rozbawionych turystów. Po spacerze wokół najważniejszych zabytków (wnętrza były o tej porze niedostępne) mieliśmy czas na spokojne chłonięcie panującej tu atmosfery beztroski, swobody i zabawy. W niezliczonej liczbie małych knajpek i przed nimi słychać było dźwięki muzyki, młodzi ludzie siedzieli, popijali, cieszyli się życiem. Spędziliśmy tu przyjemnie trzy godziny. O północy wsiedliśmy do autokaru i ruszyliśmy w kierunku domu.

Rano dojechaliśmy do Parku Narodowego Jezior Plitwickich. Po odświeżeniu się i śniadaniu weszliśmy na teren Parku. Przejście ścieżkami leśnymi, dróżkami ułożonymi z belek drewnianych wokół 16 jezior jest niezwykle atrakcyjne. Kolejne, kaskadowo ułożone jeziora łączą mniejsze i większe wodospady. Częścią trasy jest rejs po największym z nich – Kozjak a pętlę zamyka się lokalną kolejką. Park jest świetnie przygotowany na przyjęcie zwiedzających (w 2017 przybyło tu około 1,7 mln turystów). Oprócz wspomnianych już ścieżek, dróżek (bardzo czytelnie oznakowanych), stateczków, kolejki są tu toalety, restauracje, sklepy z pamiątkami a przed wejściami wygodne parkingi. Bilet wstępu nie jest tani, ale warto.

Po prawie całym dniu spędzonym w tym miejscu zebraliśmy się w autokarze i kontynuowaliśmy podróż do domu. Trochę to trwało i wreszcie w poniedziałkowy ranek dotarliśmy do celu, bardzo zadowoleni z minionego tygodnia.

Czarnogóra jest niewielka (jej powierzchnia jest mniejsza niż województwa małopolskiego a liczba ludności mniejsza niż w Krakowie) ale ma sporo atrakcji do zaoferowania. W Adriatyku pływa się znacznie przyjemniej niż w Bałtyku (choć plaże nad naszym morzem są znacznie lepsze) i pogoda jest pewniejsza. A, poza wszystkim, znakomite towarzystwo na naszych wycieczkach zapewnia świetną atmosferę.

KP.

Jastrzębia Góra 21.-28.08.2021.

Planowaliśmy wyjazd w czerwcu tego roku nad Adriatyk do Włoch, ale pandemia znów pokrzyżowała nam plany uniemożliwiając powtórnie realizację tego planu. Żeby zaproponować coś w zamian wymyśliliśmy wyjazd końcem lata do Jastrzębiej Góry. To nie to samo co Włochy ale też nad morze i też w ciekawy krajoznawczo rejon. No i chętni zebrali się dość licznie.

W sobotni poranek wyjechaliśmy z Chrzanowa i po przejechaniu prawie całej Polski dotarliśmy do celu. A po drodze trzeba było zjeść małe co-nieco – w moim przypadku była to niemała ale za to bardzo smaczna golonka. Trudno mi walczyć z łakomstwem, niestety.

A na miejscu, po zakwaterowaniu była kolacja i jeszcze trochę czasu na spacer nad morze – w sam raz na zachód Słońca.

W niedzielę zaproponowałem spacer do latarni morskiej na przylądku Rozewie. Spora grupka naszych uczestników przeszła przez Jastrzębią Górę i po krótkim przystanku przy pomniku upamiętniającym lądowanie króla Zygmunta III w okolicy Lisiego Jaru dotarła do słynnej latarni. Trafiliśmy na okazję – bilety wstępu były w specjalnej cenie z okazji Międzynarodowego Dnia Latarni Morskich (wiedzieliście, że od 2002 r jest obchodzony taki dzień ?). Po zwiedzeniu latarni kilka osób odwiedziło jeszcze pobliską motylarnię a pozostali wrócili plażą i nawet skorzystali z kąpieli morskiej – pogoda była sprzyjająca.

Po obiedzie był czas na własne pomysły: plażowanie, spacer … a po kolacji – ognisko z pieczeniem kiełbasek i śpiewami chóralnymi.

W poniedziałkowe, słoneczne, choć nieco wietrzne przedpołudnie wybraliśmy się w kilkanaście osób na rowerach do Władysławowa. Wygodną ścieżką rowerową dojechaliśmy do tego miasta, gdzie zaczęliśmy od spojrzenia na rezerwat Słone Łąki, potem zajrzeliśmy do portu, by wreszcie zatrzymać się przy dawnym Domu Rybaka. W drodze powrotnej odwiedziliśmy Aleję Gwiazd Sportu w Cetniewie i dalej tą samą drogą dojechaliśmy do wypożyczalni w Jastrzębiej Górze.  To była przyjemna, niezbyt męcząca wycieczka.

We wtorek – kolejna wycieczka rowerowa, tym razem w przeciwnym kierunku – do Karwii. Tu znów dało się pokonać większość dystansu bardzo wygodną ścieżką rowerową. W Karwii nawiedziliśmy kościół pod wezwaniem św Antoniego Padewskiego (w tym czasie trochę nas postraszył drobny deszcz), zatrzymaliśmy się na chwilę przy fontannie na deptaku i wreszcie przeszliśmy na plażę. Niebo się już rozchmurzyło ale ciągle było rześko. Po chwili plażowania (bez szaleństw z rozbieraniem) zebraliśmy się do powrotu, znów ciesząc się jazdą po równym, dość szerokim asfalcie ścieżki rowerowej. Ta wycieczka też była bardzo przyjemna.

Na środę zaplanowaliśmy wyjazd do Helu – autokarem. Zwiedziliśmy tu Muzeum Obrony Wybrzeża, Muzeum Rybactwa w dawnym kościele protestanckim (widok z wieży wynagradza trud wspinaczki po schodach), sfotografowaliśmy się grupowo przed pokaźnych rozmiarów Neptunem wzorowanym na bolońskim (zupełnie gołym). Do fokarium niestety nie weszliśmy – kolejka była zdecydowanie zniechęcająca. Mieliśmy za to czas na odwiedzenie portu i chwilę relaksu w którejś z licznych tawern. Niestety powrót autokarem przez Półwysep Helski był niesamowicie długi. Komunikacja na tym odcinku wymaga pilnego usprawnienia – ogromna liczba powracających samochodami z Helu i miejscowości pośrednich kumuluje się we Władysławowie powodując spore korki.

We czwartek byliśmy umówieni w Gdańsku z miejscową przewodniczką Małgorzatą. Zwiedziliśmy w jej miłym i kompetentnym towarzystwie Główne Miasto a potem mieliśmy trochę czasu na kawę, ciastko lub co tam kto chciał. W kawiarni przy Długiej zaszokowała nas cena skorzystania z toalety – 10,00 (tak, dziesięć !) złotych. Na szczęście nie dotyczyła klientów kawiarni.

Na pewno warto w Gdańsku spędzić więcej czasu, ale my musieliśmy wrócić na kolację – paczki suchego prowiantu, jakie otrzymywaliśmy za obiad były skromne, w odróżnieniu od obiadów i pozostałych posiłków.

Piątek był jedynym dniem, kiedy nie było żadnej propozycji krajoznawczej – przewidziałem cały czas na plażowanie. Niestety pogoda w tym dniu była najgorsza z całego tygodnia – było chłodno i co jakiś czas padał deszcz. Próbowałem spacerować, ale, szczególnie po południu, deszcz zmusił mnie do ucieczki do ośrodka.

A w sobotę trzeba było się pakować i opuścić gościnny ośrodek Diuna. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w Gdyni, by sfotografować Dar Pomorza, Dar Młodzieży, Zawiszę Czarnego i słynny okręt podwodny Orzeł oraz w Sopocie, by pospacerować po Monciaku i po molo. A potem pozostała już tylko podróż do domu – dzięki coraz lepszym drogom niezbyt długa i uciążliwa.

Ten wyjazd – jako się rzekło, w pewnym sensie towar zastępczy – dał nam jednak sporo przyjemności, więcej tym, którym niespecjalnie zależało na plażowaniu a bardziej na krajoznawstwie czy choćby spacerach. Ci, którzy marzyli o powrocie do domu ze świeżą opalenizną, byli trochę zawiedzeni, ale sorry – taki mamy klimat, jak powiedziała kiedyś pewna pani. Poza wszystkim jednak było świetne towarzystwo i znakomita atmosfera.

KP.

III Rajd Ziemi Chrzanowskiej 10.07.2021.

Po raz trzeci turyści chrzanowscy zorganizowali Rajd. Przygotowana została trasa piesza i trasa kolarska.

Turyści piesi rozpoczęli od zwiedzenia Nadwiślańskiego Parku Etnograficznego w Wygiełzowie. Nawet, jeśli ktoś był tu już kilka razy i tak warto odwiedzić to miejsce, a było z nami kilkoro młodych turystów, którzy odwiedzili je po raz pierwszy. Dla każdego znajdzie się tu coś ciekawego.

Z Wygiełzowa przejechaliśmy do Brodeł, by ruszyć na trasę pieszą. A rozpoczęliśmy od Gaudynowskich Skał. Te wychodnie wapieni dolnojurajskich w formie baszt, ścian i iglic uatrakcyjniają jaskinie, niektóre łatwo dostępne i zachęcające do wejścia.

Dalszy ciąg trasy wiódł nas do Poręby Żegoty. Tu zatrzymaliśmy się obok pozostałości dworu Szembeków, niestety coraz bardziej popadającego w ruinę, oraz obok parku, również zaniedbanego. Za to kościół św Marcina w Porębie Żegoty ogląda się z przyjemnością.

A potem już wjechaliśmy na Garb Tenczyński, konkretnie na Stare Dworzysko. Tu spotkaliśmy się z nieliczną ale sympatyczną grupą kolarzy oraz turystami przybyłymi na miejsca samochodami. W sumie na mecie zebrało się prawie 50 osób. Cieszy udział wielopokoleniowych rodzin – rekord to prababcia z wnuczką i prawnuczkami.

Czekały już na nas odznaki rajdowe, kiełbaski i ognisko, kawa, herbata, woda … a po posiłku – konkursy. Były rzutki do tarczy, rzuty podkową, podbijanie piłeczki tenisowej, rzut dętką rowerową, zginanie sprężyny (dla mężczyzn i kobiet), rzuty kółkami na kołki, wygryzanie kształtów z andruta i były nagrody dla zwycięzców, częściowo zakupione z funduszy Gminy Chrzanów. Na koniec były też tańce. Była radość ze spotkania, pięknej pogody, ciekawie spędzonego czasu. Za rok spotkamy się znów (jeśli nic nie stanie na przeszkodzie).

KP.

Bieszczady 24-27.06.2021.

Kolejna wycieczka w Bieszczady znów zgromadziła komplet uczestników pomimo nadal hulającego wirusa COVID 19. Ale prawie wszyscy już się zaszczepili, więc mogliśmy pojechać bezpiecznie.

Jak zwykle wycieczka zaczęła się we czwartek od lekkiej (w założeniu) rozgrzewki (!) przed dłuższymi trasami. W Zagórzu odwiedziliśmy sanktuarium Matki Bożej Zagórskiej, ruiny klasztoru karmelitów bosych z pięknym widokiem na Osławę, stary cmentarz – miejsce spoczynku między innymi dawnych właścicieli miasta (m.in. Gubrynowiczów), karmelitów bosych z zagórskiego klasztoru, powstańców styczniowych … potem nowy cmentarz, gdzie zatrzymaliśmy się przy masowej mogile żołnierzy WOP zamordowanych przez UPA w Jasielu w marcu 1946 r, cerkiew Archanioła Michała w Wielopolu. I tu już rozpoczęła się wędrówka szlakiem przez pola i lasy. Zrazu pól było zdecydowanie więcej i to, co miało być lekką rozgrzewką, okazało się gorącą łaźnią. Było, krótko mówiąc, upalnie. Nawet nie trasa – niezbyt długa i przeważnie dość łagodna ale właśnie upał dał się nam we znaki. A jeszcze zapowiedź niedługiej, łatwej wycieczki sprawiła, że wielu uczestników zaopatrzyła się w płyny w niedostatecznej ilości. Efekt był taki, że bardzo wiele osób było solidnie zmęczonych a kilka skarżyło się na mdłości. Ale trzeba jednak napisać kilka słów o trasie. Zielonym kolorem oznaczony szlak turystyczny PTTK wiedzie, jako się rzekło, zrazu polami, potem lasami i, muszę to wytknąć, w kilku miejscach jest oznakowany fatalnie. Wprowadza na podmokłą, zakrzaczoną łąkę bez ścieżki, podczas, gdy tuż obok jest wygodna droga leśna. W innych miejscach też mylnie kieruje. Przejście przez las – podczas upału dający nieco oddechu w cieniu – jest umiarkowanie atrakcyjne, pozbawione widoków. Ale na rozchodzenie przed zdobywaniem bieszczadzkich szczytów nadaje się – gdyby nie ten upał. W końcu jednak wszyscy doszli do Leska, przeważnie zdążyli nawet ochłodzić się lodami lub brodząc w Sanie. Po zebraniu się ruszyliśmy autokarem do bazy w Bystrem koło Baligrodu.

W tym ośrodku byliśmy już w ubiegłym roku, podobało się nam i znów tu zawitaliśmy. Po przybyciu na parking zostaliśmy przywitani przez liska, z którym poznaliśmy się przed rokiem. Kolacja (smaczna i obfita), zakwaterowanie, kąpiel i prawie wszyscy wrócili do sił. Wieczorem było jeszcze dość czasu na uzupełnienie płynów w organizmach – to było potrzebne wszystkim.

Na piątek zaplanowane było wejście na Wielką Rawkę. I ten zamysł zasadniczy nie zmienił się, ale ze względu na znów zapowiadane upały, Waldek podjął decyzję o przejściu w odwrotnym kierunku w stosunku do planu (żaby było mniej podchodzenia). Tak więc podjechaliśmy na Przełęcz Wyżniańską i stąd ruszyliśmy do Bacówki PTTK pod Małą Rawką. Wkrótce tam doszliśmy i zatrzymaliśmy się na krótką chwilę. Ktoś coś zjadł, ktoś coś wypił a wielu fotografowało wylegującego się przed wejściem do Bacówki kota – wyjątkowo okazałego i pięknego. Wkrótce ruszyliśmy dalej i po pierwszym, dość łagodnym odcinku zaczęliśmy się piąć coraz stromiej w górę. Na szczęście powietrze miało temperaturę nieco niższą niż wczoraj, podchodziliśmy w cieniu buków i nawet dało się odczuć lekki wiaterek – w sumie podejście nie było tak męczące, jak się obawialiśmy.

Na Małej Rawce odetchnęliśmy chwilę, rozejrzeliśmy się dokoła i ruszyliśmy w stronę widocznego już szczytu Wielkiej Rawki. Wiatr wiał już całkiem konkretnie, wysokie trawy pięknie falowały. Niebo zasnuło się chmurami i nawet obawialiśmy się, czy nie skończy się to burzą. Ale na szczycie trzeba było się zatrzymać. Widoczność, co prawda, była ograniczona przez chmury, ale gniazdo Tarnicy, Połoniny Caryńską i Wetlińską, szczyty pasma granicznego widać było wyraźnie. Oprócz podziwiania widoków trzeba też było posilić się i uzupełnić płyny w organizmach. Wszystko to skracaliśmy jednak ze względu na niepewną przyszłość. Zejście z Wielkiej Rawki w stronę Ustrzyk Górnych to początkowo długi ciąg stopni ułożonych z drewnianych belek. W ogóle nie kocham stromych zejść a po takich schodach to już zupełnie. Ale nie było innej drogi, trzeba było zacisnąć zęby i turlać się w dół. Na dnie doliny pozostało jeszcze przejście odcinka drogi asfaltowej i już osiągnęliśmy upragniony cel: Bar Kremenaros. Tu można usiąść na ławie pod wiatą, coś zjeść i wypić, odpocząć po trudach wędrówki. I to było przyjemne zakończenie trasy.

Po powrocie do bazy w Bystrem zjedliśmy obiad i było jeszcze dość czasu na spacer doliną.

W sobotę spodziewana była burza, więc Waldek zadecydował o radykalnej zmianie programu i zaproponował odwiedziny w Cisnej. Zgodziliśmy się (prawdę mówiąc nie pytał o zgodę – takie jego zbójeckie prawo). Kiedy zajechaliśmy do Cisnej podeszliśmy najpierw na cmentarz, aby wspomnieć ludzi, którzy wpisali się na trwałe w krajobraz bieszczadzki: Zdzisława Radosa, Bogdana Nabrdalika, Ryszarda Denisiuka, Janusza Zubowa, potem pod pomnik „Obrońcom Cisnej i okolic przed Ukraińską Powstańczą Armią 1944-1947” – Waldek dużo opowiada o tych tragicznych czasach. Wreszcie ruszyliśmy w górę ścieżką Jeleni Skok. Niedługa, dość przyjemna trasa doprowadziła nas do wieży widokowej na Mochnaczce (777 mnpm). Było nas sporo a wejście na wieżę jest ograniczone do kilku osób, musieliśmy więc czekać na swoją kolej. Widok z wieży jest ograniczony przez rosnące wciąż drzewa – wolne jest około 1/3 obwodu okręgu. Podobno widać znacznie więcej – także Rawki i Połoninę Caryńską – ale nam udało się dostrzec Krzywe i Strzebowiska bo resztę spowiły chmury. I właśnie te, a także inne chmury po chwili dały z siebie to, co zwykle chmury dają – deszcz. Zaczęliśmy pospiesznie schodzić, żeby nie być na szczycie, gdy nadejdzie burza. I to nam się udało. Ale zachować suche buty – już nie. Ulewa była potężna i choć niezbyt długa to i tak nas zmoczyła (oczywiście każdy miał pelerynę). Atrakcją było przejście przez nagle wezbrany Żwir. A w Cisnej – już po burzy i nawet wyszło Słońce. Można było usiąść na chwilę i wykręcić skarpety a potem zajść do którejś z rozlicznych karczem, by uraczyć się lokalnym specjałem („lokalne” piwa warzone są w browarach w całej Polsce oprócz piw Ursa Maior warzonych w Uhercach Mineralnych) lub czymś standardowym. W centrum Cisnej liczba lokali gastronomicznych jest chyba większa niż wokół krakowskiego Rynku a każdy próbuje stworzyć „klimat”. Najsłynniejsza jest, oczywiście, Siekierezada. Kiedy czas dany przez szefa dobiegł końca zebraliśmy się w autokarze i wróciliśmy do bazy na nieco wcześniejszy obiad.

Po obiedzie Waldek zaprosił nas jeszcze na spacer doliną Rabiańskiego (lub Rabskiego) Potoku. Doszliśmy do rezerwatu Gołoborze a dalej do cudownego źródła bijącego pod kapliczką Synarewo. A potem wróciliśmy do bazy, by przygotować się do wieczornego spotkania przy ognisku. I znów, jak każe tradycja, były kiełbaski, kaszanka, napoje, wspólne śpiewy przy akompaniamencie znakomitego gitarzysty Jacka i nawet tańce. Było wesoło. A wkoło krążył nasz znajomy lisek i nawet pozował do zdjęć ale głównie czekał na kawałek kiełbaski.

W niedzielny poranek opuściliśmy Bystre i po krótkim przystanku przy sklepie w Baligrodzie oraz w przy galerii Zdzisława Pękalskiego w Hoczwi (niestety tylko spojrzeliśmy przez płot) pojechaliśmy do Ustrzyk Dolnych. Stąd ruszyliśmy na ostatnie krótkie przejście górskie – na Kamienną Lawortę (751 m npm) i stąd z powrotem do miasta. To bardziej spacer niż wycieczka górska, więc kilku zawziętych poszło dalej by przez Wielkiego i Małego Króla obejść miasto prawie dokoła.

Tak, czy inaczej wszyscy trafili w końcu do restauracji Niedźwiadek. Jadło dają tam smaczne (próbowałem kiełbasek baranich – polecam) ale prawie 16,00 zł za halbę piwa Ursa Maior to zdecydowana przesada. Na koniec wizyty w Ustrzykach trafiła się nam jeszcze jedna ciekawostka: stojąc na parkingu obok dworca kolejowego zauważyliśmy spacerującą po przeciwnej stronie torów łanię. Nic sobie nie robiła z miejskiego otoczenia, licznych gapiących się na nią ludzi, przejeżdżających kilkanaście metrów od niej samochodów – spokojnie paradowała pozując do zdjęć – i niczego za to nie chciała!

Ale wreszcie trzeba było pożegnać Ustrzyki i skierować się w stronę domu. Jeszcze ostatnia atrakcja w drodze powrotnej – wejście do ruin zamku Sobień z pięknym widokiem na San i potem szybko do domu. Niestety, szybko się nie dało: pod Krakowem na autostradzie przez godzinę wlekliśmy się w korku. Ale i to przetrwaliśmy i w Chrzanowie żegnaliśmy się pełni wrażeń z bieszczadzkich szlaków i wspólnie spędzonych chwil.

KP.

Zagłębie Dąbrowskie 06.06.2021.

Zbyszek wyspecjalizował się w przygotowywaniu wycieczek krajoznawczych, szczególnie w obszary położone na zachód od nas. Tym razem zaproponował wycieczkę do Zagłębia Dąbrowskiego i ta propozycja przyciągnęła spore grono chętnych.

Wycieczkę rozpoczęliśmy w Sławkowie, przez wieki należącym do biskupów krakowskich. Zabytkowy układ urbanistyczny starego miasta, obszerny Rynek z Ratuszem i Austerią, której fundamenty i piwnice sięgają XIII w a drewniana bryła powstała nie wiadomo kiedy, jednak najpewniej przed XVIII w., domy z charakterystycznymi podcieniami, ruiny zamku biskupów krakowskich, kościół św Mikołaja i Podwyższenia Krzyża Świętego, budynek dawnego szpitala górniczego – te i jeszcze kilka innych obiektów stanowią o uroku tego małego miasteczka.

Kolejnym punktem programu podanego na ogłoszeniu o wycieczce miał by

„spacer donikąd”. To tajemnicze hasło zrealizowało się w formie „dojazdu donikąd”. Do miejsca, skąd mieliśmy rozpocząć spacer nie udało się dojechać dużym autokarem, który nas woził i sporo emocji dostarczyło nam (a szczególnie siedzącej za kierownicą Marzenie) wycofanie się z ciasnych uliczek.

Potem już bez kłopotów dotarliśmy do Będzina, by zwiedzić zamek. Miejsce to było ufortyfikowane już w IX w a w czasach Kazimierza Wielkiego powstał tu solidny zamek włączony w pas warowni broniących zachodnich granic państwa (niedaleko od niego przebiegała granica z Czechami). Okazale prezentująca się z zewnątrz budowla również wewnątrz jest ciekawa – funkcjonuje tu Muzeum Zagłębia prezentujące bogate zbiory, głównie dawnego uzbrojenia. Po wejściu na wieżę zamkową można podziwiać rozległą panoramę z dominującą na północy sylwetką elektrowni Łagisza, wzgórzem Dorotka i położonym u stóp zamku miastem. Obok zamku warto zajrzeć do kościoła św Trójcy, który kontynuuje tradycje kolejnych świątyń funkcjonujących w tym miejscu najprawdopodobniej od XIII w. Obecna bryła pochodząca w zasadniczej części z XVII w (zachowały się gotyckie mury nawy głównej z przyporami i wieża) była kilkakrotnie rozbudowywana. W wyposażeniu, w dużej części barokowym zwraca uwagę obraz Trójcy Świętej autorstwa krakowskiego malarza Michała Stachowicza i pochodzące z końca XIX w. witraże. Tuż poniżej kościoła weszliśmy do podziemi, należących również do Muzeum Zagłębia. Ten schron przeciwlotniczy z czasu II Wojny Światowej obecnie jest udostępniony do zwiedzania. W Będzinie można by zwiedzić więcej (Pałac Mieroszewskich, Dom Modlitwy „Mizrachi”, mury miejskie …) ale nie mieliśmy czasu na wszystko …

… bo pojechaliśmy do Dąbrowy Górniczej. Tu odwiedziliśmy Muzeum Miejskie Sztygarka, gdzie zgromadzono eksponaty z zakresu przyrody i techniki, historii, archeologii, etnografii lokalnej i etnografii podróżniczej (bardzo egzotyczne) a na zewnątrz w Parku Militarno – Historycznym Reduta wiele ciekawych zabytków związanych głównie z techniką wojskową. Po tej dużej porcji zwiedzania przejechaliśmy do Restauracji Pałacowej na obiad. Rzeczywiście wystrój odpowiada nazwie. Można się tu poczuć jak panisko. A i karmią nieźle.

Po obiedzie, nadal w granicach Dąbrowy Górniczej, przejechaliśmy do Gołonoga i wspięliśmy się na Wzgórze Gołonoskie do XVII-wiecznego kościoła pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Marii Panny i św. Antoniego, sanktuarium św. Antoniego z Padwy. Zajrzeliśmy do barokowego wnętrza i podziwialiśmy widoki z wzniesienia.

Ciągle pozostając w granicach Dąbrowy Górniczej (to największe pod względem powierzchni miasto województwa śląskiego) podjechaliśmy pod bramę główna Huty Katowice, gdzie Zbyszek opowiedział nam o swoich przeżyciach w czasie tuż po wprowadzeniu stanu wojennego w grudniu 1981 r. (wtedy właśnie tu pracował).

Na koniec opuściliśmy wreszcie Dąbrowę i tuż za jej granicą zatrzymaliśmy się w Kazimierzu Górniczym (należącym do Sosnowca) by odpocząć w Parku Miejskim im Jacka Kuronia. To piękne miejsce, doskonałe na wypoczynek, szczególnie rodzin z dziećmi. W dużym (30 ha) obszarze leśnym, pociętym alejkami i ścieżkami zlokalizowane są między innymi mini-zoo, stawy, park linowy, skate-park, znakomity plac zabaw, amfiteatr, lokale gastronomiczne … Spędziliśmy tu miło ponad godzinę. Cieszę się, że poznałem to miejsce. Tak na marginesie -odwiedziłem je później dwukrotnie z wnukami – byli zachwyceni.

Potem już wróciliśmy do Chrzanowa. To była bardzo ciekawa wycieczka z bogatym, różnorodnym programem, świetnie przygotowana i poprowadzona przez Zbyszka. No i pogoda dopisała.

KP.

Lackowa 03.06.2021.

Lackowa (997 m npm) to góra ani specjalnie wysoka, ani wyjątkowo urodziwa, ani widokowa ale ma jeden niepodważalny walor: jest najwyższa w Beskidzie Niskim. I to skłoniło sporą grupę turystów górskich z naszej okolicy do udziału w niedzielnej wycieczce. To było widoczne – kilka osób miało na sobie koszulki Klubu Zdobywców Korony Gór Polski a kilka innych towarzyszyło im, by je zdobyć. I bardzo dobrze, zawsze w nieco większym gronie jest przyjemniej.

Ale Waldek przygotował w programie znacznie więcej niż tylko zdobycie szczytu z listy najwyższych w poszczególnych pasmach. Zaczęliśmy od przystanku w Brunarach, przed dawną cerkwią św Michała Archanioła. Ta drewniana, zbudowana w XVIII wieku, później przebudowana świątynia, obecnie kościół katolicki parafii Najświętszej Marii Panny Wniebowziętej w roku 2013 została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Zrobiliśmy tu kilka zdjęć z zewnątrz i we wnętrzu i pojechaliśmy dalej. W Izbach musieliśmy chwilkę poczekać, nim nie przeszła procesja z okazji Bożego Ciała i wkrótce pojechaliśmy jeszcze trochę dalej – do parkingu, gdzie można było wygodnie wysiąść i zebrać się do marszu.

Podejście na Lackową, dnem doliny, potem, od Przełęczy Beskid jeszcze przez chwilę łagodne, wkrótce nabiera dynamiki i w pewnym momencie staje się, jak to Waldek określił „ścianą płaczu”. Jednak daliśmy radę i nie zauważyłem, żeby ktoś płakał, choć były z nami nawet dzieci i to dość małe (ale już zdobywające Koronę Gór Polski). Równolegle z naszą grupą wychodziło sporo innych turystów, w tym z pieskami, które też sobie nieźle radziły. Na szczycie ustawiła się kolejka do stanowiska z pieczątką obowiązkową w książeczce potwierdzającej zdobycie szczytów. Była też chwila na odpoczynek i posiłek (z własnych zapasów), zdjęcia indywidualne i grupowe. Tylko, jak się rzekło, nie było podziwiania widoków, bo góra jest zadrzewiona i nic z niej nie widać. Podczas schodzenia, jeśli ktoś dobrze się rozglądał, mógł przez moment między drzewami dojrzeć Busov (1002 m npm – najwyższy w słowackiej części Beskidu Niskiego).

Zejście ze szczytu w kierunku Przełęczy Pułaskiego też jest, na pewnym odcinku dość strome, choć nie aż tak, jak ze strony zachodniej. A na tej przełęczy opuściliśmy Główny Szlak Beskidzki i rozpoczęliśmy zejście doliną Białej, począwszy niemal od jej źródeł. Przejście drogą, która jest równocześnie korytem potoku (zrazu niewielkiego, potem coraz okazalszego) sprawia nieco trudności, ale cóż to dla nas – wytrawnych turystów. Kiedy potok zmienił się w rzeczkę dało się zauważyć kilka przegradzających jej bieg zapór, skonstruowanych przez bobry. Zręcznie poukładane gałęzie, pnie z wyraźnymi śladami zębów, ulubione przez te zwierzęta rozlewiska – wszystko to przekonuje o działaniu tych gryzoni.

Po dojściu do Bielicznej zatrzymaliśmy się, żeby odetchnąć spokojnie w pięknym otoczeniu. Bieliczna to nazwa historyczna, tej wsi już nie ma ale pozostała dawna cerkiew (również pod wezwaniem św Michała Archanioła) z końca XVIII wieku i zarastający cmentarzyk. No i piękny widok na masyw Lackowej. W ciepłym, słonecznym dniu warto było pozostać tu dłuższą chwilę. Nie wszyscy potrafili docenić urok tego miejsca.

Po powrocie do Izb zatrzymaliśmy się na chwilę przy sklepie – bo lody, napoje … a potem podjechaliśmy do ostatniej w tym dniu dawnej cerkwi – wymurowanej w 1888 r cerkwi św Łukasza Ewangelisty. Kolejna piękna sylwetka i ciekawe wnętrze zachęcały do serii fotografii.

Dla mnie to właśnie dziedzictwo kulturowe i mało skażona przyroda są atrakcjami tych gór – jak sama nazwa wskazuje – niskich.

KP.

Istebna Zaolzie 30.05.2021.

Małgosia zaproponowała wycieczkę do Trójwsi Beskidzkiej i propozycja spotkała się z ciepłym przyjęciem. I bardzo dobrze, bo dzień wycieczki był chłodny i pochmurny.

Zaczęliśmy od Parku Wodnego Olza w Istebnej (rzeczywiście zlokalizowanego nad Olzą – w tym miejscu malutką). To całkiem przyjemne miejsce, choć nie tak rozdęte jak podhalańskie parki wodne. Dwie godziny (na taki czas kupiliśmy bilety) można tu spędzić bardzo atrakcyjnie. W głównej niecce można popływać (jeśli nie jest zbyt tłoczno), są tu różne rodzaje masaży wodnych, jest rwący potok, jest rura do zjazdów (nawet dla małych dzieci, bardzo wolna, szczególnie na początku), jest jaskinia solna, sauna sucha i wilgotna. Obok – niewielki stok zjazdowy (ale to zimą), restauracja (skorzystaliśmy), hotel. Całość zadbana i dobrze utrzymana.

Z Istebnej przejechaliśmy do przysiółka Jaworzynki – Trzycatek. Tu z parkingu przeszliśmy niecały kilometr by dotrzeć do Trójstyku. Ta nazwa oznacza miejsce, gdzie stykają się granice Polski, Czech i Słowacji. Dokładnie ten punkt znajduje się na dnie głęboko wciętego wąwozu, którym płynie niewielki potok, dojście tam jest niewygodne, ale tuż obok, na terenie każdego z trzech stykających się państw ustawiono obeliski z godłami państwowymi, które stanowią dobre tło do fotografii, także zbiorowych.

Po powrocie do busa pojechaliśmy do ostatniej wsi z kompletu Trójwsi – Koniakowa. Tu Małgosia umówiła nas w Centrum Pasterskim. W głównym budynku na parterze jest tam mini-stajnia z kilkoma owcami (do oglądania, głaskania i do „aromatyzacji” budynku) a na piętrze – spora sala edukacyjna. Solidnie przygotowana ekspozycja prezentuje na tablicach i w naturze różne tematy związane z pasterstwem. Na oglądanie ekspozycji nie trzeba się umawiać i jest to bezpłatne ale my mieliśmy zaplanowaną dodatkową atrakcję: prelekcję i pokaz produkcji bundzu. Bardzo kompetentna bacowa (choć można by ją też nazwać menadżerką, bo oprócz wiedzy o owcach i wypasie musi się swobodnie poruszać w gąszczu rozmaitych przepisów – prawnych, nie kulinarnych – krajowych i unijnych) opowiedziała nam o różnych aspektach gospodarki pasterskiej ze szczególnym uwzględnieniem produkcji serów. Na początku spotkania do przyniesionego cebrzyka owczego mleka wlała klag, za chwilę oddzieliła ser od serwatki do odsączania a pod koniec prelekcji już nas częstowała znakomitym bundzem. W międzyczasie mieliśmy także okazję degustacji różnych bardziej przetworzonych serów owczych (oscypków …). To było bardzo kształcące i smakowite spotkanie. A po nim można było w sklepiku na dole kupić coś z szerokiej gamy produktów firmy.

I pozostało nam jeszcze jedno miejsce do odwiedzenia w ramach bogatego programu wycieczki: Ochodzita (895 m npm). To szczyt górski, nazwany nawet w Wikipedii wybitnym (wybitność 128 m), ale dla zwykłego turysty zdobycie go to zdecydowanie spacerek, bo od parkingu trzeba pokonać „oszałamiającą” różnicę wysokość – 60 m. Ale warto ten spacerek odbyć, bo miejsce na szczycie jest wyjątkowo widokowe – jeśli są warunki po temu, oczywiście. My, niestety, nie mieliśmy szczęścia i między nisko zalegającymi chmurami widać było tylko niewielkie fragmenty otaczających pasm górskich. A do tego podczas zejścia musieliśmy wyciągać nogi, bo zaczął padać deszcz. W karczmie obok parkingu (a może to parking jest obok karczmy?) było pełno, ale na zewnątrz, pod szerokim okapem były wolne stoliki i można było usiąść w suchym miejscu i coś wypić a nawet zjeść. Tego nam było trzeba.

A potem już tylko wracaliśmy do Chrzanowa, w którym pogoda tego dnia była jeszcze gorsza.

KP.

VII spływ kajakowy koła Grodzkiego na Rudzie 23.05.2021.

Kto słyszał o rzece Rudzie ? Ten niedługi (52 km) dopływ Odry nie jest szeroko znany. Jednak myliłby się ten, kto lekceważyłby tę rzekę jako trasę kajakarską. Przekonaliśmy się o tym podczas VII spływu kajakowego koła Grodzkiego.

Tym razem uczestników spływu było nieco mniej niż zazwyczaj (niektórzy jeszcze boją się wirusa, inni spanikowali słysząc nie najlepsze prognozy pogody) ale nie przejęliśmy się i ruszyliśmy śmiało na rzekę. Start był z przedmieścia Rybnika o wdzięcznej nazwie Stodoły. Ponieważ wodowano kajak po kajaku już od startu flotylla rozciągnęła się dość znacznie – i dobre, jak się później okazało.

Teraz opiszę pokrótce rzekę Rudę. Na docinku, który przemierzyliśmy nie jest ona zbyt szeroka – nigdzie nie ma więcej niż 10 m, ale za to bardzo kręta. Skutkiem tego jest nieustanna konieczność sterowania kajakiem. Nie ma gdzie odłożyć wioseł i zdać się na niesienie prądem rzeki, bo łatwo można trafić dziobem w brzeg lub coś innego. A to coś innego, to kolejny efekt meandrowania rzeki: leżące licznie w poprzek koryta drzewa powalone po podcięciu brzegu przez nurt. Taka przeszkoda to zawsze zagadka: czy uda się ją ominąć, czy przepłynąć pod pniem kładąc się w kajaku, czy przesunąć nad płytko zanurzonym pniem czy wreszcie trzeba przenieść kajak po brzegu. A nurt niesie, rzeka zakręca i czasem niełatwo szybko zdecydować jaka technika jest najlepsza. Efektem może być zatrzymanie się na przeszkodzie a dalej – nieplanowana kąpiel i potem wylewanie wody z kajaka. Tak było. I tu właśnie pokazała się zaleta pływania z dala od innych załóg: ci, którzy preferowali bliskie kontakty, mieli na przeszkodach trudniej. Poza naturalnymi przeszkodami napotkaliśmy na trasie spływu most, pod którym woda spływa po głazach ze znacznym spadkiem – dało się przez to miejsce przepłynąć pozostawiając w kajaku tylko tylnego załoganta (odciążony przód łatwiej przepływał po bystrzach) oraz zaporę elektrowni wodnej, gdzie już nie było wyjścia innego niż na brzeg z kajakiem. Po tej ostatniej atrakcji pozostało już niezbyt daleko do mety naszego spływu w Rudzie Kozielskiej. Na tych, którzy zamoczyli się tak czy inaczej (zdecydowana większość) czekało w autokarze suche odzienie (jeśli ktoś przezornie sobie takie przygotował).

Ale koniec spływu nie oznaczał końca wycieczki. Po zebraniu wszystkich wymoczków przejechaliśmy do Rud, gdzie Zbyszek umówił nas na zwiedzanie pocysterskiego zespołu klasztorno – pałacowego. Ksiądz Piotr (nie wyglądał) oprowadził nas po parku i wnętrzach Starego Opactwa oraz zaprosił do odwiedzenia kościoła. Weszliśmy tam indywidualnie po obiedzie. Kościół jest piękny a cały zespół bardzo ciekawy, doskonale utrzymany i dość licznie odwiedzany.

Na zakończenie zajechaliśmy do Rybnika. Spacerowaliśmy po mieście pod kierunkiem Zbyszka i zobaczyliśmy między innymi Zamek (obecnie siedziba sądu), Rynek z Ratuszem, kościół Matki Boskiej Bolesnej i bazylikę św Antoniego. Ta ogromna, neogotycka świątynia wywiera potężne wrażenie, choć dla mnie neogotyk to zawsze imitacja. Ogólnie Rybnik nie oszałamia (wczoraj byłem w Krakowie – mam porównanie) ale warto tam zajrzeć na godzinkę lub dwie.

I tyle – różnorodnie, bogato. Już się umawiamy na dwudniowy spływ w lipcu.

A pogoda była całkiem przyzwoita.

KP.

Wieczór pod gwiazdami na Wawelu 22.05.2021.

Planowaliśmy ambitnie w kalendarzu na rok 2021. wycieczkę do Krakowa w lutym, jednak epidemia, zakazy … i nie dało się. Kiedy więc władza poluzowała obostrzenia, postanowiliśmy odwiedzić małą grupą Kraków. Dodatkowym motywem wyjazdu był program specjalny „Wieczór pod gwiazdami na Wawelu” obejmujący pokaz multimedialny na dziedzińcu zamkowym oraz zwiedzanie ekspozycji „Wszystkie arrasy króla. Powroty 2021-1961-1921” „Cranach na Wawelu” i skarbca królewskiego z nowymi nabytkami oraz części zbrojowni.

Tak więc w sobotnie popołudnie wyjechaliśmy z Chrzanowa spoglądając na niebo, z którego, według prognoz lada chwila mogło coś padać. Na szczęście było słonecznie aż do zachodu a i potem jeszcze dość długo bez deszczu.

Nasz pobyt w Krakowie rozpoczęliśmy na Placu Jana Matejki. Stąd pod Bramą Floriańską i ulicą Floriańską doszliśmy na Rynek Główny. Tu widoczny już był efekt poluzowania: po całej połaci Rynku spacerowali turyści i mieszkańcy (na pierwszy rzut oka niełatwo odróżnić), w ogródkach było prawie pełno. Po krótkiej prelekcji na temat rozeszliśmy się, by spokojnie wypić kawę czy coś innego przy stoliku albo chociaż odwiedzić toaletę. Po zebraniu się ruszyliśmy dalej – ulicą Grodzką, potem Kanoniczą, krótko mówiąc: drogą królewską.

Po dojściu do Wawelu nastąpił moment zawahania, bo Brama Herbowa była zamknięta. Okazało się, że na okoliczność wieczornego zwiedzania otwarto rzadko używane wejście obok Baszty Senatorskiej. Wkrótce po wejściu na dziedziniec zamkowy obejrzeliśmy pokaz multimedialny prezentujący burzliwą historię arrasów króla Zygmunta Augusta. Bogata, ciekawie przedstawiona treść połączona była z atrakcyjną formą prezentacji: obrazy były rzucane na krużganki wschodniego skrzydła zamku.

Po pokazie nadszedł czas na zwiedzanie ekspozycji. W zbrojowni największym zainteresowaniem cieszyła się od niedawna znajdująca się w zbiorach wawelskich młodzieńcza zbroja króla Zygmunta Augusta. Pięknie zdobiona była zbroją paradną, ofiarowaną 13-letniemu królowi (został koronowany jako 10-latek, za życia nadal zasiadającego na tronie ojca Zygmunta Starego) z okazji jego zaręczyn z Elżbietą Habsburżanką.

Na ekspozycji „Cranach na Wawelu” zaprezentowano jeden z najcenniejszych obrazów w zbiorach w Polsce: arcydzieło Lucasa Cranacha starszego Madonna pod jodłami (z Muzeum Archidiecezjalnego we Wrocławiu) oraz wystawiony po raz pierwszy publicznie, odnaleziony w krakowskim klasztorze oo. Franciszkanów obraz Madonna z Dzieciątkiem wśród tańczących aniołków, wiązany z tymże artystą i jego warsztatem. Ekspozycję uzupełniają trzy prace: Chrystus błogosławiący dzieci oraz Portret Jerzego Brodatego Lucasa Cranacha starszego, a także Portret młodego mężczyzny Lucasa Cranacha młodszego.

Największe wrażenie wywarła jednak ekspozycja ”Wszystkie arrasy króla. Powroty 2021-1961-1921”. Prawie każdy był już w komnatach królewskich na Wawelu i zwiedzając je podziwiał arrasy, jednak możliwość oglądania wszystkich zachowanych tapiserii jest wyjątkowa. 137 tkanin ozdobnych zgromadzonych w jednym miejscu, dla którego zostały zamówione przez króla Zygmunta Augusta i wykonane przez najlepszych brukselskich mistrzów oszałamia. W komnatach reprezentacyjnych na II piętrze i apartamentach prywatnych na I piętrze niemal nie ma wolnego fragmentu ścian – wszystkie są zajęte przez cuda tkactwa. Oprócz kunsztu wykonawców należy także podziwiać najwyższe umiejętności konserwatorów, którzy tkaniny po przejściach przywrócili do stanu niemal doskonałego. Gdyby nie ograniczenie czasu na zwiedzanie warto by tam spędzić wiele godzin.

Po zakończeniu zwiedzania pozostało nam już tylko przejście na najbliższy parking (niestety w ulewnym deszczu), zajęcie miejsc w busie i szybki powrót do Chrzanowa.

To był wspaniały początek tegorocznego sezonu turystycznego – miejmy nadzieję, że już rozpoczętego na dobre.

KP.

Zamek Tenczyn na rowerach 15.05.2021.

Kolejna ogłoszona przez chrzanowski Oddział PTTK wycieczka rowerowa zgromadziła grupkę nieliczną ale sympatyczną. We trójkę z parkingu przed kościołem w Kościelcu ruszyliśmy w stronę szpitala, potem nad Zalew Chechło i do Puszczy Dulowskiej. Tu napotkaliśmy sporo rowerzystów przemierzających ten piękny kompleks leśny w różnych kierunkach. Po krótkim odpoczynku na ławeczkach przed ośrodkiem hodowli zwierzyny pojechaliśmy dalej, by po pewnym czasie dojechać pod zamek Tenczyn w Rudnie. Kilka zdjęć, chwila przerwy na posilenie się kanapkami i spoglądając na zachodzące chmurami niebo podjęliśmy decyzję, by nie kontynuować jazdy zgodnie z planem (do Bramy Zwierzynieckiej) a rozpocząć powrót. Trasa tym razem była odmienna: przez Nieporaz, Oblaszki, Stawki, Bolęcin, Piłę Kościelecką wróciliśmy do Chrzanowa. Na szczęście chmury deszczowe ominęły nas i niezbyt daleka, ale bardzo przyjemna wycieczka zakończyła się w świetnych nastrojach.

KP.

Jaworzno Gródek 09.05.2021.

Na fali luzowania obostrzeń przeciwwirusowych w kolejnym kroku dopuszczono uprawianie w niewielkich grupach sportu na otwartej przestrzeni, ogłosiliśmy więc wyjazd na rowerach do Jaworzna. W niedzielę pogoda była piękna, słoneczna, w sam raz na rower. Niestety rowerzyści nie dopisali, ale tak, czy inaczej – pojechałem zaplanowaną trasą: z Placu Tysiąclecia do Luszowic, dalej przez Balin i las do Ciężkowic, by dotrzeć do celu wyjazdu: Gródka w Jaworznie. I tu okazało się, że chętnych na odwiedzenie Gródka w tym dniu jest sporo, wśród nich także kilkoro „naszych”, którzy przyjechali tu samochodami. No i dobrze, spotkaliśmy się przy wejściu na teren parku i wspólnie spacerowaliśmy wokół wyrobiska po dawnym kamieniołomie, w części zalanej wodą od dość dawna wykorzystywanego przez amatorów nurkowania a w pozostałej części niedawno przystosowanego do potrzeb spacerowiczów. Całe otoczenie jest w przemyślany sposób zaadaptowane na potrzeby wypoczynku i rekreacji, począwszy od parkingów przy wejściach (niestety, jak zwykle bywa z parkingami, w niewystarczającej ilości), przez ścieżki wokół wyrobiska i na jego dnie, drewniane kładki – ścieżki nad lustrem wody, dzięki którym obiekt reklamowany jest jako Jaworznicka Chorwacja (w nawiązaniu do podobnych na terenie Jezior Plitwickich), zabezpieczone barierami miejsca widokowe na krawędzi klifu, schody ułatwiające zejście na dół po ławeczki i miejsca biwakowe z ławami i stołami. W sumie z atrakcyjnym wystrojem stworzonym przez naturę (i ludzi pozyskujących przed laty materiał skalny) jest to naprawdę znakomite, piękne miejsce na dzień odpoczynku. Nic dziwnego, że w ciepły, słoneczny dzień odwiedzają je licznie mieszkańcy Jaworzna i okolic (także dalszych, oceniając po tablicach rejestracyjnych na parkingu).

A my, oprócz przyjemności ze spotkania się i z pobytu w pięknym miejscu mieliśmy jeszcze dwoje solenizantów (Staszka i obchodzącą niedawno swoje święto Irenkę) i jubilatkę Alę (za kilka dni, ale już rozpoczęła świętowanie). Było więc jeszcze radośniej.

Załogi samochodów pozostały jeszcze nieco dłużej na terenie Gródka a ja na rowerze ruszyłem w drogę powrotną. Zatrzymałem się jeszcze na chwilę na terenie nieodległej Geosfery, odetchnąłem powietrzem nasyconym rozpyloną solanką w pobliżu tężni i potem już wracałem w kierunku Chrzanowa. Przez Wilkoszyn, Bory, Jeleń Okrągle, Byczynę (tu zatrzymałem się na chwilę przy stawku ze stanowiskiem nutrii), Cezarówkę Dolną i Kąty dotarłem wreszcie do centrum Chrzanowa i potem do domu. To był bardzo miły dzień.

KP.