Relacje 2024

Kraków – Kazimierz 10.11.2024.

Odwiedzamy Kraków zwykle dwa razy w roku i znów nadeszła pora na wycieczkę do tego wspaniałego miasta. A konkretnie do Kazimierza, przez prawie 5 wieków samodzielnego miasta, obecnie dzielnicy Krakowa. Tym razem postanowiliśmy skorzystać z usług PKP, bo teraz jest to wygodna i tania metoda podróży w tym kierunku.

Spacer rozpoczęliśmy od przystanku Kraków Grzegórzki i wkrótce weszliśmy na teren historycznego Kazimierza. Ulica Miodowa i dalej Szeroka – centrum dawnego Miasta Żydowskiego a tu: synagoga i cmentarz Remu, dawna mykwa, skwer z głazem upamiętniającym Żydów pomordowanych podczas II Wojny Światowej, dom, z którego wyszła w świat Helena Rubinstein, dawna synagoga Poppera i wreszcie Stara Synagoga. W budynku tej najstarszej w Polsce synagogi funkcjonuje obecnie oddział Muzeum Krakowa prezentujący historię, kulturę, wierzenia Żydów. To ciekawa, wielostronna ekspozycja świetnie przedstawiająca ten istotny rozdział naszej historii.

Potem jeszcze obejrzeliśmy synagogi Izaaka i Wysoką (obie, niestety, nie udostępnione do zwiedzania) i opuściliśmy teren dawnego Oppidum Iudaeorum. Ulicą św Wawrzyńca (nazwa od patrona istniejącego tu jeszcze przed lokacją miasta Kazimierza kościoła) doszliśmy do zabudowań dawnej remizy tramwajowej, siedziby Muzeum Inżynierii i Techniki Miejskiej. Po niedawnej rekonstrukcji obecnie bardzo nowoczesna ekspozycja prezentuje szeroki zakres tematów związanych z rozwojem i funkcjonowaniem miast, szczególnie Krakowa.

Z MIiTM przeszliśmy obok kościoła Bożego Ciała, przez Plac Wolnica i obok kościoła św Katarzyny na dziedziniec klasztoru Paulinów na Skałce. Tu dwoje miejscowych, bardzo kompetentnych przewodników oprowadziło nas po kościele Michała Archanioła i św Stanisława Biskupa Męczennika, skarbcu i bibliotece klasztornej, krypcie Zasłużonych, ogrodzie klasztornym. To kolejna niezwykle ciekawa podróż przez historię Kazimierza, Krakowa i Polski.

To był już ostatni punkt programu krajoznawczego. Pozostał jeszcze czas na dojście do Rynku głównego i zajęcia własne. Zawsze warto spędzić czas na Starym Mieście. A na Rynku widzieliśmy, między innymi, niezbyt liczną ale głośną manifestację poparcia dla Palestyńczyków i, jak zwykle, licznych turystów z różnych stron świata.

Kolejny raz przekonaliśmy się, że Kraków jest niezwykle bogaty. Tym razem dotyczyło to jednej z jego dzielnic – Kazimierza.

KP.

P.s. W ramach przygotowań do tej wycieczki kilka dni wcześniej przeszedłem planowaną trasę a pod koniec zajrzałem jeszcze na Wawel, by w galerii porcelany zobaczyć eksponowaną tu od niedawna po długotrwałej renowacji wspaniałą grupę ukrzyżowania wykonaną w Miśni z porcelany w czasach króla Augusta II. Przepiękna, z najdrobniejszymi szczegółami (części ciał uczestników aż do najmniejszych paluszków, uzbrojenie rzymskich wojaków …) starannie odnowiona (wiele elementów trzeba było uzupełnić wykonując je w Miśni według zachowanych przez wieki form) – zachwyca.

KP.

Sandomierz 05.10.2024.

Ta wycieczka była zaplanowana na dwa dni – z Baranowem, ale nie udało się znaleźć odpowiedniego noclegu i stanęło na jednodniowej. Program przemyślał Adam i on pilotował pierwszy autokar. I na taką wersję zebrało się prawie 100 chętnych, choć prognozy pogody były nieprzyjemne.

W sobotę zajechaliśmy na parking pod zamkiem i przeszliśmy na Rynek, gdzie byliśmy umówieni z lokalnymi przewodnikami. Trochę kapało z nieba, ale bez przesady – pod parasolami można było spacerować. Z naszą sympatyczną i bardzo kompetentną przewodniczką rozpoczęliśmy od spaceru po starym mieście, tym spokojniej, że wkrótce opady się skończyły. Była obszerna opowieść o otoczeniu Rynku, o kolejnych obiektach, między innymi Bramie Opatowskiej, synagodze … Potem zwiedziliśmy bazylikę katedralną, Muzeum Diecezjalne w Domu Długosza, podeszliśmy na dziedziniec Zamku Królewskiego, przeszliśmy przez Wąwóz Królowej Jadwigi i dotarliśmy do kościoła św Jakuba. Tu muszę się zatrzymać, bo w ogromie sandomierskich wspaniałości uznaję ten kościół za wyjątkowy: bogactwo specjalnie formowanych cegieł, między innymi z precyzyjnym oddaniem twarzy zachwyca mnie od dawna. Na koniec przez Furtę Dominikańską zwaną Uchem Igielnym wróciliśmy na Rynek i to był koniec bogatego programu zwiedzania. Pozostał jeszcze czas na oddech, posiłek lub po prostu kawę. W drodze powrotnej znów lał deszcz, ale nam to w autokarze nie przeszkadzało.

To była piękna wycieczka, bo Sandomierz jest piękny. Nie spotkaliśmy Ojca Mateusza, ale i tak byliśmy zachwyceni.

KP.

Oktoberfest 22-24.09.2024.

Odwiedziliśmy już kiedyś (w roku 2019) monachijskie święto piwa. Nadeszła pora, żeby pojechać tam ponownie. Byli chętni – niezbyt wielu, ale zdecydowaliśmy zrealizować imprezę.

Po niedawnych ulewach i powodziach mieliśmy obawy, czy gdzieś po drodze nie napotkamy przeszkód. I rzeczywiście, krótko po wjechaniu do Czech a potem niedaleko Wiednia musieliśmy omijać zalane fragmenty autostrad. Później już tylko niewielkie podtopione obszary przy drogach przypominały o minionych zdarzeniach tak, że bez większych problemów dojechaliśmy do pierwszego miejsca w naszym programie krajoznawczym – do Linzu.

Tu zaczęliśmy od spaceru po nabrzeżu Dunaju, między salą koncertową Brucknerhaus a Muzeum Sztuki Lentos, z widokiem na położone na drugim brzegu Ars Electronica Center i dalej – Postlingberg (wzgórze, na które można wjechać najbardziej stromą linią tramwajową). Nowoczesna architektura tych trzech różnorodnych obiektów jest bardzo interesująca.

Potem skierowaliśmy się do starego centrum miasta. Stara Katedra, Rynek z kolumną morową, neogotycka Nowa Katedra – największy kościół w Austrii (20 tys miejsc stojących dla wiernych) to tylko niektóre z obiektów, które podziwialiśmy. Był też czas na oddech przy filiżance kawy lub kuflu piwa.

I to było wszystko, co mogliśmy zrobić w Linzu, w czasie, który mieliśmy, bo do hotelu pozostało jeszcze wiele kilometrów a chcieliśmy zdążyć na kolację. A jeszcze był problem z kontrolami na granicach, które Niemcy wprowadzili niedawno. Gdybyśmy napotkali długą kolejkę, byłoby nieprzyjemnie. Ale kolejki nie było, prawdę mówiąc – w ogóle nas nie kontrolowali i zdążyliśmy. I było warto, bo kolacja była obfita (bufetowa), urozmaicona i smaczna – jak wszystkie posiłki w tym hotelu. Pokoje też były porządne i wygodne. Krótko mówiąc hotel Plaza Inn jest godny polecenia.

W poniedziałek mieliśmy w planie piwo w Monachium, więc po śniadaniu wyjechaliśmy do tego miasta. Dość szybko dotarliśmy w rejon centrum ale tam zaczęły się drobne problemy. Tu i tam remontowano ulice i jazda była utrudniona. Potem, na trasie pieszego spaceru (mieliśmy trochę czasu przed wizytą w namiocie piwnym) również spotykaliśmy płoty otaczające miejsca pracy ekip remontujących i odnawiających. A przeszliśmy obok Isartor i kościoła św Piotra na Plac Mariacki, potem przed Rezydencję, na Odeonsplatz, obok katedry (Frauenkirche), Sendlingertor i wreszcie dotarliśmy na Theresienwiese. Tu rozstawione są namioty największych okolicznych browarów oraz funkcjonuje wielkie wesołe miasteczko z karuzelami, kolejkami górskimi, wieloma innymi urządzeniami rozrywkowymi, licznymi kramami z pamiątkami, przekąskami i wszystkim, co może być potrzebne do zabawy i wypoczynku. Weszliśmy do Loewenbraufestzelt i zajęliśmy miejsca przy stołach. Kelnerki w tradycyjnych strojach roznosiły piwo w litrowych kuflach i zamówione dania. W ramach opłaty rezerwacyjnej każdy z nas otrzymał talony na dwa kufle piwa i połówkę pieczonego kurczaka. Można było, oczywiście zamówić więcej piwa i jedzenia. Można też było zamówić piwo bezalkoholowe. Oprócz piwa podstawową atrakcją jest tu orkiestra zasiadająca na podwyższeniu w centrum namiotu. Na początku była grana muzyka lokalna a potem wiecznie żywe przeboje światowe. Przy tych drugich młoda w większości publiczność bawiła się lepiej. Były wspólne śpiewy, gorące tańce, także na ławach. To były cztery godziny wspaniałej zabawy. Muzyka ułatwiała integrację, także z uczestnikami spoza grupy. Padały propozycje, żeby wrócić tu nazajutrz albo przyjechać w przyszłym roku.

O odpowiedniej porze zebraliśmy się pod statuą Bawarii. Niestety jeden z uczestników nie skojarzył, gdzie jest miejsce zbiórki i trzeba było go szukać. Trochę czasu to zajęło lecz wreszcie w komplecie ruszyliśmy do autokaru a nim do hotelu. Po kolacji niektórzy mieli jeszcze smak na piwo. Ale w sumie w tym dniu nikt nie nadużył.

We wtorek po śniadaniu spakowaliśmy się i ruszyliśmy w stronę domu. Po drodze była jeszcze w planie wizyta w Pasawie. Ale zanim tak dotarliśmy zatrzymali nas na drodze funkcjonariusze niemieckich służb i pobieżnie skontrolowali. To była droga, którą mogliśmy wjeżdżać z Austrii.

W Pasawie autokar zatrzymał się na parkingu nad Dunajem. Można stąd podziwiać położony na przeciwnym brzegu Dunaju zamek. Strome zbocza sprawiają wrażenie niezdobytych, ale są ścieżki umożliwiające dojście do zamku.

Stare miasto rozłożone jest na wzgórzu między Dunajem a Innem, trzeba się tam wspiąć po schodkach. Podeszliśmy pod katedrę, ale nie można było wejść do wnętrza, bo zbliżała się pora koncertu organowego, więc poszliśmy dalej: obok rezydencji biskupiej na Residenzplatz, potem po schodkach na nabrzeże nad Innem. W Pasawie do Dunaju wpadają Inn i Ilz. Obserwacja połączenia tych trzech wielkich rzek jest jedną z atrakcji tego miasta. Widać wyraźnie różne kolory łączących się wód.

Kiedy nadeszła pora, wróciliśmy do katedry, by wysłuchać tam koncertu na największych kościelnych organach na świecie. Tak jest w teorii, ale my nie mieliśmy takiego szczęścia – organy są aktualnie rekonstruowane i organista wykorzystywał tylko niewielki ich fragment jednak i tak wrażenie było ogromne.

Po koncercie mieliśmy chwilę wolną. Można było usiąść w jednym z licznych lokali i zjeść coś lub wypić.

I to był już przedostatni punkt programu wycieczki. Ostatnim był powrót przez Szumawy, Czechy, Morawy do Chrzanowa – bez przeszkód i problemów.

To była ciekawa impreza. Podobała się.

KP.

Bałtyk – Rowy 15-23.08.2024.

Od kilku lat proponujemy wyjazdy nad morze – nie tylko Śródziemne, Adriatyckie, czy inne południowe ale po prostu nasz swojski Bałtyk. I to się podoba, nasi członkowie chętnie uczestniczą w tych tygodniowych imprezach krajoznawczo – rekreacyjnych. W tym roku wybór padł na Rowy – niewielką wieś niedaleko od Ustki. I to był bardzo dobry wybór. W centrum Rowów jest wszystko, czego trzeba do szczęścia letnikom: lodziarnie, smażalnie ryb, rozmaite inne lokale gastronomiczne, mnóstwo punktów sprzedaży pamiątek i prawie wszystkiego, czego ktoś zapragnie ale także place zabaw, wesołe miasteczko, park linowy, wypożyczalnie rowerów i innych jeździdeł, wypożyczalnie kajaków i rowerów wodnych, estrada, kościół … A ośrodek wypoczynkowy Wydma Park, w którym mieszkaliśmy jest zlokalizowany tuż przy plaży i na tyle daleko od centrum, że nie krążą tu tłumy, równocześnie na tyle blisko, że można dojść wszędzie dość szybko.

Ale po kolei. Wyjechaliśmy we czwartek wczesnym rankiem, by na nieco spóźniony obiad dojechać do celu. Po obiedzie i zakwaterowaniu był czas na pierwszy spacer nad morze a nawet wzdłuż plaży. A plaża jest tam ładna, szeroka, piaszczysta (jak to nad Bałtykiem), niezbyt zatłoczona, dość czysta (za wyjątkiem nielicznych petów). W ośrodku można wypożyczyć leżaki więc plażowanie zapowiadało się świetnie. Woda w Bałtyku nie jest, oczywiście, zbyt ciepła, ale dało się w niej kąpać bez obaw o zamarznięcie a nawet z pewną przyjemnością.

Tak więc plażowali wszyscy, niektórzy więcej, inni nieco mniej. Ci inni mogli uczestniczyć w różnych aktywnościach krajoznawczych.

W piątek po obiedzie pojechaliśmy na rowerach do Słowińskiego Parku Narodowego. Po wygodnych drogach leśnych przejechaliśmy do punktów widokowych nad jeziorami Gardno, Dołgie Małe i Dołgie Duże. Przy parkingu rowerowym nad tym drugim jeziorem powitał nas lisek chytrusek. Wyraźnie oczekiwał na poczęstunek. I nie zawiódł się – jedna z naszych kolarek podzieliła się z nim bułką.

W niedzielę po obiedzie wybraliśmy się w stronę Orzechowa czerwonym szlakiem turystycznym. To szlak pieszy, niekoniecznie na całej długości wygodny dla rowerzystów. Zaczęło się od fragmentów piaszczystych i lekko pagórkowatych by zakończyć się sporymi wydmami na które trzeba było wpychać rowery po piachu. Ale po drodze były ciekawe widoki z krawędzi klifu na położoną nisko w dole plażę i morze, ładny most nad głębokim wąwozem. W końcu dojechaliśmy do Orzechowa. A tu największą atrakcją jest wysoka na 48 m wieża widokowa. Można na nią wspiąć się po 480 schodach. Pod wieżę dotarliśmy tuż po godzinach dostępności ale uprzejmy dozorca pozwolił nam wejść a nawet doradził, gdzie zjeść najlepsze lody, więc po zejściu podjechaliśmy do budki. Czy były tu najlepsze lody w tej miejscowości ? Tak, bo jedyne. Do Rowów wróciliśmy drogą dłuższą, ale znacznie wygodniejszą, przez Poddębie, Dębinę. Zajęło nam to tylko godzinę, tak, że zdążyliśmy na kolację.

Na poniedziałek zaplanowaliśmy spływ kajakowy Słupią z Bydlina do Ustki. O umówionej porze spuściliśmy kajaki na wodę i rozpoczęła się nasza wodna przygoda. Bo rzeczywiście była to przygoda. Rzeka Słupia płynie niezbyt wartko, ale, niestety jej bieg przegradza sporo powalonych drzew, tak, że trzeba bardzo uważnie sterować kajakiem. Prawie wszystkim udało się pokonać przeszkody pomyślnie. Tylko jedna załoga, została porwana i wywrócona przez prąd wody. Kajak nabrał wody, na szczęście załoga wydostała się i siedziała na pniu, który blokował przepływ. Trochę pomogłem i udało się wyjść na brzeg razem z wiosłami i workiem z dobytkiem. Kajak został w wodzie a rozbitkowie ruszyli w las, by dotrzeć do cywilizacji, skąd mogliby wrócić do Rowów. Kiedy wkrótce potem spływałem dalej, minął mnie właściciel kajaków płynący jedynką pod prąd po zatopiony kajak. Choć wydawało się to niemożliwe zdołał go wyciągnąć i spłynąć do bazy. Ja z moim młodym załogantem dołączyłem do pozostałych uczestników i już bez dalszych przygód zakończyliśmy spływ w Ustce a potem lokalnym autobusem wróciliśmy do Rowów. W sumie było ciekawie. Rozbitkowie z kolejnymi przygodami ale bez zagrożenia dotarli do ośrodka na nieco spóźnioną kolację. Wiosła i kapoki właściciel odebrał po dwóch dniach. Wszystko dobrze się skończyło.

Wtorkowe przedpołudnie (a niektórzy także popołudnie) spędziliśmy w Ustce. Kościół Najświętszego Zbawiciela, tradycyjne domy o konstrukcji szachulcowej, latarnia morska, molo z pomnikiem syreny, most obrotowy nad kanałem portowym, promenada nadmorska – spokojnie zwiedziliśmy główne atrakcje miasta i wróciliśmy na obiad. Kto pozostał dłużej, mógł odwiedzić bunkry Bluchera lub miejscową plażę (bardziej zatłoczoną niż w Rowach).

We środę po śniadaniu pojechaliśmy wynajętym busem do Kluk. Niestety w deszczu. W Klukach zwiedziliśmy Muzeum Wsi Słowińskiej. Jest tam sporo ciekawych artefaktów, bogata informacja o historii terenu, Słowińców oraz o różnych aspektach ich życia. Dla mnie najciekawsze były drewniane buty dla koni (do chodzenie po mokradłach lub po śniegu), prezentacja wykonywania ściany w konstrukcji szachulcowej i sterta suszącego się torfu (wydobywano go tu bardzo dużo, głównie na opał).

Czwartek – dzień powrotu do Chrzanowa – jeszcze dał nam możliwość zwiedzenia Słupska. Pojechaliśmy tam i podziwialiśmy starą część miasta: Nową Bramę, pozostałości średniowiecznych murów obronnych, Ratusz, kościół św. Jacka, zamek książęcy, młyn książęcy, Bramę Młyńską, Basztę Czarownic, budynek Starostwa, Bibliotekę Miejską (dawny kościół św Mikołaja), kościół Mariacki. Mieliśmy także czas na posiłek a do Rowów wróciliśmy o odpowiedniej porze.

Oprócz plaży, spacerów po okolicy i atrakcji krajoznawczych były jeszcze atrakcje wieczorne: w sobotę – karaoke, w niedzielę i wtorek – wieczorek taneczny, w poniedziałek – ognisko z kiełbaskami i muzyką.

Czwartkowy powrót do Chrzanowa przebiegł szybko i sprawnie. Choć wyjechaliśmy dość późno do Chrzanowa dotarliśmy krótko po 1,00 w piątek zadowoleni z pobytu (wygodne zakwaterowanie, doskonałe wyżywienie) i programu. No i, oczywiście, z sympatycznego towarzystwa.

KP.

Pontony na Dunajcu 04.08.2024.

Spływ przełomem Dunajca zawsze jest atrakcją. A jeśli jeszcze ma się spłynąć pontonami to atrakcja jest jeszcze większa, więc na zaproszenie na spływ zgłosiło się dużo chętnych.

Zajechaliśmy na przystań w pobliżu Sromowiec Średnich i tu zajęliśmy miejsca na pontonach – po 10 załogantów + sternik. Sternik – doświadczony pracownik firmy – jak sama nazwa wskazuje: sterował a także wydawał polecenia dotyczące zwiększenia lub zmniejszenia intensywności wiosłowania. Ale wiosłować nie trzeba było za wiele, bo wartki nurt Dunajca niósł nas sam. Tylko w sytuacji, gdy chcieliśmy wyprzedzić spływającą tratwę, przykładaliśmy się do wioseł (właściwie – pagajów). Technicznie spływ był zupełnie łatwy, tylko w kilku miejscach, specjalnie dla zwiększenia atrakcyjności sternik prowadził ponton na bystrza, gdzie trochę chlapało. Największą atrakcją spływu jest jednak cudowne otoczenie pienińskich ścian skalnych, ostro strzelających w górę szczytów. Pogoda była świetna, więc na całej długości przełomu był spory ruch: tratwy flisackie, pontony, kajaki na wodzie, rowerzyści na drodze pienińskiej – wiele osób korzystało z okazji spędzenia pięknego dnia w tej cudownej okolicy.

Tak więc płynęliśmy, zachwycaliśmy się widokami aż minęliśmy Szczawnicę i dopłynęliśmy do portu należącego do firmy wynajmującej nam pontony. Stąd autokar dowiózł nas na parking w Szczawnicy i przeszliśmy do następnego punktu programu: spaceru po uzdrowisku. Najpierw wzdłuż Grajcarka a potem już – jak komu było wygodnie. Był czas na spacer po Parku Dolnym i Górnym, na lody czy konkretniejszy posiłek. A w Parku Górnym zatrzymaliśmy się przy wierzbie na której rosły gruszki. Tak to właśnie wygląda a naprawdę jest to grusza wierzbolistna. O odpowiedniej porze zebraliśmy się obok przystanku, gdzie wkrótce podjechał Jurek swoim autokarem, by powieźć nas do domu.

To był piękny dzień z atrakcyjnym programem.

KP.

Spacer po okolicach Chrzanowa 14.07.2024.

Terenem kolejnego spaceru po okolicy organizowanego przez krakowski Oddział PTTK miało być otoczenie Chrzanowa. Koledzy z Krakowa zaprosili na ten spacer także turystów chrzanowskich. Tak więc niedzielnego poranka przed przystankiem kolejowym Chrzanów Śródmieście spotkało się 10 turystów z Chrzanowa i 30 przyjezdnych pod wodzą Edka. Po jego opowieści o historii miasta i innych ogólnych tematach oraz uzupełnieniu o ciekawostkę lokalną – przypomniane obecnie przez chrzanowskie muzeum obchody fikcyjnego jubileuszu 700 lecie miasta – ruszyliśmy na trasę spaceru. Przez Łazienki przeszliśmy nad Zalew Chechło. Tu zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę by odetchnąć i podziwiać widok zbiornika wodnego wraz z otoczeniem.

Po przerwie ruszyliśmy dalej: po wale zapory, ulicą Chrzanowską i Graniczną doszliśmy do punktu widokowego na Zalew, Trzebinię i otaczające ją wzgórza, Rów Krzeszowicki, fragment Garbu Tenczyńskiego. Kolejne przejście doprowadziło nas do Jaskini Maciejowej – niezbyt wielkiej groty, a właściwie dwóch, wydłubanych w skarpie niewielkiego kamieniołomu. To rzadkość w okolicy, więc zajrzeliśmy do środka. Kolejnym punktem programu był środek Powiatu Chrzanowskiego – głaz wyznaczający to miejsce na parkingu śródleśnym. Po przejściu kolejnych 2 kilometrów przez las dotarliśmy do Osiedla Stella a potem do kamieniołomu Żelatowa (w niedzielę nie pracującego). Wielka dziura w ziemi, zbiornik wody w nieczynnej części oraz górujący nad tym wszystkim grzbiet Żelatowej to, szczególnie dla przyjezdnych, atrakcyjny widok.

A potem znów przez las docieramy do Kolonii Rospontowej, zbudowanej w okresie międzywojennym dla pracowników Fabloku i położonego tuż obok kościoła pw Matki Boskiej Ostrobramskiej. Chwila przerwy i schodzimy do doliny Chechła, by przez mostek i zaniedbaną dróżkę, którą niegdyś chodziło do pracy w Fabloku setki mieszkańców Kolonii dojść w rejon dawnej Pierwszej Fabryki Lokomotyw w Polsce (obecnie oddział firmy Martech Plus). Tu sfotografowaliśmy parowóz TY42 (niestety bardzo zaniedbany), podpisaliśmy w książeczkach Turysta Ziemi Chrzanowskiej potwierdzenia odwiedzonych miejsc i wycieczka została oficjalnie zakończona. Jeszcze w drodze na stację kolejową zajrzeliśmy do zalanego dawnego kamieniołomu (Skała lub Morskie Oko) i każdy wracał w swoją stronę.

To był bardzo ciekawy spacer w znakomitej pogodzie. Prowadzący Edek, ze skromnym wsparciem niżej podpisanego przekazali wiele ciekawych informacji o mieście i okolicy. Wiemy, że krakowscy turyści odwiedzą nas wkrótce ponownie – zostało jeszcze sporo do zwiedzenia. Zapraszamy.

KP.

Dolomity 28.06.-05.07.2024.

Byliśmy już kiedyś (w 2018) w Dolomitach i podobało się, więc na ten rok zaplanowaliśmy ponowny wyjazd w ten rejon. Ponieważ jednak we Włoszech w sierpniu jest szczyt sezonu urlopowego, zmieniliśmy termin wyjazdu, z tradycyjnej połowy sierpnia na początek lipca. Program w niewielkiej części powtarzał ten sprzed 6 lat, większość była nowa. I znów zebrała się spora grupa chętnych (dokładnie 52 + 2 prowadzących i 2 kierowców – tyle mógł pomieścić hotel Villa Agomer w Canazei).

W piątkowy wieczór zebraliśmy się na Placu Tysiąclecia, zajęliśmy miejsca w autokarze i ruszyliśmy zdobywać góry. Przejazd przez Czechy i Austrię przebiegał spokojnie do momentu, kiedy w okolicach Klagenfurtu pojazd służby nadzoru nad opłatami autostradowymi sprowadził nas na parking obok stacji benzynowej. Okazało się, że urządzenie do przesyłania informacji o pojeździe było ustawione na autokar 2-osiowy a nie, zgodnie z prawdą – 3-osiowy. Dłuższa chwila tłumaczenia, ustawienie prawidłowych danych, wyrównanie opłaty za przejechane wcześniej (także znacznie wcześniej) kilometry i mogliśmy ruszyć. Mieliśmy w planie przerwę toaletowo – śniadaniową w Mc Donaldzie w Lienzu, ale okazało się, że duży obiekt tej firmy został zburzony a drugi jest zdecydowanie zbyt mały na nasze potrzeby, pojechaliśmy więc dalej, by ten punkt programu zrealizować na stacji benzynowej na granicy austriacko – włoskiej. Od pewnego czasu towarzyszyły nam już niższe i wyższe szczyty alpejskie a wkrótce wjechaliśmy w Dolomity.

Na sobotę zaplanowane było odwiedzenie rejonu Tre Cimme di Lavaredo. Wiedzieliśmy, że ten piękny teren jest nadzwyczaj popularny i przekonaliśmy się o tym naocznie po dotarciu do drogi prowadzącej do Rifugio Auronzo. Na serpentynach prowadzących w górę samochody stały w długiej kolejce, oczekując na zwolnienie się miejsca parkingowego obok schroniska. Nie chcieliśmy większości tego dnia spędzić w stojącym autokarze, ruszyliśmy więc pieszo do góry. Podczas podejścia podziwialiśmy potężne Trzy Szczyty. Dość strome, choć niezbyt długie dojście do schroniska wystarczyło już części uczestników w tym pierwszym dniu – zajęli miejsca na ławach przed obiektem lub spacerowali w pobliżu. Pozostali poszli dalej, do Rifugio Lavaredo. Program na ten dzień był ambitniejszy, ale znaczne opóźnienie w dotarciu do Rif. Auronzo przekreśliło możliwość jego pełnej realizacji. Tylko Grzesiek z Agnieszką – znani szybkobiegacze – obeszli Tre Cimme dokoła.

A potem trzeba było już wsiadać do autokaru (podjechał na parking) i spieszyć do bazy noclegowej. A to nie było łatwe – niby niedaleko (niecałe 70 km) ale prawie stale po górskich serpentynach. A jeszcze po drodze trafił się ciasny tunel ze skrętem zaraz za nim – pokonanie go było mistrzostwem. Końcową atrakcją był zjazd z Passo Pordoi (2239) do Canazei (1520) po 26 skrętach o 180⁰. Do hotelu dotarliśmy na czas (to znaczy kierowcy zmieścili się w ograniczeniu czasu pracy), zakwaterowaliśmy się i wkrótce mogliśmy zejść na kolację. I po raz pierwszy mogliśmy zachwycić się tym wieczornym posiłkiem. Po pierwsze przed restauracją był wywieszony jadłospis w języku polskim, a w nim: bufet sałatkowy, zupa, pasta (makaron z sosem), danie główne (mięsko z gotowanym warzywem) i deser. Bufet sałatkowy zawsze taki sam (bogaty), pozostałe dania inne każdego dnia. Obficie i baaardzo smacznie. A do tego można było zamówić butelkę wina.

Po nocnej podróży i dziennym przejściu byliśmy już zmęczeni, więc prawie wszyscy grzecznie pokładli się spać.

Niedziela rozpoczęła się od Mszy Św odprawionej dla chętnych przez Ojca Jewgienija (krótko mówiąc – Żenię). Potem – śniadanie (w typie śródziemnomorskim, a więc bez wielkiego wyboru, choć dało się nasycić przed dniem z dużym wydatkiem energii) i ruszamy w drogę. Znów docieramy do Passo Pordoi (tym razem w górę) i stąd wyjeżdżamy kolejką na Sas Pordoi. Tu okazuje się, że po niedawnych obfitych opadach w wielu miejscach leży jeszcze gruba warstwa śniegu. Kto miał raczki ten je zakładał. Najbliższe Rifugio Forcella dei Pordoi było już dla kilku osób (bez sprzętu) końcem wyprawy, pozostali rozdzielili się na grupę szturmową (zdobyła Piz Boe 3152) i mniej liczną grupkę, która zadowoliła się dojściem do Rifugio Boe. Cały czas trzeba było uważać na płatach śniegu. Widoki były bardzo zmienne – od znacznego zachmurzenia okrywającego wszystko dokoła do rozjaśnień ze świetną widocznością i nawet pokazującym się Słońcem. Z Rif. Boe wszyscy wrócili tą samą drogą do górnej stacji kolejki a potem zjazd i kolejny raz 26 serpentyn (są ponumerowane).

Tym razem po kolacji (znów znakomitej) kilka podgrup usiadło w barze lub na tarasie.

Na poniedziałek prognozy pogody były bardzo niesprzyjające wyprawom w góry, zmieniliśmy więc kolejność zapisaną w programie i wybraliśmy się do Bolzano. To niezbyt wielkie miasto (nieco ponad 100 tys. mieszkańców) jest stolicą autonomicznej prowincji Bolzano – Alto Adige i ma do zaoferowania kilka godnych uwagi obiektów a oprócz tego ma swój urok. Spacer po starówce rozpoczęliśmy od katedry pw Wniebowzięcia NMP. To ładny przykład gotyckiego kościoła halowego z ciekawymi okazami kamieniarki gotyckiej. Potem zajrzeliśmy do kościoła Dominikanów. Tu zachwyciliśmy się kaplicą św Jana, w której zachowały się wczesnogotyckie freski łączone z pracownią Giotta di Bondone. Dalsza trasa spaceru zawiodła nas do bram Muzeum Archeologicznego Górnej Adygi (stała tu dość długa kolejka chętnych, więc zostawiliśmy wejście do wnętrza na później, dla chętnych). Potem sfotografowaliśmy Zamek Mareccio, przeszliśmy obok kościoła Serca Jezusowego (akurat był zamknięty) i w centrum starego miasta rozeszliśmy się, by realizować indywidualne zainteresowania lub po prosty schronić się przed deszczem (właśnie zaczął intensywnie padać). Kilka osób wróciło pod Muzeum Archeologiczne, by po odstaniu 40 min w kolejce i w deszczu wejść do środka, gdzie prezentowany jest Ӧtzi – mumia „człowieka lodu”, żyjącego ok 5300 lat temu, odkryta w topniejącym lodowcu w 1991 r. Inni zajrzeli do któregoś z wielu punktów gastronomicznych, do galerii handlowej, do kolejnych kościołów (Franciszkanów, otwartego już kościoła Serca Jezusowego), spacerowali między kramami z różnościami. W padającym deszczu nie dało się zrobić wiele więcej. O odpowiedniej porze wróciliśmy do autokaru a wraz z nim do hotelu. Po kolacji życie towarzyskie rozkwitło.

We wtorek pogoda poprawiła się radykalnie, można było podjąć wyzwania górskie. Po śniadaniu autokar powiózł nas w kierunku Lago di Fedaia. Stąd nieliczna grupa szturmowa ruszyła w kierunku Forcella Marmolada (2896), kilka osób w kierunku przeciwnym – na grzbiet Padon a większość podjechała do Malga Ciapella, by kolejkami (3 odcinki) zdobyć Punta Rocca (3265) – drugi z wierzchołków Marmolady. Widoki z tarasu są wspaniałe. Trzeba tu było zrobić wiele zdjęć. Można też było zajrzeć do Groty Matki Boskiej, pochodzić po śniegu zalegającym obok budynku. Podczas zjazdu zatrzymaliśmy się na stacji pośredniej Serauta, by zwiedzić Muzeum Wielkiej Wojny 3000 (najwyżej położone muzeum w Europie) pokazujące zmagania wojsk włoskich i austro-węgierskich podczas I Wojny Światowej. Do wykutych przez żołnierzy tuneli, niestety nie doszliśmy, ze względu na zalegający śnieg. Podczas ostatniego zjazdu Bogusiowi przydarzyła się dodatkowa atrakcja – jego wagonik zatrzymał się i wisiał przez kilkanaście minut nad przepaścią. Musieliśmy na niego poczekać.

Kiedy już wszyscy dotarli do autokaru przejechaliśmy znów nad Lago di Fedaia by zrealizować dodatkowy punkt programu – przejście grzbietem Padon. Po początkowym dość stromym i szybkim podejściu idzie się tam łagodnie, podziwiając z jednej strony potężną grupę Marmolady a po drugiej stronie grupę Sela z Piz Boe. Pogoda była piękna, widoki wspaniałe – czysta rozkosz. W Rifugio Viel dal Pan mieliśmy dość czasu na solidny odpoczynek i wzmocnienie się. Potem jeszcze kawałek drogi i doszliśmy do górnej stacji Col. Di Rosc, (pod tarasem mieszkają tu świstaki – wychodzą często i pozują do zdjęć) by zjechać prawie na próg naszej bazy. To była wspaniała trasa, program zrealizowany szerzej niż zaplanowano. Grupa szturmowa dotarła nieco później na kolację za wyjątkiem Pawła, który wypisał się z wycieczki i samodzielnie przeszedł na Punta Penia (3343 – najwyższy). Wrócił szczęśliwie, ale kolacji już nie zjadł.

Na środę znów przewidywano opady, na szczęście głównie rano i po południu, ruszyliśmy więc w góry. Z Vigo di Fassa wyjechaliśmy kolejką na Ciampedie i zmodyfikowaną ze względu na niepewną pogodę trasą przeszliśmy do Rifugio Gardeccia, potem Rif. Vajolet i wreszcie do Rif. Passo Principe (2601). W każdym ze schronisk posiedzieliśmy przynajmniej przez chwilę. Chmury przypływały i odpływały, niebo było przeważnie bure, ale widoki mieliśmy niezłe. Podziwialiśmy gospodarzy ostatniego z wymienionych schronisk, którzy mimo trwającej budowy (sfotografowałem duży dźwig na wysokości 2601!) sprawnie obsługują turystów. Zejście tą samą drogą nie było nudne – patrząc w dół widzi się inaczej a prócz tego niewielki deszcz urozmaicał drogę. I znów można było sfotografować świstaki. Po zjechaniu kolejką musieliśmy dłuższą chwilę poczekać, aż zbiorą się wszyscy i będziemy mogli wsiąść do autokaru. Rozpadało się już na dobre ale gościnne bary użyczyły dachu nad głową. Zmodyfikowany program był skromniejszy od zaplanowanego ale i tak sprawił nam wiele radości.

Czwartek – pożegnaliśmy Emanuela, Marco i opuściliśmy Villę Agomer by spędzić ostatni dzień w górach. Ale żeby wejść w góry musieliśmy, zgodnie z planem przejechać do Cortiny d Ampezzo. I znów okazało się, że przejechanie tych niezbyt wielu kilometrów nie jest łatwe. W końcu jednak dotarliśmy do punktu startu grupy uderzeniowej – parkingu przy restauracji Rio Gere (1699). Stąd grupa pod wodzą Krzyśka ruszyła do Rifugio Faloria i dalej do Rifugio Tondi (2327). Potem wrócili tą samą drogą do restauracji, która, niestety, sprawiła im duży zawód – kuchnia zaczynała pracę o 17,45, kiedy już należało się zbierać do odjazdu.

Pozostała część grupy dojechała na parking w pobliżu dolnej stacji Strzały do Nieba (Freccia nel Ciello – tak nazywa się ta kolejka). Trzema kolejnymi kolejkami wyjechaliśmy na szczyt Tofany di Mezzo (3244). Tu, niestety, zachmurzenie było pełne, nie było po co zatrzymywać się na dłużej. Zjechaliśmy więc na stację Cap Ra Valles (2470) i stąd podeszliśmy na nieodległe wzniesienie w krzyżem. Tu już widoki były piękne. Można było podziwiać Cortinę d Ampezzo w dole a ponad nią masywy Sorapis, Cristallo. Po zjechaniu jeszcze o piętro niżej – do Col. Druscie (1779) – postanowiliśmy resztę drogi pokonać pieszo. Zejście było dość przyjemne, tylko ostatni odcinek, gdzie trwa duża budowa, był nieco trudny orientacyjnie, ale bez przesady – doszliśmy wszyscy do autokaru.

I pozostało tylko zabrać grupą szturmową (czekali już na parkingu, gdzie ich zostawiliśmy) i wracać do domu. To tak łatwo napisać, ale ten powrót trwał ponad 13 godzin.  13 ciężkich godzin pracy kierowców i 13 niełatwych godzin pasażerów. W końcu jednak dojechaliśmy i pożegnaliśmy się w Chrzanowie bardzo zadowoleni ze wspaniałej wycieczki, umawiając się już na kolejny wyjazd w Alpy – za rok.

KP.

Rejs do Norwegii 24-30.05.2024.

Po raz kolejny nawiązaliśmy współpracę z firmą specjalizującą się w organizacji rejsów po Bałtyku. Od dawna mieliśmy ochotę wybrać się do Norwegii a w ofercie tej firmy jest ciekawa trasa po tym kraju (przetestowałem ją na zaproszenie firmy w październiku ubiegłego roku) więc postanowiliśmy skorzystać. Norwegia jest droga, o tym wiedzą wszyscy, firmy często organizują wyjazdy z własną kuchnią – my korzystaliśmy z wyżywienia w hotelach, więc tanio nie było. Ale i tak zebrała się wystarczająco liczna grupa (33 osoby).

W piątek rano wyruszyliśmy w drogę przez Polskę – do Gdyni. Po południu zaokrętowaliśmy się na prom firmy Stena Line. Na promie, jak to na promie – kajutki ciasne, ale bufet na kolację bardzo urozmaicony i, oczywiście, do syta. Noc minęła spokojnie.

W sobotę po śniadaniu opuściliśmy w Karlskronie prom by przez Szwecję zmierzać do Oslo. Droga jest dość monotonna, wiedzie głównie przez lasy porastające niewysokie wzgórza. Po drodze trzeba się było raz i drugi zatrzymać, ale miejsca nie były ciekawe. Ale ten przejazd dawał już pojęcie o Skandynawii – rzadko zaludnionej, słabo przekształconej przez człowieka. Po dojeździe do Oslo mieliśmy czas na podziwianie Opery – oryginalnej, nowoczesnej  budowli i niedługi spacer po jej okolicy. A potem trzeba było ruszać w kierunku hotelu.

Po noclegu (z kolacją i śniadaniem) w Thon Hotel Oslo Airport znów zajechaliśmy do centrum stolicy. Tym razem mieliśmy więcej czasu i rozpoczęliśmy spacer od Pałacu Królewskiego i jego ogrodów. Później zobaczyliśmy Teatr Narodowy, Parlament, odwiedziliśmy katedrę, zamek i fortecę Akershus. Dzień był dość ciepły, słoneczny – spacer był bardzo przyjemny. Oslo zaprezentowało się nam bardzo pozytywnie.

Z Oslo ruszyliśmy na północny zachód. Wkrótce w otoczeniu pokazały się mniejsze i większe pasma i szczyt – wjechaliśmy w Góry Skandynawskie. Dość długo jechaliśmy po płaskowyżu, gdzie zalegała jeszcze gruba warstwa śniegu. W słonecznym, ciepłym dniu widzieliśmy wypływające spod śniegu strumienie wody. Na dłuższy przystanek stanęliśmy w Geilo. Jest tu niewielkie muzeum budownictwa tradycyjnego (nazwa „skansen” jest zastrzeżona przez Szwedów). Po kolejnym przejeździe dotarliśmy do Voringsfossen – wspaniałego wodospadu na rzece Bjoreio, do której dołączają mniej intensywne, choć wyższe dopływy. Miejsce jest świetnie przygotowane do bezpiecznego zwiedzania: schodki, tarasy, barierki umożliwiają podziwianie tego cudu natury z różnych stron. Potem pozostało nam już niezbyt wiele kilometrów, ale atrakcje nie skończyły się. Na trasie mieliśmy kilka tuneli, między innymi taki, którym we wnętrzu góry po spirali pokonuje się pełny obwód koła, inny, gdzie wewnątrz góry spotykają się trzy drogi i urządzone jest rondo. Przejeżdża się też po wiszącym Moście Hardanger – najdłuższym na świecie (1380m), który z obu stron wchodzi do tuneli. Jest też najdłuższym mostem wiszącym i o najwyższych pylonach (200 m) w Norwegii. Warto zobaczyć to dzieło norweskich inżynierów.

Stąd było już całkiem blisko do Ulvik, gdzie w wygodnym hotelu nad odnogą Hardangerfjordu mieliśmy kolejny nocleg. Ale przed snem warto było pospacerować po tym miasteczku.

 W poniedziałek po śniadaniu byliśmy umówieni z ekipą, która przygotowała dla nas rejs po fiordzie szybkimi łodziami (RIB). Przed takim rejsem każdy z uczestników ubiera specjalny kombinezon z kapturem, rękawiczki, gogle, kamizelkę ratunkową. Siada się okrakiem, jak na koniu, jeden za drugim w dwóch rzędach, trzymając się mocno uchwytu – razem 12 pasażerów i sternik. I wtedy się zaczyna. Łodzie mają mocne silniki umożliwiające rozwinięcie prędkości do 96 km/godz a dwaj sternicy jak mogą starają się uatrakcyjnić zabawę: urządzają wyścigi, wchodzą w ciasne skręty,  przecinają fale powodowane przez drugą łódź. Kiedy trzeba, zwalniają i opowiadają ciekawostki o okolicy. Wszystko to dzieje sie, oczywiście, we wspaniałej scenerii fiordu głęboko wciętego w góry. W sumie jest to wielka frajda.

Kiedy się skończyła, zdjęliśmy kombinezony, spakowaliśmy się do autokaru i ruszyliśmy dalej – do Flam. Tu mieliśmy zarezerwowane miejsca na prawdziwym statku pływającym dostojnie po innym fiordzie. Zanim jednak weszliśmy na jego pokład mieliśmy dość czasu, by w okolicy wyjechać na Stegastein – taras widokowy położony ok 640 m nad poziomem fiordu, określany przez niektórych jako najpiękniejszy na świecie (podchodzę z dużą rezerwą do takich ocen). Zanim się do niego dojedzie, trzeba pokonać te 640 m różnicy poziomów po kilkudziesięciu ciasnych zakrętach. To prawdziwy sprawdzian umiejętności kierowcy autokaru. Widokiem z tarasu nie mogliśmy się zbyt długo napawać, bo rozpadało się solidnie a i czasu nie mieliśmy wiele. Ale co prawda to prawda – spojrzenie na fiord z tej wysokości jest jedyne w swoim rodzaju. A podczas zjazdu, okazało się, że droga w dół jest jeszcze trudniejsza, bo intensywny opad znacznie ogranicza widoczność. Ale znakomity kierowca Marek pokonał wszystkie trudności i na czas dowiózł nas do portu we Flam. Tu weszliśmy na pokład statku, który wkrótce odbił od brzegu. Płynęliśmy Aurlandsfjorden, potem Naeroyfjorden do Gudvangen. Po krótkim czasie deszcz osłabł, potem ustał i mogliśmy z pokładów widokowych podziwiać otoczenie. A było co podziwiać. Ze stromych zboczy fiordów co krok spadały w dół mniejsze i większe (czasem znacznie) strugi i wodospady. To efekt topnienia śniegu na płaskowyżu i dzisiejszego deszczu. Efekt wspaniały. Ciemne chmury i pojawiające się czasem przebłyski Słońca dodawały kolorytu obrazowi, malowanemu przed naszymi oczami przez Naturę. Spektakl trwał …

… aż dopłynęliśmy do celu i trzeba było opuścić pokład i przesiąść się do autokaru. I znów czekała nas jazda wąskimi, krętymi drogami. Dotarcie do niezbyt odległego hotelu zajęło nam sporo czasu. W Oystese znów padał deszcz, więc po zakwaterowaniu i kolacji nie bardzo dało się wyjść na spacer. Ale hotel jest tam przyjemny a kolacja była smaczna.

Wtorek. Po śniadaniu opuszczamy hotel i kierujemy się na Bergen. Kiedy tam dojeżdżamy, pogoda jest niezła i mamy czas na spacer po mieście. Zaczynamy od XIII wiecznego Zamku (Bergenhus) i Wieży Rosenkrantza, potem zaglądamy do romańskiego Mariakirken (kościół Mariacki) i dochodzimy do dawnej dzielnicy kupców hanzeatyckich. Wąziutkie, ciasne uliczki, drewniane domy o charakterystycznej konstrukcji, oddalone od nich murowane kuchnie (dla ochrony przed pożarami, nieskutecznej, niestety) – to unikatowy zespół budownictwa związany ściśle z kilkusetletnią działalnością handlową prowadzoną przez niemieckich kupców w Bergen. Znaczna część Europy przez długie lata jadła śledzie łowione na pobliskich łowiskach i ekspediowane przez pracujących tu mężczyzn.

Potem przeszliśmy jeszcze na Festplassen z dużym zbiornikiem wodnym i fontanną, obejrzeliśmy Ratusz, pomnik Ole Bulla, Teatr Narodowy (to już z większej odległości, bo zaczęło padać) i szerokim deptakiem Torgallmenningen pospiesznie doszliśmy do Targu Rybnego, żeby schronić się przed nasilającym się opadem. Tu poczekaliśmy chwilę na autokar i wkrótce dojechaliśmy do nieodległego portu.

Zaokrętowanie było wczesnym popołudniem (przepływa się ponad 600 km i jest jeszcze przystanek w Stawanger) ale nie można narzekać – na promie można przyjemnie spędzić czas do kolacji a także po kolacji (na dyskotece Sebastian został królem parkietu).

Rankiem, po wczesnym śniadaniu – wyokrętowanie w Hirtshals (to prawie najdalej na północ wysunięty punkt Danii) a potem znów dość długi przejazd, przez Danię i Niemcy do Hamburga. Do hostelu w Hamburgu dojeżdżamy na tyle wcześnie, że przed kolacją mamy jeszcze czas na spacer po mieście (niestety, zakręcony, ze względu na problemy w orientacji). W starym centrum miasta oglądamy Dworzec Główny, kościół św Jakuba, kościół św Piotra, Ratusz by wreszcie zająć miejsca w Hofbrau Wirtshaus Speersort – piwiarni/restauracji. Czekają na nas zarezerwowane stoliki, obsługujący nas kelner o wyglądzie na Egipcjanina (to po ojcu), doskonale mówiący po polsku (po matce), bogate menu i, oczywiście, firmowe piwo. W menu są, między innymi, zupy no i, oczywiście, dania główne (mięsne). Kiedy tam pójdziecie na obiad, opuśćcie zupę – dania mięsne są ogromne a można też wybrać talerz mięs, z którym nawet wielki żarłok będzie miał problem. Bardzo nam się tam podobało, atmosfera była luźna, żadnego pośpiechu, dania smaczne, piwo znakomite – spędziliśmy tam dość długi czas. Ale jednak trzeba wracać na nocleg. Tym razem przeszliśmy przez dzielnicę dawnych magazynów portowych (wpisaną na światową listę dziedzictwa UNESCO). W hostelu, w którym panuje młodzież, układamy się, zmęczeni, do snu.

We czwartek po śniadaniu (w typie hostelowym, w tłumie młodzieży, ale przyzwoite) ostatni raz zajmujemy miejsca w autokarze, by wrócić do domu. Podróż była długa (ok 840 km) ale dała się przeżyć. W ogóle, podczas tej wycieczki najeździliśmy się bardzo dużo, ale i zobaczyliśmy sporo i przeżyliśmy wiele przygód. Było świetnie !

KP.

Chrzanowscy przewodnicy PTTK dzieciom 15.05.2024

Chrzanowscy przewodnicy kolejny raz dołączyli do akcji „Przewodnicy PTTK dzieciom”. Tym razem przygotowaliśmy wycieczkę dla uczniów szkoły branżowej przy chrzanowskim Specjalnym Ośrodku Szkolno – Wychowawczym.

Pierwszym punktem programu wycieczki był spacer po Nowym Wiśniczu: Zamek Kmitów i Lubomirskich, Koryznówka (dziedzińce), plac zabaw i placyk z miniaturami zamków i pałaców w Parku 400-Lecia.

Potem przejechaliśmy na parking w pobliżu Kamieni Brodzińskiego, gdzie spotkaliśmy się z pracownikami Zespołu Parków Krajobrazowych Województwa Małopolskiego, którzy poprowadzili nas ścieżkami leśnymi w kierunku tych ciekawych formacji skalnych. Podczas spaceru opowiadali o lesie i jego znaczeniu dla ludzi, o różnych formach ochrony przyrody a przy skałach o ich powstawaniu, uczyli rozpoznawania gatunków drzew.

Kolejny przystanek na naszej trasie miał miejsce w Lipnicy Murowanej. Tu podziwialiśmy uroczy małomiasteczkowy rynek z kolumną św Szymona, kościół św Szymona, cmentarny kościół św Leonarda. Była także chwila na lody dla wszystkich.

Ostatnim punktem programu wycieczki był obiad w Restauracji Pawilon w Brzesku. Funkcjonuje ona w zabytkowym budynku dawnego teatru letniego rodziny Goetzów zbudowanym obok Browaru Okocim. Jest to wyjątkowy przykład drewnianego budynku teatru na Szlaku Architektury Drewnianej w Małopolsce. Mimo zmiany funkcji, nadal widoczne jest podwyższenie – dawna scena teatralna.

Bogaty, urozmaicony program wycieczki, wspaniała pogoda sprawiły, że wszyscy jej uczestnicy (41 osób, w tym 32 uczniów) wrócili do Chrzanowa bardzo zadowoleni. Program wycieczki opracował i prowadził Kazimierz Pudo.

K.P.

Prima Aprilis nad Nilem 07.04.2024.

Od dwudziestu lat Koło Grodzkie PTTK zaprasza na początku kwietnia na wyprawę w „szeroki świat” bez konieczności długiego dojazdu. Tym razem Adam, który był pomysłodawcą tych imprez przygotował wyjazd „nad Nil”.

Ale na początek było zwiedzanie Rzeszowa. Zaczęliśmy od Zamku Lubomirskich (z zewnątrz, bo obecnie funkcjonuje tam Sąd i zwiedzanie nie jest łatwe), potem podziwialiśmy secesyjne wille przy Alei Pod Kasztanami oraz Fontannę Multimedialną (podczas dnia, niestety, nie oświetloną) i letni pałac Lubomirskich, deptak 3 Maja z jego różnorodnymi, ciekawymi budynkami (między innymi kompleksem budynków popijarskich: kościołem św Krzyża, kolegium – obecnie I LO a w jego hallu wystawa obrazów pokazująca dzieje Ignacego Łukasiewicza, dawnym klasztorem – obecnie Muzeum Okręgowe). Zatrzymaliśmy się tu, oczywiście, przy pomniku Tadeusza Nalepy. Dalej był kościół św Wojciecha i św Stanisława, budynek Teatru im. Wandy Siemaszkowej, bazylika Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i Ogrody Bernardyńskie aż doszliśmy do Rynku. Tu daliśmy sobie chwilę wolną na kawę, lody, czy coś innego. Akurat dotarł tu radosny korowód (pielgrzymka?) młodzieży ze szkół katolickich. Liczna grupa młodych ludzi tańczyła, śpiewała, świetnie się bawiła.

Ścieżka nad Reglami 24.03.2024.

Na wczesną wiosnę przejście ścieżką nad Reglami jest pomysłem bezpiecznym i atrakcyjnym. Tego roku wiosna przyszła wcześniej i wiele śniegu w Tatrach stopniało ale krótko przed naszą wycieczką spadł nowy. W drodze do Zakopanego Tomek sugerował, że chyba na miesiąc przed planowanym terminem będziemy mieli wycieczkę na krokusy, ale jednak hala Kalatówki, gdzie się ich spodziewaliśmy, była pokryta warstwą świeżego puchu. Zacznijmy jednak od początku, czyli od parkingu pod skocznią. Stąd ruszyliśmy aleją Przewodników Tatrzańskich do Kuźnic i dalej, w kierunku Kalatówek. Jeszcze przed pustelnią św Brata Alberta zatrzymaliśmy się, by umożliwić chętnym krótką wizytę w tym obiekcie i wkrótce dotarliśmy do hotelu górskiego Kalatówki. Tu warto było zatrzymać się na kilkanaście minut, by usiąść, zjeść kanapkę, wypić kilka łyków herbaty, spojrzeć na otaczające szczyty i zrobić kilka zdjęć. Słoneczna pogoda sprzyjała fotografom.

Po dłuższej chwili ruszyliśmy na szlak. Ścieżka nad Reglami nie jest zbyt wymagająca fizycznie – podejścia są niezbyt strome. W kilku miejscach warto się zatrzymać, by podziwiać coraz nowe widoki. Na odcinku od górnej części Doliny Białego śnieg był ubity i nawet wyślizgany, tak, że warto było założyć raczki. Wreszcie dotarliśmy do Czerwonej Przełęczy i po chwili odpoczynku na Sarnią Skałę. Tu znów fotoamatorzy mieli okazję do działania.

Potem pozostało nam zejście do Doliny Strążyskiej – trochę strome, ale bez przesady. Przy herbaciarni Parzenica znów uzupełniliśmy płyny i kalorie a chętni (większość) przeszli do wodospadu Siklawica.

Doliną Stążyską powróciliśmy do cywilizacji. Jeszcze tylko przejście Drogą pod Reglami – obok wyloty Dolinki ku Dziurze, Wodospadu Spadowiec i wylotu Doliny Białego – i już dotarliśmy pod skocznię. Mieliśmy tu czas na wizytę w jednym z działających tu lokali gastronomicznych. O umówionej porze zebraliśmy się wszyscy w autokarze by wrócić do domu.

Wycieczka udała się wspaniale, trasa była zaplanowana w sam raz na tę porę roku, pogoda była doskonała, szczególnie w porównaniu z niezachęcającymi prognozami. Czego więcej chcieć ?

KP.

Spacer po okolicy – Morze Chechlane 23.03.2024.

Na kolejny spacer po okolicy Chrzanowa, zainicjowany przez zarząd koła Fablok a prowadzony przez Jurka zebrało się, mimo nieprzyjemnej pogody na powitanie – 11 osób.

Na szczęście drobna mżawka skończyła się zanim ruszyliśmy na trasę, wkrótce niebo rozchmurzyło się i pojawiło się Słońce.

A my rozpoczęliśmy spacer od przystanku autobusów lokalnych na Maniskach i położonych niedaleko pozostałości dawnego szybu górniczego, nigdy nie dokończonego (podobno osiągnął głębokość 70 m i został porzucony ze względu na zalewanie wodami pobliskiego Chechła). Potem przeszliśmy na południe i weszliśmy w las, by dojść do źródełka, z którego liczni okoliczni (i dalsi) czerpią wodę ceniąc ją za smak i może coś więcej (własności lecznicze ? niepotwierdzone). I tu już byliśmy na dnie doliny Chechła. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i doszliśmy do mostku przez rzekę. Jest to niezwykle prymitywny i nadgryziony zębem czasu, nie budzący zaufania obiekt. Nie dziwota, że dwoje naszych uczestników nie zdecydowało się skorzystać z niego. Poszli na północ wzdłuż Chechła po wschodniej stronie. A my, po pokonaniu tej przeszkody wodnej z wykorzystaniem obiektu inżynieryjnego (tak mi się przypomniał język wojskowy) ruszyliśmy w kierunku rozlewiska, które Jurek szumnie nazwał Morzem Chechlanym. Jest to efekt działalności bobrów. Obecnie ich tama, która przyczyniła się do powstania rozlewiska została zniszczona, poziom wody nieco opadł, ale nadal jest tu znaczny teren zalany wodą. Ślady działania bobrów są widoczne i to całkiem świeże. Liczne powalone drzewa, włącznie z sosną o pniu średnicy około pół metra mają charakterystyczne ślady bobrzych zębów zarówno w miejscu przecięcia jak i na pniu, gdzie te gryzonie zjadały korę. Wprawne oko dostrzeże też tropy tych zwierząt na wydeptanych w błocie ścieżkach wiodących do wody. Samych bobrów nie dostrzegliśmy (są płochliwe i przez dzień ukrywają się przed ludźmi) ale udało nam się zaobserwować parę łabędzi i sarnę. No i, oczywiście, jak wszędzie w okolicy, liczne ślady buchtowania dzików. A z roślinek zwróciłem uwagę na drobne, żółtozielone kwiatki śledziennicy skrętolistnej i liczne zawilce gajowe. Idzie wiosna ! A raczej – już przyszła.

Wkrótce dotarliśmy do końca tego rozlewiska i weszliśmy na drogę, tuż przy dawnym młynie w Żarkach. Mimo znacznego zniszczenia obiektu ciągle da się dostrzec charakterystyczne cechy młyna: pozostałość młynówki – kanału doprowadzającego wodę z głównego koryta Chechła, resztki koła młyńskiego. Szkoda, że tak rzadki obiekt niszczeje bez czyjejkolwiek opieki.

Po zrobieniu kilku zdjęć przeszliśmy przez drogę, by dalej podążać wzdłuż Chechła. Na północ od szosy jest drugie rozlewisko, również dzieło bobrów. Tu powierzchnia wody jest jeszcze większa. Na skarpie nad rozlewiskiem przysiedliśmy na dłuższą chwilę by delektować się słoneczną pogodą, pięknym, dzikim otoczeniem i zapasami z plecaków. Było błogo.

Potem już zwróciliśmy kroki w stronę drogi i przystanku autobusowego, by wrócić do Chrzanowa. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że także zwiedzanie najbliższej okolicy może być ciekawe, kształcące i bardzo przyjemne.

KP.

Orawa 17.03.2024.

Niezbyt często odwiedzamy Orawę, chętnie skorzystaliśmy więc z propozycji Małgosi i przygotowanego przez nią programu. Liczba zapisanych na tę imprezę chętnych nie była oszałamiająca, ale i niezbyt mała. Taka – w sam raz (34 + Małgosia). Pierwszym punktem programu krajoznawczego było Muzeum – Orawski Park Etnograficzny w Zubrzycy Górnej. Kto odwiedził go ostatnio kilka lat temu – został zaskoczony znacznym powiększeniem terenu i liczby obiektów. Po skansenie prowadził nas miejscowy przewodnik interesująco opowiadając o jego historii, poszczególnych obiektach a także o Orawie – jej historii folklorze, tradycjach.  Warto tu spędzić pół dnia, by spokojnie zapoznać się z wszystkimi obiektami – bardzo różnorodnymi i oryginalnymi. My aż tyle czasu nie mieliśmy, najdalsze fragmenty muzeum zostawiliśmy sobie na następną wizytę.

A trochę się spieszyliśmy, bo byliśmy umówieni w kolejnym obiekcie stanowiącym dumę Orawy – kościele św Jana Chrzciciela w Orawce. Zanim do niego podeszliśmy spojrzeliśmy jeszcze na budynek dawnej farbiarni – również ciekawy. Ale jednak kościół jest tu najważniejszy. Po obejrzeniu i sfotografowaniu go z zewnątrz nadszedł czas na zachwycenie się wnętrzem. A jest się czym zachwycić: bogaty zestaw malowideł ściennych jest unikatowy. Największe z nich opowiadają historię patrona świątyni, nieco mniejsze pokazują portrety świętych i władców związanych z Węgrami, na chórze wymalowany jest cykl prezentujący grzeszących przeciw każdemu z dziesięciorga przykazań. Dodając do tego barokowe ołtarze, ambonę i organy otrzymuje się jedyne w swoim rodzaju wnętrze. A my mieliśmy dodatkowo rzadką możliwość podziwiania wywieszanych tylko przez kilka dni w roku kurtyn wielkopostnych i zajrzenia za ołtarz główny – do kaplicy przedpogrzebowej. O wszystkim tym opowiedziała nam bardzo kompetentna miejscowa przewodniczka.

Po opuszczeniu kościoła przejechaliśmy do Bukowiny – Osiedla by choć trochę pochodzić po górach. Wyszliśmy stąd najpierw na Żeleźnicę (912 mnpm) a potem na Bukowiński Wierch (940 mnpm), skąd rozciągał się wspaniały widok, między innymi na Tatry. Pogoda dopisała, niewielkie podejścia na jeden i drugi szczyt nie były zbyt męczące nawet dla tych uczestników, którzy preferowali krajoznawstwo.

Potem skierowaliśmy się już w stronę Chrzanowa ale jeszcze po drodze zatrzymaliśmy się tuż za Jordanowem przy karczmie, gdzie sprawnie i smacznie mogliśmy coś zjeść i wypić dla wzmocnienia ciała.

I w ten sposób wyczerpaliśmy program wycieczki – urozmaicony, ciekawy, świetnie zrealizowany przez Małgosię. Do domu wróciliśmy bardzo zadowoleni umawiając się już na następne wyprawy.

KP.

Babia Góra na Dzień Kobiet 10.03.2024.

22 wyprawa zimowa na Babią Górę z okazji Dnia Kobiet znów zgromadziła sporą liczbę uczestników płci obojga. Na początku, tuż po wyjeździe z Chrzanowa, Waldek złożył Kobietom życzenia i poczęstował słodkościami.

Gdy dotarliśmy na Przełęcz Lipnicką ruszyliśmy tradycyjną trasą w kierunku Diablaka. Ale, oczywiście, musiało to potrwać. Ścieżka była pokryta udeptanym śniegiem, warto więc było założyć raczki. Na dość stromym podejściu do Sokolicy pokazało się na co kogo stać: byli szybcy i byli wolniejsi, grupa rozciągnęła się. Na Sokolicy wszyscy zatrzymali się na chwilę, by odetchnąć i spojrzeć na rozpościerające się stąd widoki. Kiedy ruszyliśmy dalej, wkrótce wyszliśmy ponad górną granicę lasu i dmuchnął w nas wiatr. Jednak warto było przystanąć na moment, żeby podziwiać rysujące się na horyzoncie Tatry a bliżej – Zalew Orawski.

Wraz ze wzrostem wysokości wzmagał się wiatr i zagęszczała się mgła – wchodziliśmy w chmurę, którą widzieliśmy dojeżdżając do Babiej. W rejonie Gówniaka wiatr był już silny a otaczająca nas chmura niemal zupełnie zasłoniła widoki. No cóż – wiedzieliśmy, że zimą na Babiej tak bywa. A pamiętamy jeszcze gorsze warunki. Tym razem przynajmniej widoczne było bliskie otoczenie, tak, że nie było problemu z odnalezieniem drogi a wiatr nie niósł ze sobą śniegu i lodowych igiełek.

W każdym razie, kiedy dotarliśmy na szczyt, nie rozsiadaliśmy się zbytnio. Krótka chwila na szybką kanapkę, dwa łyki herbaty, dwa zdjęcia i zbieramy się do zejścia. Ciągle smagał nas wiatr i trzeba było uważać na ośnieżonych głazach. Potem, im niżej, tym było spokojniej. Ciekawszy docinek zaczął się od Brony. Tu, na stromym zejściu, jak zwykle o tej porze roku był wydeptany śnieg utrudniający zejście i była wyjeżdżona rynna. I warto było z niej skorzystać, bo umożliwiała bezpieczne i szybkie pokonanie tego odcinka.

Tak czy inaczej wszyscy bezpiecznie dotarli do schroniska PTTK na Markowych Szczawinach. Było tu sporo turystów ale obiekt obecnie jest dość duży, więc każdy mógł znaleźć miejsce przy stole i spokojnie posilić się i uzupełnić płyny.

A o wyznaczonej przez Waldka porze zebraliśmy się wszyscy, by zejść do Podryżowanej. Tu śnieg był tylko na odcinku bezpośrednio poniżej schroniska, dalej szło się już wygodnie po suchej drodze.

Do Chrzanowa powróciliśmy dość wcześnie – zwykle spędzamy znacznie więcej czasu na szczycie, ale tym razem wiatr nas z niego zdmuchnął. Jednak wszyscy byli bardzo zadowoleni ze zdobycia Królowej Beskidów w trudnych, zimowych warunkach.

KP.

Kraków 25.02.2024.

Od pewnego czasu podczas wycieczek do Krakowa słyszałem postulat, żeby odwiedzić Muzeum Lotnictwa w Krakowie. No to przygotowałem program wycieczki uwzględniający zwiedzenie tego obiektu. Ale, oczywiście, trzeba było program wzbogacić. Dość dawno nie byliśmy w Nowej Hucie a Muzeum Nowej Huty – jeszcze nigdy, uznałem też, że warto odwiedzić Arkę Pana i tak powstał urozmaicony, nie przeładowany program wycieczki.

Zaczęliśmy od Muzeum Lotnictwa Polskiego. To bardzo ciekawy obiekt, działający na terenie od ponad stu lat użytkowanym dla potrzeb lotnictwa (nadal jest tu oficjalnie zatwierdzone lotnisko), gromadzący i udostępniający unikatowe zabytki techniki lotniczej i nie tylko (na przykład środki obrony przeciwlotniczej) oraz pamiątki po wybitnych pilotach. Bardzo kompetentny miejscowy przewodnik oprowadził nas po budynkach i otwartym terenie ciekawie opowiadając o bogatej i chlubnej historii polskich skrzydeł wraz z szerokim kontekstem międzynarodowym. Po zakończeniu zwiedzania mieliśmy tu jeszcze czas na kawę.

Po wyjściu z MLP przejechaliśmy do centrum Nowej Huty by zwiedzić oddział Muzeum Krakowa – Muzeum Nowej Huty. W budynku dawnego kina Światowid funkcjonuje muzeum prezentujące dzieje tej dzielnicy. Najciekawsza jest ekspozycja zlokalizowana w schronie przeciwlotniczym pod budynkiem kina. Tu rozpoczęliśmy zwiedzanie ekspozycji „Atomowa groza – schrony w Nowej Hucie”. Prezentowane jest tu autentyczne wyposażenie jednego z ponad 200 schronów istniejących w czasie Zimnej Wojny pod Nowa Hutą. Miejscowy przewodnik opowiedział o powstaniu Nowej Huty, uwarunkowaniach historycznych, które doprowadziły do powstania tak rozległej sieci schronów, zasadach korzystania z nich w przypadku zagrożenia. W dalszym ciągu narracji przeszliśmy na Osiedle Szkolne do innego schronu znajdującego się w podziemiach Technikum Mechanicznego. Tu mieliśmy okazję poznać kolejne urządzenia umożliwiające przetrwanie w schronie a także dowiedzieć się więcej o schronach w różnych miejscach na świecie. Przy tej okazji nasunęła mi się refleksja, że po kilkudziesięciu latach wydawało by się, zagwarantowanego pokoju, kiedy budowanie schronów mogło wyglądać na efekt paranoi, znów zaczynamy myśleć o możliwych zagrożeniach.

Ostatnim punktem naszego programu był kościół Matki Bożej Królowej Polski znany jako Arka Pana. Ten pierwszy nowy kościół powstały na terenie dużej już wtedy Nowej Huty zajmuje znaczące miejsce w historii tej dzielnicy. Walka wiernych prowadzonych przez księdza Józefa Gorzelanego i wspieranych przez ówczesnego metropolitę krakowskiego Kardynała Karola Wojtyłę doprowadziła do powstania tej świątyni mimo oporu władzy ludowej. Bryła świątyni i jego wyposażenie są pełne symboli patriotycznych i potwierdzających przywiązanie nowohucian do religii.

Po nawiedzeniu kościoła zebraliśmy się do powrotu. Znów zobaczyliśmy w Krakowie – tak wszystkim, wydawało by się znanym – coś nowego i ciekawego.

KP.

Bal Turystów 09.02.2024.

Miniony rok był bardzo pomyślny dla chrzanowskiego Oddziału PTTK. Zorganizowaliśmy kilkadziesiąt ciekawych wycieczek, nasi członkowie i sympatycy chętnie brali w nich udział, daliśmy wielu osobom mnóstwo radości i – na koniec, choć niemniej ważne – osiągnęliśmy niezły wynik finansowy. Była więc okazja do świętowania. A po za tym – jest karnawał !

Tak więc, aby razem cieszyć się z sukcesu zorganizowaliśmy kolejny Bal Turystów. Zarezerwowaliśmy termin w ulubionej restauracji, zaprosiliśmy chętnych i nadszedł czas radości i zabawy. Na początek Jurek przedstawił serię zdjęć z dawnych i nieco bliższych czasów z nutką humoru nawiązujących do naszych turystycznych przygód. Potem było losowanie Nagrody Prezesa (bonu upoważniającego do udziału 2 osób w wycieczce na Krokusy) – szczęśliwą zwyciężczynią została Ewa. Był toast za pomyślność turystyki w nowym roku, posiłek (jak zawsze w tym lokalu – smaczny) i wreszcie były tańce, hulanki, swawola … Nawet Senior Zdzich ruszył w tany z Lucynką! Pogratulować kondycji !

Do dnia, chłopcy, do dnia, do dnia białego … Niestety mieliśmy rezerwację tylko do północy. Kiedy nadeszła ta pora trzeba było się zbierać do domu. Trochę mi żal … Ale życie idzie na przód, wkrótce spotkamy się na kolejnych wycieczkach i przy innych okazjach. I znów będzie miło i przyjemnie bo przecież jesteśmy Towarzystwem ! KP.

Kopalnia Guido, Nikiszowiec, Browar Tychy 28.01.2024.

Kolejnym młodym adeptem sztuki pilotażu, któremu daliśmy się wykazać był Radek. To on zaproponował i przygotował program tej wycieczki.

Zebrało się nas nieco mniej, niż planowaliśmy, ale pojechaliśmy, na początek do Zabrza, by zwiedzić Kopalnię Guido – obiekt należący do Muzeum Górnictwa Węglowego. Po niedawnej wycieczce do Kopalni Soli w Bochni mieliśmy ciekawą możliwość porównania tych dwóch zakładów. Jednak powstała w połowie XIX w kopalnia węglowa to zupełnie coś innego niż istniejąca od średniowiecza kopalnia soli. Choć są i podobieństwa – w obu nie ma okien, w obu kursują podziemne kolejki i w obu widać, choć trasa turystyczna nie daje prawdziwej wiedzy o warunkach, że robota górników była ogromnie ciężka. Tu pokazano nam sporo maszyn i urządzeń wspomagających pracę ale i tak wyobraźnia rysowała ogromny wysiłek potrzebny do dostarczenia tych ton żelastwa w odpowiednie miejsce pod ziemią, zmontowania tego wszystkiego i codziennej obsługi. Oprowadzający nas miejscowy przewodnik – były górnik, był ciekawym przykładem Ślązaka, z jego szacunkiem do ciężkiej pracy, zwyczajami i gwarą.

Kolejnym punktem naszego programu było osiedle Nikiszowiec, zbudowane nieco ponad 100 lat temu przez właścicieli kopalni Giesche dla jej pracowników. Miejscowa przewodniczka z wielkim zaangażowaniem i bardzo kompetentnie opowiedziała nam podczas spaceru po osiedlu o jego historii i współczesności. Z jej opowieści wynikało, że ten kapitalizm z początku XX w. nie był tak bezwzględny jak przedstawiony przez Reymonta (a potem przez Wajdę) w „Ziemi Obiecanej”. Właściciele kopalni rozumieli, że opłaca się im dbać o pracowników i ich potrzeby. Ale od czasów przedstawionych w „Ziemi obiecanej” minęło 30 lat. Po smutnym okresie, gdy kopalnia Wieczorek (taką nazwę nosiła za czasów władzy ludowej) przestała się interesować osiedlem, a potem przestała zapewniać chleb, obecnie, dzięki aktywności mieszkańców osiedle odżyło. Tu także wyraźnie daje się zauważyć specyficzny charakter Ślązaków, ich przywiązanie do tradycji, obyczaju i gwary.

Ostatnim obiektem, który zwiedziliśmy tego dnia był Browar w Tychach. Założony przez Książąt Pszczyńskich kontynuuje tradycje solidnego piwowarstwa, choć, oczywiście korzystając z najnowszych technologii. Zwiedziliśmy kolejne działy produkcyjne, począwszy do warzelni po linie rozlewu i na koniec skosztowaliśmy efektu tej produkcji.

Warto było wybrać się tego dnia na Śląsk – zwiedziliśmy ciekawe obiekty, zetknęliśmy się z „tubylcami”. I to było ciekawe i pouczające.

KP.

Klimczok (1117) 27.01.2024.

Na Klimczoku bywamy, bo jest niezbyt daleko, łatwo dostępny i atrakcyjny, ale drogą z Klimczoka na Błatnią nie szliśmy już dawno (w 2017, ale w przeciwnym kierunku). No to się właśnie na taką trasę wybraliśmy.

Zaczęliśmy od parkingu nieopodal dolnej stacji kolejki linowej na Szyndzielnię i wkrótce byliśmy przy tej stacji. Krystian kupił bilety i błyskawicznie wyjechaliśmy do góry. Potem jeszcze niewiele minut pieszo i dotarliśmy do schroniska PTTK na Szyndzielni. Tu przystanęliśmy tylko tyle, ile trzeba było, żeby kilka osób skorzystało z toalety. No i jeszcze była krótka informacja o tym, co widać z tego miejsca. Było pochmurnie, nie było widać wiele, więc informacja była krótka.

Droga na Klimczok nie była trudna – śnieg był przedeptany ale nie wyślizgany. I tylko wzmagający się wraz z wysokością wiatr był coraz bardziej dokuczliwy. A na szczycie wiał już całkiem konkretnie. Tu widoczność był jeszcze gorsza niż przed schroniskiem, więc po krótkiej chwili na zrobienie kilku zdjęć ruszyliśmy dalej.

Przez Trzy Kopce, Stołów doszliśmy do schroniska PTTK na Błatniej. Tu należał nam się już odpoczynek. Było dość ciasno, ale jakoś wszyscy znaleźli miejsca przy stołach, żeby się posilić. Było ciepło i przyjemnie.

Kiedy zaplanowany czas odpoczynku minął Krystian dał hasło do wymarszu. Droga przez Wielką Cisową, Mały Cisowy, Czupel była piękna – wiodła między ośnieżonymi drzewami – ale także wyślizgana przez licznych turystów, więc kto miał, ten zakładał raczki. Do przysiółka Jaworza doszliśmy bez większych przygód, w dobrej formie. To już trzecia wycieczka górska w tym roku, ale ciągle się „rozkręcamy”, więc niedługie trasy są w sam raz.

Było ładnie, w lesie okrytym śniegiem, widoków nie było ale było sympatyczne towarzystwo.

KP.

Spacer szlakiem historii Chrzanowa 20.01.2024.

Na kolejny spacer pod wodzą Jurka – tym razem szlakiem historii Chrzanowa – przed biurem Oddziału PTTK zebrało się 16 osób. Pierwsze kroki skierowaliśmy na Rynek, gdzie Jurek opowiedział o początkach miasta. Potem, na dawnym Placu Estery przypomniał historię osiedlenia żydów w Chrzanowie i istniejącą tu niegdyś synagogę a pod Pomnikiem Zwycięstwa i Wolności wydarzenia, które upamiętnia ten obelisk. Urozmaiceniem były wspomnienia uczestników spaceru związane z budową i odsłonięciem monumentu.

Następnym punktem na naszej trasie był kościół św Mikołaja, gdzie, oprócz jego historii poznaliśmy także fakty związane ze Służebnicą Bożą Janiną Woynarowską. Po przejściu ulicą Mickiewicza zatrzymaliśmy się przed budynkiem Muzeum im. Ireny i Mieczysława Mazarakich, gdzie prowadzący opowiedział o historii tej instytucji i jej patronach – inicjatorach powstania.

Przystanek przed Domem Urbańczyka był następną okazją do opowieści o różnorodnej działalności Muzeum. Przy okazji dowiedzieliśmy się także co-nieco o Alei Henryka, historii jej powstania. Jeszcze raz wspomniany został Henryk Loewenfeld, który przekazał grunt pod Aleję.

Nieco dalej – przed budynkiem Towarzystwa Zaliczkowego – usłyszeliśmy o Adamie hr. Starzeńskim, który był przez pewien czas dyrektorem tej instytucji a oprócz tego człowiekiem o wielostronnych zainteresowaniach i talentach, pamiętanym, między innymi, jako twórca rezerwatów przyrody w swoich dobrach oraz zapalony kolekcjoner okazów flory i fauny afrykańskiej.

Przed Białym Dworkiem (Al. Henryka 24), gdzie przez lata mieszkała Janina Woynarowska Jurek jeszcze raz wspomniał jej losy a potem funkcjonującą w tym miejscu przez lata popularną cukiernię Kozery i jednego z jej pracowników, który później sam rozwinął na szeroką skalę produkcję cukierniczą znanego jako Ptyś.

Przed budynkiem SP 3 była okazja do wspomnień o początkach edukacji w Chrzanowie a kilka kroków dalej o klubie młodzieżowym Szkrab, którego jednym z założycieli i przez pewien czas kierownikiem był Jurek.

Po przejściu pod Dwoma Mostami zatrzymaliśmy się przed bramą Kierkowa (tak lokalnie nazywamy kirkut, czyli cmentarz żydowski). Tu należało, oczywiście, opowiedzieć o jego historii, o znamienitym rodzie Halberstamów, którego liczni przedstawiciele spoczywają w ohelu na cmentarzu. Tuż za murem Kierkowa odwiedziliśmy odnowiony niedawno cmentarz z I Wojny Światowej nr 445.

Potem, na ulicy Świętokrzyskiej Jurek wspomniał nieistniejący dziś kościół św Krzyża, od którego ulica wzięła swoją nazwę a dalej upamiętnioną obeliskiem egzekucję rodziny żydowskiej oskarżonej przez hitlerowców o nielegalny wypiek chleba.

Jeszcze kilka słów na ulicy 3 Maja o dawnej jatce koszernej i wkrótce docieramy znów na ulicę 29. Listopada, gdzie funkcjonuje biuro Oddziału PTTK. Prezes pokazał gest i zaprosił uczestników spaceru na kawę, herbatę i coś słodkiego. Przy poczęstunku była okazja do wspomnień o naszej indywidualnej historii Chrzanowa. Warto było wybrać się dziś na ten spacer. A będą następne !

KP.

Bochnia 14.01.2024.

Lata lecą, kadra nam się starzeje, postanowiliśmy więc zaprosić do współpracy młodych adeptów fachu pilotarskiego wraz z ich pomysłami na organizację wycieczek. Na początek w tym roku zaprezentował się Kacper z propozycją wycieczki do Bochni.

Kopalnie soli jest atrakcją na skalę światową, więc propozycja, uzupełniona o zwiedzenie bazyliki św Mikołaja i cmentarza żydowskiego, spotkała się z zainteresowaniem.

Zaczęliśmy od kopalni. Nasza, dość spora grupa, została podzielona na dwie podgrupy, by zgodnie z panującymi w kopalni zasadami zapewnić bezpieczeństwo i prawidłowy przekaz przewodnicki. Zjechaliśmy windą do podziemi, kawałek przeszliśmy, większy kawałek przejechaliśmy kolejką i rozpoczęliśmy zwiedzanie. Przejście przez korytarze i komory z ciekawymi opowieściami przewodniczki, urozmaicone prezentacjami multimedialnymi jest interesujące i kształcące. Trasa doprowadza do dużej komory, w której można odpocząć, zjeść coś i wypić, kupić pamiątki, skorzystać z toalety, pograć w piłkę, piłkarzyki a nawet przenocować (kiedy się zarezerwuje taką wersję). Widać tu dbałość o klienta. Możliwe są także bogatsze wersje zwiedzania, niektóre wymagające sprawności i pewnego wysiłku. Ale nam to, co zobaczyliśmy, w zupełności wystarczyło.

Po wyjeździe na powierzchnię przejechaliśmy autokarem w pobliże parku miejskiego, skąd już niedaleko do bazyliki św Mikołaja. Świątynia ta, wybudowana w połowie XV w. na miejscu wcześniejszej, która spłonęła, o bryle gotyckiej i barokowym wnętrzu jest chlubą Bochni. Wystój kaplicy św Kingi został zaprojektowany przez Jana Matejkę w latach 80 XIX w.

Z kościoła przeszliśmy na bocheński Rynek i tu rozproszyliśmy się, by skorzystać z usług któregoś z lokali gastronomicznych.

Po przerwie przeszliśmy na wzgórze Krzęczków, gdzie przed bramą kirkutu oczekiwała nas już przewodniczka z Muzeum w Bochni, by oprowadzić nas po cmentarzu. Wiedząc, że przybywamy z Chrzanowa przygotowała specjalnie opowieść o spoczywających na cmentarzu osobach związanych z naszym miastem. Najważniejszą z nich jest Aszer Majer Halberstam – wielce zasłużony dla kahału w Bochni rabin, którego dziadek, ojciec, stryjowie i kuzyni żyli i działali w Chrzanowie a pochowani są w ohelu rodziny Halberstamów na chrzanowskim Kierkowie. Związków personalnych między Chrzanowem a Bochnią podała nam przewodniczka więcej. Zatrzymaliśmy się także przed grobami żołnierzy pochodzenia żydowskiego walczących w I Wojnie Światowej. Cmentarz wojenny nr 313 jest zlokalizowany na terenie kirkutu. Na koniec przystanęliśmy przy miejscu upamiętnienia ofiar Holokaustu pochodzących z Bochni i okolic.

I to był już ostatni punkt programu tej wycieczki, pozostało nam tylko przejść na parking, gdzie podjechał nasz autokar i wrócić do Chrzanowa.

To była ciekawa wycieczka, dobrze przygotowana i poprowadzona przez Kacpra.

KP.

Morskie Oko ? 07.01.2024.

Zwykle na początku stycznia wyjeżdżamy w Tatry, by pójść nad Morskie Oko. Tak było i w tym roku. Pełni entuzjazmu wyjechaliśmy z Chrzanowa oczekując pięknego dnia nad najpopularniejszym tatrzańskim stawem. Niestety nie było nam to dane (z niewielkim wyjątkiem). Wszystko szło dobrze przez zdecydowaną większość trasy, aż krótko przed rondem na Wierchu Porońcu Jurek zatrzymał autokar i stwierdził, że ze względu na awarię, nie może nas dowieźć do celu. Byliśmy w takim miejscu, gdzie pozostała nam tylko jedna możliwość: przejście na Rusinową Polanę i wejście na Gęsią Szyję. Taką właśnie propozycję przedstawił prowadzący w tym dniu Adam. No to poszliśmy za nim. Dwie zdeterminowane uczestniczki postanowiły pójść jednak do Palenicy Białczańskiej i dalej do Morskiego Oka (to ten niewielki wyjątek). I zrealizowały ten plan.

Pozostali doszli dość szybko na Rusinową Polanę. Tu zwykle warto się zatrzymać, by podziwiać rewelacyjne widoki roztaczające się z tego miejsca. My też się zatrzymaliśmy, jednak widoków nie było – góry otulały chmury. Pocieszaliśmy się tylko, że na drodze do Morskiego Oka i nad nim też nic nie widać. Po chwili większość ruszyła za Adamem w kierunku szczytu Gęsiej Szyi a pozostali – w kierunku kaplicy Matki Bożej Jaworzyńskiej na Wiktorówkach. Tu można było odwiedzić symboliczny cmentarz z tablicami upamiętniającymi ofiary gór, uczestniczyć we mszy świętej, ogrzać się i napić herbaty w sali pod kaplicą. Kiedy zdobywcy Gęsiej Szyi (ze szczytu również prawie nic nie widzieli) dotarli do kaplicy mieli także czas na herbatę i odpoczynek.

I wreszcie rozpoczęliśmy zejście do Zazadniej. Otrzymaliśmy już informację od Jurka, że po wielu trudach naprawił usterkę i może po nas podjechać. Po zejściu do drogi poczekaliśmy chwilę i wkrótce zajęliśmy miejsca w autokarze. Powrót do Chrzanowa odbył się bez przygód.

Wycieczka nie przebiegła zgodnie z programem, ale i tak, według mnie, była udana. Zawsze warto wybrać się w góry a zatłoczona droga do Morskiego Oka nie jest atrakcyjniejsza od dojścia na Gęsią Szyję.

KP.

Powitanie Nowego Roku – Potrójna 01.01.2024.

Od kilkunastu lat już witamy Nowy Rok w górach. W tym roku wybraliśmy się na Potrójną. Zanim jednak tam trafiliśmy musieliśmy dojechać do Przełęczy Kocierskiej i podczas tej drogi pogoda nie nastrajała nas optymistycznie – ciągle padał deszcz. Na szczęście nieco wyżej deszcz zamienił się w śnieg i po wyjściu z busa na przełęczy mogliśmy cieszyć oczy wspaniale ośnieżonym lasem. No i znacznie przyjemniej idzie się w pruszącym śniegu niż w deszczu.

Droga z Przełęczy Kocierskiej na Potrójną jest niezbyt długa i bez większych podejść – w sam raz na przedpołudnie po balu Sylwestrowym. Nie ma tam też polan, z których można by podziwiać rozlegle widoki – no i dobrze, bo i tak chmury okrywały wszystko. Na szczycie Potrójnej (884) przystanęliśmy na krótką chwilę, by zrobić kilka zdjęć – naszej grupy, bo otoczenia nie było widać. Stąd już tylko kilka kroków pozostało do Chaty na Potrójnej. To sympatyczne prywatne schronisko, w którym można ogrzać się, wypić coś ciepłego, zjeść a nawet przenocować. Ale my ograniczyliśmy się do kawy, herbaty lub kakao i miejscowych, znakomitych drożdżówek. No i był toast za pomyślność w Nowym Roku.

Posiedzieliśmy tam dłuższą chwilę, było miło w cieple i w sympatycznym towarzystwie starych znajomych z turystycznych szlaków. I to jest chyba najważniejsze w tym naszym wędrowaniu po okolicach bliskich i dalszych: wspaniałe towarzystwo.

Powrót tą samą drogą znów pozwolił na przewentylowanie płuc świeżym, górskim powietrzem. Do domu wróciliśmy odświeżeni, w świetnych humorach i z nadzieją na wiele ciekawych wypraw w Nowym Roku 2024.

KP.