RELACJE 2025
Babia Góra na wschód Słońca 27/28.06.2025.
Dawno nie byliśmy na wschodzie Słońca a na Babiej Górze z tej okazji jeszcze dawniej (chyba w 1997 roku) więc postanowiliśmy właśnie tam powitać Słońce. Na zaproszenie zgłosiło się 48 chętnych (cztery osoby nie stawiły się na miejsce zbiórki, bo przestraszyły się zapowiadanych opadów).
Wyjechaliśmy o 22;00 w piątek i po północy dotarliśmy na plac w pobliżu leśniczówki Stańcowa by stąd zielonym szlakiem turystycznym ruszyć w stronę Diablaka. Było ciemno (jak to w nocy w lesie) ale mieliśmy, oczywiście, latarki. Podchodziliśmy niespiesznie, bo czasu do wschodu było sporo. Na początku było dość ciepło (rozgrzewało nas podejście) a później – wchodziliśmy w chmurę – wilgoć, potem mżawka, czasem przechodząca w drobny deszcz chłodziła nas skutecznie. Szlak jest dobrze przygotowany i oznakowany, nawet w słabej widoczności bez problemu prowadzi na szczyt. Na wysokości ruin dawnego schroniska Beskidenverein zaczął się wiatr. Im wyżej – tym silniejszy. Kiedy dotarliśmy do szczytu, było tam już kilkadziesiąt osób i silny, mroźny wiatr. Za kamiennym murkiem można się było schronić i odpocząć. Pozostało nam kilkanaście minut do wschodu Słońca ale wszyscy wiedzieli, że nic nie będzie widać – chmura, w której siedzieliśmy wykluczała jakiekolwiek widoki. Nie czekaliśmy więc do ostatniej minuty i po zrobieniu kilku zdjęć rozpoczęliśmy zejście w stronę Krowiarek. Słońce, choć niewidoczne, oświetlało już świat i naszą ścieżkę, zejście było więc proste i bezpieczne, choć uciążliwe (jak to zejście). Schodząc mijaliśmy licznych podchodzących. Babia jest ogromnie popularna, nawet w paskudnych warunkach pogodowych.
Powrót autokarem minął spokojnie i w Chrzanowie żegnaliśmy się zmęczeni, niewyspani, ale zadowoleni z wyjątkowej nocy. Bądź, co bądź nie co noc wchodzi się na najwyższy szczyt Beskidów.
Anglia, Szkocja 15-22.06.2025.
Rysiek zaproponował wyjazd do Wielkiej Brytanii i pilotował przygotowania do tej imprezy współpracując z biurem podróży, mającym doświadczenie na tamtym obszarze. Zaproszenie spotkało się z dużym zainteresowaniem, choć cena nie była mała a i wymagania brytyjskie dotyczące wjazdu do tego kraju nie zachęcają do odwiedzin. Ale dla możliwości spaceru po Londynie warto podjąć te wysiłki.
Tak więc w niedzielne popołudnie zebraliśmy się na Placu Tysiąclecia (52 osoby !) by zająć miejsca w autokarze i ruszyć w szeroki świat. Usadowiliśmy się w pojeździe wygodnie – na ile było to możliwe w ciasnej przestrzeni między fotelami i wyjechaliśmy. A przed nami prawie 1200 km, czyli kilkanaście godzin jazdy. Oczywiście były przystanki, ale i tak niełatwo to było przeżyć. W końcu jednak osiągnęliśmy cel – Amsterdam.
Tu w planie był spacer po centrum miasta i rejs po kanałach. Niestety pierwszy punkt programu zawiódł nas – nasz pilot, wynajęty przez firmę organizującą wyjazd (nazwisko litościwie zmilczę) stwierdził otwarcie, że powinniśmy pojmować różnicę między rolą pilota a przewodnika, czyli, że nie zamierza próbować pełnić tej drugiej roli. I tej drogi trzymał się konsekwentnie. Prowadził po ulicach i placach, ale informacje krajoznawcze serwował bardzo oszczędnie. Nie do tego jesteśmy przyzwyczajeni na wycieczkach PTTK Chrzanów. Na szczęście podczas drugiego punktu programu obecna była miejscowa przewodniczka, kompetentna Polka. Od niej dowiedzieliśmy się wreszcie czegoś o mieście ale czasu spaceru szkoda.
Po zakończeniu wizyty w Amsterdamie przejechaliśmy do portu by zaokrętować się na promie King Seaways. Tu mieliśmy spędzić najbliższe 17 godzin. Były kajuty (ciasne, jak to na promie), były restauracje i bary, także z żywą kapelą (skorzystaliśmy – były tańce), były pokłady widokowe – było wygodnie i przyjemnie. Słońce zachodziło, niestety, za chmury nisko nad horyzontem.
We wtorek rano (jak ten czas leci) dopłynęliśmy do Newcastle, skąd króciutko (150 mil) – do Glasgow. Tu przespacerowaliśmy się po centrum. Jest tu kilka ciekawych obiektów, choć nie miał nam kto o nich opowiedzieć (patrz: Amsterdam).
Po tym spacerze podjechaliśmy do nieodległego centrum handlowego, gdzie posililiśmy się w dużej restauracji chińskiej (jesz, ile chcesz). Nie każdemu odpowiadają chińskie smaki, ale ja byłem zachwycony. Nawet trochę przesadziłem w tym zachwycie. A potem pojechaliśmy (znów niedaleko) do hotelu. To był niewielki hotel, z małym pokojem biurowym, w którym rano serwowano śniadania, z konieczności w dwóch turach. I, niestety, niezbyt obfite ale po wczorajszej kolacji wystarczające.
A po śniadaniu wyjechaliśmy na północ – przez Highlands (Góry Szkocji). Prawie cztery godziny jechaliśmy dolinami wśród szczytów i grzbietów. Celem był Fort Augustus gdzie najpierw obejrzeliśmy zespół śluz na Kanale Kaledońskim (umożliwiają pokonanie 30 m różnicy poziomów) a potem wypłynęliśmy w rejs po Loch Ness. Oczywiście wszyscy rozglądali się, by dojrzeć Nessie, niektórym nawet udało się sfotografować potwora ☺.
Potem wróciliśmy, nieco inną drogą, z przystankiem przed Trzema Siostrami – pięknym zespołem szczytów, gdzie wszyscy turyści przystają na fotografie. Ten powrót znów był dość długi, niektórzy z uczestników narzekali, że tyle godzin spędziliśmy w autokarze dla godzinnego rejsu ale ja byłem zachwycony górskimi widokami, jakie było nam dane podziwiać.
Kolacja znów była u tych samych Chińczyków, znów smaczna i obfita. Niestety do hotelu wróciliśmy dość późno i nie wszyscy chętni zdążyli na piwo, czy cośkolwiek w pobliskim pubie.
We czwartek po śniadaniu wybraliśmy się do Edynburga. Wcześniej jednak zatrzymaliśmy się w Falkirk, by podziwiać The Falkirk Wheel – unikalne w skali świata urządzenie służące do przenoszenia jednostek pływających między dwoma poziomami kanałów. Tłumy turystów przybywają tu, by to zobaczyć i sfotografować.
Kolejny przystanek był w Kelpies, gdzie na rozległym terenie zielonym stoją dwie olbrzymie końskie głowy. Rzeźba ważąca około trzysta ton przedstawi kelpie, czyli mityczne, celtyckie konie wodne, mogące zmieniać swój kształt. Miały one nawiedzać szkockie rzeki i jeziora. Tu znów napotkaliśmy liczne grono turystów.
Kiedy dojechaliśmy do Edynburga przed wejściem do Zamku spotkaliśmy się z lokalnym przewodnikiem, odzianym w kilt. Tu rozpoczął przejście po centrum miasta i opowieści. Prowadził nas w miejsca popularne i mniej oblegane, opowiadał o historii i nieznanych ciekawostkach. Trochę się popisywał, ale taki miał styl. Największe wzruszenie czekało nas na dziedzińcu edynburskiego ratusza, gdzie stoi ławeczka generała Stanisława Maczka. Tu zatrzymaliśmy się by wysłuchać opowieści o tym bohaterskim dowódcy a później śpiewaliśmy hymn narodowy i na koniec zrobiliśmy zdjęcie grupowe. Na końcu Królewskiej Mili (Royal Mile) pożegnaliśmy polskiego Szkota i weszliśmy do pałacu Holyroodhouse, który jest rezydencją królów brytyjskich, kiedy odwiedzają Edynburg. Pałac jest piękny, bogato wyposażony, rozległy park jest wspaniały i tylko brak audioprzewodników w języku polskim ogranicza przyjemność zwiedzania. Ale piękno broni się bez słów.
Po zwiedzeniu pałacu mieliśmy czas na własne pomysły. Można było, na przykład, wejść do położonego tuż obok budynku Parlamentu Szkocji (wejście jest bezpłatne, ale pilnie strzeżone – mój nóż do kanapek trafił do depozytu), do Tron Kirk Market (to bazar urządzony w XVII-wiecznym kościele – bardzo ciekawe wnętrze z witrażami), do katedry św Idziego, której początki sięgają roku 1124, do pomnika niedźwiedzia Wojtka, kaprala Polskich Sił Zbrojnych, który po przejściu wraz z 2 Korpusem Polskim szlaku bojowego od Syrii do Włoch po wojnie żył w ZOO w Edynburgu i tu dokonał żywota w 1963 roku. Można też było usiąść w którymś z licznych lokali i wzmocnić nadwątlone siły. Po zbiórce przeszliśmy do restauracji, gdzie czekał na nas wieczorny posiłek. Tym razem nie chiński, ale obfity i smaczny. Potem jeszcze krótki spacer, krótkie oczekiwanie na autokar i wreszcie ruszamy w drogę – do Londynu. A to ponad 400 mil – podróż na całą noc.
W Londynie rozpoczęliśmy dzień w Greenwich. Tu, przed obserwatorium astronomicznym zrobiliśmy sobie zdjęcia stojąc na granicy wschodu i zachodu, czyli nad południkiem zero. Potem przez park, obok Muzeum Morskiego i Szkoły Marynarki dotarliśmy nad Tamizę. Tu stoi Cutty Sark – XIX -wieczny kliper herbaciany (jedyny zachowany). Warto go sfotografować bo jest piękny. Stąd, pieszym tunelem pod Tamizą przeszliśmy na drugi brzeg, by wkrótce wejść do metra. Londyn jest ogroooomny i nawet metrem jeździ się tam długo. Po dotarciu w rejon Big Bena przeszliśmy do wejścia do Opactwa Westminsterskiego. Weszliśmy do wnętrza z audioprzewodnikami (po polsku). To wspaniała świątynia o ogromnym znaczeniu dla Zjednoczonego Królestwa. Tu od 1066 roku odbywają się koronacje królów, tu spoczywa 30 władców i wielu znamienitych Brytyjczyków. Szczególnie wyeksponowane są grobowce królowej Elżbiety I i królowej Marii. Architektura kościoła zachwyca.
Ale przed nami jeszcze wiele atrakcji. I to nie tylko historycznych. Na Parliament Square minęliśmy dwie konkurencyjne manifestacje prezentujące skrajne poglądy w czasie debaty w Parlamencie na temat liberalizacji prawa dotyczącego wspomaganego samobójstwa. Obok Big Bena i przez Most Westminsterski doszliśmy do zakątka, gdzie czerwone serca na murze upamiętniają ponad 245 000 ofiar COVID 19 w Wielkiej Brytanii. Stąd już tylko kilka kroków do London Eye – koła o średnicy 120 m. Wsiedliśmy do kabin i spokojnie poddaliśmy się rozkoszy podziwiania coraz rozleglejszych widoków.
Po zaliczeniu pełnego obrotu opuściliśmy kabiny by udać się do stacji metra i pojechać do kolejnej chińskiej restauracji. Tu znów był bufet, różnorodny, nieco mniej bogaty niż poprzedni ale tak samo bogato przyprawiony. Po obiedzie czekała nas jeszcze podróż autobusem miejskim i przejście przez niezwykle barwną (jeśli chodzi o mieszkańców) dzielnicę do hotelu, gdzie już nas oczekiwano.
To była ostatnia noc w hotelu podczas tej wycieczki.
Po tej nocy kontynuowaliśmy zwiedzanie Londynu. Na początek – Tower of London, potężna twierdza o imponujących murach a tuż obok Tower Bridge – wspaniale współgrający architektonicznie z twierdzą, choć znacznie młodszy. Tuż obok zaokrętowaliśmy się na pokładzie statku spacerowego, który powiózł nas po Tamizie. To była okazja do podziwiania wszystkiego, co najciekawsze nad brzegiem – czyli w Londynie, bo właśnie nad rzeką rozwijało się to miasto. Dopłynęliśmy do przystani w pobliżu Big Bena i stąd rozpoczął się pieszy etap zwiedzania. Skierowaliśmy się na Parliament Street i Whitehall – centrum władzy brytyjskiej. Zamierzaliśmy odwiedzić rezydencję premiera na Downing Street 10, ale wydarzenia potoczyły się inaczej. Cała arteria wraz z otoczeniem była opanowana przez manifestantów głośno wyrażających swoje poparcie dla Palestyny i zaatakowanego przez lotnictwo Izraela i Stanów Zjednoczonych Iranu. Najczęściej widać było hasła „Palestyna musi być wolna natychmiast”, „Ręce precz od Iranu”, „Stop dla zbrojenia Izraela” (tłumaczenie moje). Manifestowali głównie muzułmanie (o wyglądzie wskazującym na pochodzenie z Bliskiego Wchodu) ale zauważyliśmy także liczną zorganizowaną grupę maszerującą z transparentem „Izraelczycy dla Wolnej Palestyny”. Wciąż dochodzące grupy prowadzone były przez wodzirejów skandujących hasła powtarzane przez pozostałych a często miały głośne zespoły rytmiczne (bębny). To było nieplanowane wydarzenie. Do Downing Street nie udało nam się dotrzeć ale atrakcja była wyjątkowa. Na Trafalgar Square opuściliśmy manifestację by dotrzeć do restauracji w chińskiej dzielnicy, gdzie czekał na nas obfity, urozmaicony bufet – głównie chiński, ale smaczny. A potem był jeszcze czas na jeden punkt programu. Grupka zainteresowanych udała się do Muzeum Harry’ego Pottera a pozostali – do Galerii Narodowej.
Na zwiedzenie Galerii Narodowej potrzeba nie marnych kilkudziesięciu minut, ale kilku dni ale i tak warto tam było zajrzeć. Największym zainteresowaniem cieszyły się Słoneczniki Van Gogha, ale na mnie wiele innych dzieł wywarło znacznie większe wrażenie. Były tam wspaniałe dzieła mistrzów włoskiego renesansu, były znakomite obrazy flamandzkie, wiele dzieł impresjonistów. Było się czym zachwycać, choć, jak wspomniałem, czasu nie było wiele. Po spotkaniu o odpowiedniej porze przejechaliśmy do hotelu, gdzie czekali na nas kierowcy z autokarem.
Ruszyliśmy do Dover, by wjechać na prom przez Kanał La Manche (tu nazywają go English Channel). Trochę się spóźniliśmy i musieliśmy poczekać na następny prom (to było już po północy w niedzielę) ale to nic wielkiego. Na promie, choć rejs trwał niezbyt długo, była możliwość odpoczynku, nawet w pozycji poziomej. Przed długą podróżą autokarem przez pół Europy było nam to potrzebne.
Z Calais do Chrzanowa to tylko niecałe półtora tysiąca kilometrów i jeszcze przed północą byliśmy w domu.
To była męcząca, ze względu na dalekie przejazdy autokarem i doskwierający prawie przez cały czas upał wyprawa ale i tak będziemy ją wspominać z przyjemnością, bo program był atrakcyjny, różnorodny a sprawdzone towarzystwo naszych turystów dopełniało kolorytu imprezy.
Bieszczady 22-25.05.2025.
Chyba nie wyobrażamy sobie maja bez wyjazdu z Waldkiem w Bieszczady. No więc – wyjeżdżamy.
I, oczywiście, w komplecie.
O pierwszym dniu napiszę tylko tyle, że pogoda była dobra i program został zrealizowany (Myczkowce, Bóbrka, przejście śladami zaginionej wsi Bereżnica Niżna) bo do grupy dołączyłem dopiero wieczorem (sprawy osobiste).
Ale już od piątku uczestniczyłem w pełni w realizacji programu. A w programie tego dnia było przejście przez duży fragment Wysokiego Działu. Na początek jednak była wizyta w Baligrodzie – na zakupy i krajoznawczo. Udało nam się wejść do cerkwi Zaśnięcia Matki Boskiej, gdzie miejscowy przewodnik ciekawie opowiedział nam o działaniach mających na celu uratowanie tego zabytku. Potem pojechaliśmy do Kołonic, by ruszyć w góry. Pogoda była nieprzyjemna: chmury, wilgoć, potem mżawka, czasem gęstniejąca do drobnego deszczu, na grzbiecie wiał dość silny, bardzo zimny wiatr. Ale byliśmy przygotowani na takie warunki. I byliśmy przygotowani na błoto na szlaku. A błoto było, szczególnie na podejściu, gdzie widać było efekty ruchu ciężkiego sprzętu.
Po uciążliwym podejściu osiągnęliśmy przełęcz pod Jawornem a dalej – w górę, w dół, w górę, w dół – przez Wołosań (1071 mnpm), Sasów, Berest, Osinę (tu zejście było strome i długie) na Hon i znów dość stromo w dół do bacówki Pod Honem. Stąd, po krótkim odpoczynku jeszcze tylko kilka kroków do centrum Cisnej.
Idąc podśpiewywałem sobie w duchu:
Spośród wielu bzdur
Które niosą stada chmur
Ja lubię deszcz
Deszcz w Cisnej
W wielkim mieście nie wie nikt
Ile czasu może mżyć
Taki deszcz
Deszcz w Cisnej
Właściwie to w Cisnej już nie padało ale i tak byliśmy wystarczająco zmoknięci i ubłoceni. Nic nie szkodzi, w tej czy innej jadłodajni są do takich widoków przyzwyczajeni. O umówionej porze zebraliśmy się w autokarze by wrócić do bazy w Bystrem, w sam raz na kolację. A po kolacji spotkaliśmy się przy ognisku z Pawłem Lewandowskim, znanym nam już z poprzedniego roku zakapiorem bieszczadzkim a w cywilu leśnikiem, autorem i wykonawcą piosenek. Zaśpiewał nam z towarzyszeniem gitary wiele piosenek bieszczadzkich, harcerskich, bluesów i evergreenów. Potrafił wprowadzić świetny nastrój. To był wyjątkowy wieczór.
W sobotę pogoda a dokładnie prognozy nie poprawiły się a nawet na obszarze, który zamierzaliśmy odwiedzić, czyli na Tarnicy spodziewano się mroźnego wiatru, marznących opadów. W partii szczytowej mogło to oznaczać poważne zagrożenie. Waldek mając na uwadze nasze bezpieczeństwo podjął decyzję o zmianie planu tego dnia.
Po śniadaniu pojechaliśmy Doliną Solinki i zatrzymaliśmy się na parkingu przy drodze do Łopienki. Mżyła mżawka ale nie przeszkadzało nam to. Wygodną drogą dnem doliny doszliśmy do stanowiska wypału węgla drzewnego. Stacjonujący tam dozorca ciekawie opowiedział o technice wypału w retortach i o dawniejszej technice z wykorzystaniem mielerzy. Pomimo mżawki udało się zrobić grupowe zdjęcie – w pelerynach i pod parasolami. Kolejny fragment drogi doprowadził nas do cerkwi w Łopience. To rzadki na tym terenie przykład cerkwi murowanej w stylu józefińskim. Właściwie to jest to tylko częściowo odrestaurowany budynek z wnętrzem wciąż rekonstruowanym.
To dobrze, że są ludzie, którym zależy na zachowaniu takich skarbów historii.
Z Łopienki wróciliśmy tą samą drogą na parking, by za chwilę pójść w przeciwnym kierunku – w Dolinę Wetliny, by dojść do rezerwatu przyrody Sine Wiry. To rezerwat krajobrazowy obejmujący siedmiokilometrowy odcinek Wetliny. Po ostatnich intensywnych opadach poziom wody był wysoki, progi skalne i głazy na dnie były przykryte ale i tak widać było zawirowania i bystrza.
Powrót znów po swoich śladach i wkrótce ruszamy – do Cisnej. Tu znów mamy czas wolny – tym razem dość długi, by usiąść gdzieś, na przykład w kultowej (nie lubię tego słowa ale tu pasuje) Siekierezadzie i zjeść coś lub wypić. Według mnie jest to mocno wysilone i bardzo skomercjalizowane miejsce udające „klimat”.
Po przerwie przejechaliśmy do Baligrodu. Tu Waldek zaprowadził nas na kirkut – cmentarz żydowski. Do II Wojny Światowej społeczność żydowska w Baligrodzie liczyła blisko 1000 osób. Obecnie kirkut jest zaniedbany, zarośnięty wysoką trawą i krzakami, nieliczne stojące nadal macewy są mocno nadgryzione zębem czasu a napisy na nich są w większości słabo czytelne. O ten fragment historii nie ma tu kto zadbać.
I to już był ostatni punkt krajoznawczy tego dnia ale atrakcje się nie skończyły. Po kolacji spotkaliśmy się przy ognisku, by upiec kiełbaski, posłuchać muzyki, nawet zatańczyć, cieszyć się swoim towarzystwem.
Na niedzielę zaplanowane było wejście na Manyłową. Pogoda była nieco lepsza, nic nie stało na przeszkodzie, by pójść w góry, pojechaliśmy więc w głąb Doliny Rabego. Autokar zatrzymał się w pobliżu Chaty Huczwice. Stąd ruszyliśmy ścieżką krajoznawczą w górę. Omijając chwilowo kapliczkę Synarewo wspięliśmy się na szczyt Manyłowej. Tu Waldek opowiedział o stoczonej w 1915 roku bitwie zakończonej 15 marca potężnym wybuchem ładunku podłożonego pod rosyjskie pozycje przez c.k. saperów. Zobaczyliśmy ogromny lej po tym wybuchu, pochyliliśmy się nad grobami ponad 500 żołnierzy, zajrzeliśmy do pozostałości okopów.
Schodząc zatrzymaliśmy się przy kapliczce Synarewo a potem już zeszliśmy, trochę ubłoceni, do autokaru. Dodam tu jeszcze, że podziwiam działania leśników w zakresie udostępniania turystycznego podległych im terenów. W wielu miejscach widać tablice informacyjne, miejsca odpoczynku: ławy, stoły i paleniska pod wiatami, są wyznakowane ścieżki krajoznawcze. Na mniej popularnych terenach takie ułatwienia są ważne.
Potem już wyjechaliśmy w stronę Chrzanowa. Po drodze zaplanowany był jeszcze dłuższy postój w Krośnie. Po obiedzie w Oberży odwiedziliśmy znajdujące się nieopodal Prywatne Muzeum Podkarpackich Pól Bitewnych. Dwoje pasjonatów przedstawiło nam tu bardzo bogate zbiory eksponatów związanych z I i II Wojnami. Na niewielkiej przestrzeni zgromadzono tu olbrzymią ilość przedmiotów odkopanych na polach bitew lub pozyskanych w inny sposób. Widać tu ogromne zaangażowanie i kompetencje właścicieli.
I to już był ostatni przystanek na tej wycieczce. Pozostał tylko powrót do Chrzanowa.
Nie mogę się tu nie powtarzać. Wycieczki w Bieszczady z Waldkiem są wyjątkowe, ze względu na jego wiedzę o temacie, pasję i znakomity kontakt z uczestnikami. Będziemy z nim chodzić po tych górach tak długo, jak długo będą nas nosić nogi.
Spacer po okolicy – Bukowica 18.05.2025.
W sobotę, na którą zaplanowany był kolejny spacer po okolicy powitało nas pochmurne niebo, mokry po deszczu teren i prognoza dalszych opadów w ciągu dnia. Trochę się więc zdziwiłem, że na dworcu autobusowym o umówionej porze zjawiło się jednak kilkoro chętnych na spacer – łącznie było nas pięcioro. Ale jesteśmy, deszcz nie pada, więc jedziemy. Na Maniska.
Tam na początek weszliśmy w las kilkadziesiąt kroków na zachód, by spojrzeć na pozostałość po próbie budowy szybu kopalnianego zarzuconej ze względu na napływ wody z pobliskiego Chechła.
A potem już ruszyliśmy drogą rowerową na wschód. Po dwóch kilometrach weszliśmy na zielony szlak pieszy, który doprowadził nas pod Bukowicę (361 m npm). Tu odeszliśmy nieco od szlaku, by dojść do ścianki skalnej, w której jest kilka niewielkich jaskiń (nie wchodziliśmy). Stąd już niedaleko do źródełka, gdzie można zaczerpnąć wody, odpocząć na ławach (niestety były mokre, jak wszystko wokół) i zrobić sobie zdjęcie – w tym pogoda nie przeszkadzała.
Kolejny odcinek trasy pokonaliśmy prowadzeni szlakiem żółtym (Chrzanów – Pieskowa Skała), początkowo ciekawym wąwozem, potem ciągle przez las. Nieco poniżej szczytu Srebrnicy (345 m npm) jest kolejne źródełko i stół z ławami. Tutaj też wszystko było wilgotne i bardzo dobrze, bo byliśmy przygotowani na pieczenie kiełbasek a gdyby było sucho, nie odważylibyśmy się na zapalenie ognia. Wilgoć w okolicy zabezpieczała przed pożarem ale i znacznie utrudniła rozpalenie ogniska. Męczyliśmy się, ale się udało. Kiełbaski były smaczne. A po posiłku dokładnie zalaliśmy palenisko wodą i ruszyliśmy dalej. Ciągle tym samym żółtym szlakiem, u podnóża Grodziska doszliśmy do Płazy Dolnej, gdzie na przystanku nasz spacer zakończył się. Jeszcze tylko powrót autobusem i pożegnaliśmy się – do następnego razu. Miało padać, na szczęście nie padało, wilgoć i chmury nie przeszkadzały, było sympatycznie, bo spotkało się sympatyczne grono.
KP.
Moszna, Niemodlin 10.05.2025.
Odwiedzamy Moszną co roku, bo zamek jest atrakcyjny a park – piękny, szczególnie w maju, gdy kwitną azalie. Tym razem uzupełniliśmy program o Zamek w Niemodlinie i znów zebrał się komplet chętnych.
Na początek odwiedziliśmy zamek w Mosznej – godną rezydencję bogatego rodu Tiele – Winckler. Wspaniały salon (obecnie kawiarnia), obszerny gabinet właściciela wywierają największe wrażenie ale i inne pomieszczenia są ciekawe. Rozległy park z fontannami, alejkami a przede wszystkim licznymi, okazałymi, pięknie kwitnącymi azaliami jest znakomitym miejscem na długi spacer. Nie mieliśmy jednak zbyt wiele czasu, bo chcieliśmy jeszcze odwiedzić inną miejscową atrakcję – Fabrykę Robotów.
W niezbyt wielkim budynku są tam zgromadzone dzieła Sebastiana Kucharskiego. Ten artysta (tak go nazwę, choć ktoś mógłby powiedzieć: ślusarz – spawacz) zgromadził tu stworzone przez siebie z elementów z odzysku (po prostu – złomu) postacie nawiązujące do bohaterów – robotów z popularnych filmów science – fiction. Efekt ogromnej kreatywności i biegłości technicznej twórcy zachwyca. Jeśli będziecie kiedyś w okolicy, koniecznie tu zajrzyjcie.
Drugim miejscem w naszym programie był Niemodlin a w nim – Zamek książęcy. Przez wiele lat zamek niszczał aż zajęli się nim nowi, majętni (konieczne są duże nakłady) właściciele. Teraz część zamku jest odnowiona ale pozostało wiele do zrobienia. W obszarze udostępnionym jest zorganizowana ekspozycja, którą zwiedza się pod opieką miejscowych przewodników. Nasza była sympatyczna i kompetentna a trasa była ciekawa. Cieszę się, że w Zamku tak się dzieje, bo jest wart tego. Na koniec jeszcze był czas na posiłek lub spacer po Rynku, ale jedno i drugie.
I to był koniec programu krajoznawczego. Ciekawego i różnorodnego.
KP.
Rumunia 30.04-05.05.2025.
Wiadomo – trzeba wyjechać na majówkę, bo jest kilka dni wolnych, bo wreszcie nadeszła prawdziwa wiosna, bo wszyscy Polacy wyjeżdżają. No właśnie – wszyscy wyjeżdżają, więc wszędzie jest pełno Polaków, trudno o miejsce w hotelach, trudno się przepchać przez tłumy w najatrakcyjniejszych miejscach. Trzeba więc wybrać miejsce, gdzie Polacy jeszcze tak licznie nie dotarli. Na przykład – Rumunię. Dominik zaproponował program i bazę, ogłosiliśmy imprezę i zebrał się komplet.
W środowy wieczór ruszyliśmy autokarem na południe. Przez Słowację i Węgry dotarliśmy do Rumunii a tam do Viseu de Sus, gdzie w Dolinie Wazeru na bazie ciągle działającej wąskotorowej kolejki wożącej drewno urządzono atrakcję turystyczną. Byliśmy spóźnieni o kilka minut ale poczekali na nas.
Trasa kolejki jest długa – ponad 20 km – ale nie nudna. Otoczenie jest bardzo atrakcyjne: kolejka porusza się doliną równolegle do płynącej jej dnem rzeki, po obu stronach wznoszą się zbocza gór porośnięte bukami, widoki są wyjątkowe. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów pociąg zatrzymał się na przystanku, gdzie zorganizowana jest baza małej gastronomii. Można tu zjeść ciastko, wypić kawę, herbatę, rozprostować nogi. A potem – dalej. Na stacji końcowej na turystów czekał niewielki zespół młodych tubylców płci obojga, którzy powitali nas śpiewem. Potem muzyka ludowa rozlegała się przez cały czas, młodzi tańczyli. Najatrakcyjniejszy jednak jest tu poczęstunek. W wersji biletu Premium, jaki mieliśmy, otrzymaliśmy bogaty zestaw: paszteciki (smaczne), kiełbaski (zwyczajne), karczek z grilla (zdominowany przez smak grilla), do tego ziemniaki, surówka, bułka, napój. Dania mięsne nie cieszyły się wielkim wzięciem – liczne resztki leżały na ziemi oczekując na psy (niezbyt zainteresowane). Jest tu także niewielkie muzeum nawiązujące do tematu. Powrót znów umożliwił podziwianie wspaniałych widoków. Na stacji końcowej jest niewielki zestaw zabytkowych lokomotyw.
Po zakończeniu tej podróży ruszyliśmy w kierunku Suczawy. Po dotarciu na miejsce nadszedł czas na zakwaterowanie w MyContinental Hotel, kolację a po niej – spacer po centrum miasta (dla chętnych, którym starczyło sił). Posiłki, w formie bufetu, są w tym hotelu urozmaicone, smaczne, bogate – znów mnie przybędzie po tej imprezie.
W piątek po śniadaniu wyjechaliśmy zwiedzać Bukowinę. Zaczęliśmy od kopalni soli w Kaczyce. W jej uruchomieniu decydującą rolę odegrali przybysze z Polski. Zeszliśmy 40 metrów pod ziemię, odwiedziliśmy kaplicę katolicką św Barbary, kaplicę prawosławną, salę balową z pobliskim jeziorem solankowym, salę sportową, komorę Generała Grigorescu. Po wyjściu na powierzchnię zajrzeliśmy jeszcze naprzeciwko – do zaprojektowanej przez Teodora Talowskiego Bazyliki Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny.
Kolejny przystanek w tym dniu zaplanowany był w Nowym Sołońcu, w pobliżu okazałego Domu Polskiego a następny w Marginei, gdzie odwiedziliśmy pracownię garncarzy, tworzących oryginalną ceramikę, także z wyjątkowej szarej gliny, która po wypaleniu daje czarne wyroby. Można było obserwować pracę garncarza na kole i kupić coś.
Potem dotarliśmy do pierwszego na naszej trasie malowanego monastyru w Suczawicie. Rozległy kompleks o charakterze obronnym obejmuje cerkiew pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego, zabudowania mieszkalne i gospodarcze. A cerkiew jest zachwycająca: pokryta barwnymi freskami na całej powierzchni z zewnątrz i wewnątrz. I jest, oczywiście, ikonostas. Trzeba by tu spędzić kilka dni, żeby szczegółowo przeanalizować wszystkie konteksty a my byliśmy tylko chwilę ale dość długą, by docenić piękno cerkwi.
Przed wizytą w kolejnym monastyrze zatrzymaliśmy się na Pasul Palma. To przełęcz z kilkoma miejscami widokowymi na różne strony, z kramami gastronomicznymi i pamiątkowymi. Jest tu też obskurny pomnik ze słusznie minionej epoki upamiętniający budowniczych drogi.
Z przełęczy wkrótce dojechaliśmy do monastyru w Moldowicie. Ogólny układ jest tu podobny do poprzedniego, budynek cerkwi i jego wystrój jest też oparty na tym samym schemacie. Ale tu spotkała nas niespodzianka, przed wejściem do cerkwi usłyszałem: PTTK Jaworzno pozdrawia PTTK Chrzanów. Okazało się, że jaworznicki oddział też zorganizował wyjazd do Rumunii, koleżanki były kiedyś z nami w Bieszczadach a mnie nietrudno poznać, bo miałem na sobie koszulkę firmową. Tak więc nawet daleko można spotkać znajomych.
Potem odwiedziliśmy jeszcze monastyr w Voronecie. Ten także powiela schemat widziany w poprzednich dwóch. To ciągle wspaniałe, choć powtarzalne.
Po powrocie do Suczawy podjechaliśmy do Twierdzy Tronowej. To właściwie ruiny, uporządkowane i przygotowane do zwiedzania, ale niezbyt ciekawe. Po kolacji znów zebrała się nieco liczniejsza grupka zainteresowana spacerem po centrum miasta. Zatrzymaliśmy się przed Domem Polskim, w Parku Unii Europejskiej, przed Muzeum Historii Bukowiny, kościołem św Jana Nepomucena, widzieliśmy kościół św Jana Nowego (w rusztowaniach). To był ciekawy spacer.
W sobotę po śniadaniu wyjechaliśmy (dość daleko), by zwiedzić wąwóz Bicaz. To bardzo piękne miejsce, choć trochę niebezpieczne: dnem wąwozu poprowadzona jest ruchliwa droga. Licznie odwiedzający wąwóz turyści muszą poruszać się bardzo uważnie poboczem jezdni, ale warto bo widoki są wspaniałe. Co kilkaset metrów, gdy wąwóz nieco się rozszerza, obok jezdni ustawione są kramy z pamiątkami (lokalnymi ale także znanymi z podobnych kramów w Polsce wyrobami z Chin). Po przejściu najatrakcyjniejszego fragmentu wsiedliśmy do autokaru i podjechaliśmy jeszcze kawałek, na parking w pobliżu Jeziora Rosu. To osuwiskowe jeziorko jest bardzo malownicze a w otoczeniu jest wiele lokali gastronomicznych, sklepików i kramów z pamiątkami. Po jeziorku można popływać łódkami a wokół niego – pospacerować.
Następnym punktem programu był kurort Vatra Dornei. Przejechaliśmy przez to ciekawe miasteczko z widocznymi eleganckimi obiektami sprzed ponad stu lat (między innymi kasyno) i zatrzymaliśmy się obok nowoczesnego kompleksu basenów. Pod dachem jest tu basen pływacki, dwa baseny solankowe, basen rekreacyjny, wanny z hydromasażem, sauny, restauracja. Można też wyjść na taras i leżakować. W trakcie takiej imprezy warto dać sobie dłuższą chwilę na rekreację ale mnie ten obiekt nieco rozczarował: basen, z założenia pływacki (nazwali go semiolimpijskim) ma co prawda odpowiednią długość (25 m) ale nie jest podzielony na tory, więc liczni semipływacy pływają w nim w dowolnych kierunkach, przeszkadzając sobie nawzajem. Ale i tak przepłynąłem kilometr.
Nie wszyscy byli zainteresowani basenem – tych Dominik poprowadził po uzdrowisku.
Na kolację dotarliśmy tego dnia dość późno, ale wszystkim jeszcze bardziej smakowało. A potem znów grupka, tym razem nieliczna, wyszła na spacer.
W niedzielę po śniadaniu można było zajrzeć do położonej tuż obok hotelu cerkwi św Mikołaja (trwało nabożeństwo) a potem opuściliśmy gościnny hotel i ruszyliśmy w drogę do kraju ojczystego. Ale po drodze było jeszcze kilka atrakcji. Po pierwsze zatrzymaliśmy się na przełęczy Przysłop (1416 mnpm). Jest tu monastyr (współczesny), wspaniałe widoki na okoliczne góry, między innymi Pietrosul Rodnei (2303) a w przeciwnym kierunku Gargalau (2156). Na szczytach widoczny był śnieg.
Z przełęczy zjechaliśmy do Barsany, gdzie odwiedziliśmy monastyr z cerkwią o wieży drewnianej należącej do najwyższych na świecie. Jest w tej miejscowości XVIII-wieczna drewniana cerkiew wpisana listę UNESCO, ale współczesny monastyr, wiernie nawiązujący do stylu marmaroskiego jest wizualnie atrakcyjniejszy.
A potem, dalej, dalej, dojechaliśmy do Syhotu Marmaroskiego. Tu był czas wolny na posiłek, ale można też było pospacerować po tym ciekawym mieście. Jest tu wielka różnorodność obiektów sakralnych: cerkiew prawosławna ukraińska, kościół katolicki (dla ludności węgierskojęzycznej), kościół ewangelicki, katedra prawosławna Archaniołów Michała i Gabriela, dawny Pałac Biskupów Prawosławnych a także synagoga. Jest tu także wiele ciekawych obiektów świeckich, między innymi muzeum w domu Eli Wiesela – laureata pokojowej Nagrody Nobla. No i można tu coś zjeść.
Pozostała nam jeszcze Sapanta a tu wesoły cmentarz. To jedyny w swoim rodzaju cmentarz z nagrobkami rzeźbionymi i pomalowanymi na żywe kolory (dominuje błękit) na których pokazane są spoczywające tu osoby i w sposób często satyryczny opisane ich życie i śmierć.
I potem już trzeba było wracać. To zajęło nam prawie całą noc ale w końcu dotarliśmy do Chrzanowa.
Trzeba na koniec podsumować te kilka dni. Przekonaliśmy się w tym czasie, że Rumunia jest ciekawa, ma wiele do zaoferowania. Infrastruktura turystyczna jest na dobrym poziomie, wyraźnie podniósł się poziom obsługi (podczas dawnych wyjazdów trudno było porozumieć się po angielsku, teraz dobra znajomość angielskiego jest powszechna). Poziom życia nadal jest zróżnicowany – im bardziej na wschód, tym skromniej, ale wszędzie jest przyzwoicie. I nie ma tłumów, podczas całej wyprawy spotkaliśmy jedną grupę z Polski. Indywidualnych turystów w cerkwiach było trochę, ale bez przesady.
I wreszcie, na sam koniec: mam nadzieję, że niezbyt wiele osób przeczyta tę relację, bo nie chciałbym, żeby za rok naszym śladem ruszyły tłumy. Bo przecież znów pojedziemy w tym kierunku.
KP.
WYCIECZKA DO OKOLIC OLKUSZA
W dniu 29 kwietnia odbyła się wycieczka, zorganizowana w ramach akcji „Przewodnicy PTTK Dzieciom” przez Koło Przewodników Beskidzkich i Terenowych im. dra Zdzisława Krawczyńskiego przy Oddziale PTTK w Chrzanowie. W wycieczce uczestniczyły dzieci ze Szkoły Podstawowej nr 1 w Krzeszowicach oraz ze Szkoły Branżowej przy SOSW w Chrzanowie wraz z opiekunami łącznie 48 osób.
Uczniowie zwiedzili ruiny zamku Rabsztyn, gdzie poznali jego ciekawą historię.
Odbyli spacer ulicami Olkusza, podczas
którego przewodnik miejski opowiadał
o historii miasta i jego przeszłości związanej z górnictwem ołowiu, srebra i
cynku.
Po obiedzie w olkuskiej restauracji, w drodze powrotnej była chwila na podziwianie Maczugi Herkulesa w Ojcowie.
Wycieczkę przygotował i poprowadził Ryszard Łenyk.
Katalonia 7-14.04.2025.
Już po raz trzeci zaprosiliśmy zainteresowanych wyjazdem do Katalonii. Planowaliśmy wybrać się tam niezbyt liczną grupą (do 23 osób), by mieścić się w posiadanym przez hotel autokarze, ale chętnych było więcej i musieliśmy zaakceptować podróże po Katalonii autokarem wspólnie z grupą z Ukrainy. Każda grupa miała swojego przewodnika (my, jak w poprzednich wyjazdach – świetną Wierę) i przewodnickie zestawy nadawczo- odbiorcze, więc nie był to wielki problem. Program krajoznawczy był niemal identyczny jak w poprzednich latach – można spojrzeć na moje relacje z wypraw w dniach 25.04.-01.05.2023. i 13-20.04.2025. – więc tu skupię się na różnicach.
Pierwszą była zmiana terminu rozpoczęcia i zakończenia imprezy. Ze względu na nieco niższe ceny przelotów postanowiliśmy wylecieć i wrócić w poniedziałek. Z tym wiązały się zmiany w kolejności zwiedzania.
Ale od początku: z Balic wylecieliśmy wczesnym przedpołudniem, bez problemów dotarliśmy na lotnisko Girona Costa Brava, po krótkim oczekiwaniu zajęliśmy miejsca w busach przysłanych przez gospodarzy i krótko po południu byliśmy już w hotelu. Tu powitano nas lampką wina i drobną przekąską. Po zakwaterowaniu i odświeżeniu wybraliśmy się pod przewodem Wiery na spacer po Lloret de Mar. Pokazała nam to co, najciekawsze, opowiedziała o historii miasta i kilku obiektów i pozwoliła nam na samodzielne przywitanie się z miastem i morzem. Był czas na spacer po promenadzie lub po plaży, zamoczenie palca w Morzy Śródziemnym, zrobienie kilku zdjęć. Co się tyczy zdjęć, to byli z nami namiętni fotografowie, którzy robili po tysiąc zdjęć dziennie !
O 19;00 nastał czas kolacji i pierwszego spotkania z obfitą, różnorodną, smakowitą ofertą kuchni hotelowej. To wrażenie bogactwa smaków będzie nam towarzyszyć podczas wszystkich posiłków. Trudno się było hamować i liczyć kalorie mając taki wybór. Na szczęście była też możliwość poruszania się, więc udało mi się nie przytyć podczas tej imprezy. Po kolacji hotel z reguły proponował jakąś formę rozrywki w przestrzeni restauracji. W poniedziałek był to konkurs rozpoznawania popularnych (niestety w Ukrainie) piosenek. Ale można też było wyjechać windą na 5 piętro i smakując wino podziwiać z tarasu widok na oświetlone miasto poniżej.
We wtorek, po nocnym odpoczynku udaliśmy się do Barcelony. Tu podobnie, jak w poprzednich latach, rozpoczęliśmy od zachwycającej bazyliki Sagrada Familia. W ciągu roku, jaki minął od mojej ostatniej wizyty trochę się tu zmieniło, ale widać, że do zakończenia budowy jest jeszcze daleko.
Następnym punktem było wzniesienie Montjuic, gdzie taras przed Narodowym Muzeum Sztuki Katalonii jest świetnym punktem widokowym na miasto. Podczas dojazdu można także podziwiać kilka okazałych obiektów pozostałych po Wystawie Światowej z roku 1929 a także Stadion Olimpijski (1992).
Po kolejnym przejeździe zatrzymaliśmy się przed Dworcem Francuskim (przed budynkiem są miejsca postojowe, gdzie autokar może przystanąć, by wysadzić pasażerów a w budynku są toalety) i stąd ruszyliśmy w stronę Dzielnicy Gotyckiej. Ale wcześniej weszliśmy do Centrum Kultury El Born (duża hala osłaniająca odkopane przypadkiem pozostałości dawnych budowli) i podziwialiśmy gotycką bazylikę Santa Maria del Mar. Na Placu Sant Jaume, między budynkami władz Katalonii i władz Barcelony wysłuchaliśmy opowieści o historii regionu i miasta. Na krótką chwilę zajrzeliśmy do zaułka, gdzie zachowały się rzymskie kolumny pozostałe po świątyni Augusta a dalej, pod urokliwą przewiązką El Pont del Bisbe przeszliśmy do Pałacu Królewskiego i po kilku krokach na plac przed katedrą św Eulalii. Jeszcze chwila i na skraju Placu Katalonii Wiera ogłosiła czas wolny. I znów kilka osób miało chęć dojść do Casa Milo i Casa Batlo. Po sfotografowaniu tych wspaniałych dzieł Antonia Gaudiego mieliśmy jeszcze chwilę na kawę czy lody. Po zebraniu grupy Wiera zaprowadziła nas jeszcze do Pałacu Muzyki Katalonii a potem do pięknie zdobionego Petit Palau. Jeszcze kilkanaście minut i znów mogliśmy odwiedzić Dworzec Francuski. I to był ostatni punkt programu w Barcelonie. Po powrocie do hotelu była kolacja a po niej zabawa w tropienie mafii (nie znacie ? to ciekawe ale trudno się w to bawić mówiąc w różnych językach a właśnie Ukraińcy rozpoczęli grę). No to można było wyjść na wieczorny spacer nad morze, do Żony Rybaka.
Po środowym śniadaniu wyjechaliśmy znów w kierunku Barcelony, ale tym razem minęliśmy ją, by dotrzeć do Montserrat. Tu, w licznym gronie różnojęzycznych i różnobarwnych pielgrzymów i turystów przeszliśmy w stronę bazyliki. Wiera opowiadała, jak zawsze ciekawie, o historii obiektu i jego znaczeniu dla Katalończyków. Kiedy doszliśmy do frontu kościoła doszło między nami do sporu na temat tego, czym są okładziny na ścianach. Nieco później, po zasięgnięciu przez nią szczegółowych informacji zgodziliśmy się, że są to płyty wycięte z miejscowych zlepieńców. Ale to drobiazg, najważniejsze, że jesteśmy w miejscu wyjątkowym dla duchowości katolików z Katalonii i nie tylko.
Ponieważ bilety wstępu (teraz wstępy są płatne do każdego obiektu osobno i trzeba je kupować z wyprzedzeniem) były na określoną godzinę i było jeszcze kilkadziesiąt minut wolnych, kilka osób podeszło ze mną do dolnej stacji kolejki terenowej na Sant Joan ale tam oczekiwało już liczne grono osób i nie było szans na zmieszczenie się w czasie przed najważniejszym – wejściem do Czarnej Madonny. Trzeba było czas wolny zagospodarować inaczej. Ja, ponieważ nie planowałem wejścia do bazyliki, miałem więcej czasu i postanowiłem dojść do górnej stacji kolejki. Wyraźną, wygodną drogą idzie się tam nieco ponad 45 minut, podziwiając coraz wspanialsze widoki. W budynku górnej stacji kolejki jest taras widokowy i niewielka ekspozycja prezentująca historię geologiczną tych wspaniałych gór. Opisany jest tam proces powstawania grubych na ponad 1000 m warstw zlepieńców, następnie ich wypiętrzania i erozji.
Po spokojnym zapoznaniu się z wszystkimi atrakcjami tego miejsca zjechałem kolejką na poziom klasztoru. Tu też miałem dość czasu, by niespiesznie podążać w kierunku parkingu, przystając przy kramach, gdzie sprzedawcy częstowali serami zachęcając do ich zakupu. Mieli sery z mleka krowiego, owczego, koziego i mieszane o różnych smakach, z różnymi przyprawami. Wielka rozmaitość smaków, ale ceny nie najniższe.
Kiedy już wszyscy wrócili do autokaru, zjechaliśmy w dolinę, podziwiając kunszt naszej kierowniczki (kierowczyni ?).
Do Lloret de Mar wróciliśmy na tyle wcześnie, że można było jeszcze pójść nad morze. A po kolacji w przearanżowanej przestrzeni restauracji podziwialiśmy dwie ogniste Hiszpanki w cyklu tańców flamenco. Zachwycające. A na koniec tancerki wciągały do zabawy kilkoro z członków naszej grupy.
Na czwartek zaplanowany był wyjazd do francuskiej części Katalonii. W Perpignan i Collioure widzi się na każdym kroku flagi Katalonii (cztery czerwone pasy na złotym tle) ale nie ma tu najmniejszych nawet pomysłów na dążenie do autonomii czy wręcz zjednoczenie obu części Katalonii. Jest natomiast wiele ciekawych obiektów, które warto zobaczyć.
W Perpignan zrobiliśmy sobie pamiątkową grupową fotografie przed bramą Najświętszej Marii Panny (Notre Dame) i znajdującym się tuż obok dawnym więzieniem – to pozostałości średniowiecznych murów obronnych. Potem przy katedrze św Jana Chrzciciela podziwialiśmy ogromne starania Wiery, by prawidłowo wymówić po polsku imię patrona świątyni. A dla Ukrainki to nie jest łatwe. Kiedy żartem poprosiliśmy ją, by powiedziała „chrząszcz brzmi w trzcinie” stwierdziła, że znęcamy się nad nią. Ale ogólnie trzeba przyznać, że mówi po polsku bardzo dobrze a drobne rusycyzmy tylko dodają uroku jej wypowiedzi. No i ma wielką wiedzę (studiowała historię) i mówi ciekawie.
Dalej był spacer po pełnych uroku uliczkach starego miasta, przystanek przy rzeźbach Aristida Maillola, krótka wizyta na dziedzińcu ratusza i w jego sali ślubów, pomnik Francoisa Aragon i wreszcie dotarliśmy w rejon Hal Vaubana, gdzie rozeszliśmy się, by realizować własne pomysły. Ja, z nielicznym towarzystwem, przeszedłem na plac Katalonii, by sfotografować okazały budynek dawnego dworca kolejowego (obecnie galeria handlowa) i oryginalny, jak przystało na postać, którą przedstawia, pomnik Salwadora Dalego. Potem jeszcze chwila oddechu na placu zabaw (nie dla zabawy, ale spokojnej konsumpcji produktów otrzymanych w hotelu na drugie śniadanie) i już kierujemy się na miejsce zbiórki.
Drugą francuską – katalońską miejscowością, którą odwiedziliśmy było Collioure, nadmorskie miasteczko w dawnych latach ukochane przez francuskich i katalońskich malarzy a obecnie przez turystów. Połączenie małych, kolorowych domków rybaków, burzliwego morza, obiektów militarnych (zamek królewski dziś można zwiedzać, fort Miradou nadal służy wojsku) i innych zabytkowych budowli (pozostałości murów obronnych, kościół Matki Bożej Anielskiej, Latarnia Morska, kaplica Saint-Vincent, wiatrak służący do napędu tłoczni oliwy …) tworzy całość, której urokowi trudno się oprzeć. Warto wspiąć się po stromych, wąskich uliczkach miasteczka, przejść wokół murów zamku …
A po tych zachwytach trzeba zająć miejsce w autokarze i wrócić do hotelu. Podczas kolacji kierownictwo hotelu wystąpiło z tortem dla Edyty, która w tym dniu obchodziła urodziny. Po kolacji przygotowany był koncert karaoke. Podobno DJ ma też polskie utwory, ale nie sprawdzaliśmy – na tarasie było przyjemnie.
W piątek znów wyjechaliśmy niezbyt daleko. Zaczęliśmy od Besalu, cichego, spokojnego miasteczka, tłumnie odwiedzanego przez turystów. Po okresie prosperity przed wiekami nadeszły lata chude, skutkiem czego domy, kościoły, most obronny z bramami nie były przebudowywane i zachowały się w postaci, jaką uzyskały w średniowieczu – początki miasteczka sięgają X w. Po licznie żyjących tu niegdyś Żydach pozostały ledwo widoczne ślady ale dwa kościoły: Sant Pere i Sant Vicenc zachowały się w niezmienionej postaci przez wieki. Wąskie uliczki, obecnie, zapewne jak i dawniej są miejscem działalności handlowej. Tyle, że teraz sprzedawane są tu głównie pamiątki. Są tu także pozostałości po zamku, od którego zaczęła się historia miasteczka. Oryginalne są krzesła mocowane na zewnętrznych ścianach budynków, nawiązujące do opowieści o czarownicach latających między domami i szukających miejsc do odpoczynku.
Z Besalu przejechaliśmy do Figueres. Tu główna atrakcją jest Teatr Muzeum Salwadora Dalego. Ten nieprzeciętny artysta zostawił miastu, w którym urodził się i zmarł urządzone przez siebie muzeum w budynku dawnego teatru. Tysiące miłośników jego sztuki i ludzi chcących ją dopiero poznać odwiedzają to miejsce, w którym rzeczywiście geniusz ale i obłęd (?) jest na wyciągnięcie ręki. Odwiedziłem je już po raz czwarty i ciągle wywiera na mnie olbrzymie wrażenie.
Do hotelu wróciliśmy krótko przed kolacją. A podczas posiłku słuchaliśmy muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej wykonywanej na elektronicznym pianinie przez sympatyczną artystkę. Po kolacji jeszcze kilka osób usiadło wokół niej i instrumentu, by dalej słuchać tego mini-koncertu.
Ostatnim punktem programu krajoznawczego była Girona. W sobotę pojechaliśmy tam, by podziwiać jej mury obronne, kościół św Feliksa, katedrę, pozostałości dawnej dzielnicy żydowskiej, pełne uroku, wąskie uliczki Starego Miasta ale także most nad rzeką Onyar zaprojektowany przez Gustawa Eiffela i kolorowe kamienice na obu brzegach tej rzeki. Zwiedzanie Girony zakończyliśmy na Placu Niepodległości, gdzie stoi pomnik walczących o niezależność Katalonii. W pobliżu parkingu, gdzie wysiadaliśmy i wsiadaliśmy do pojazdów (tym razem podróżowaliśmy trzema mniejszymi samochodami) na filarach widnieją napisy w kilku językach: witamy w Republice Katalonii. Niepodległość lub choćby autonomia Katalonii to ciągle temat aktualny, choć nie tak gorący jak kilka lat temu.
W drodze powrotnej do hotelu zatrzymaliśmy się po raz kolejny na parkingu przy sklepie winnym (Bodega El Paretke) by degustować wina ale także inne produkty: kiełbasy, sery, słodycze. Warto było, oczywiście, kupić to i owo. To był już trzeci podobny przystanek podczas tej imprezy.
A po kolacji spotkaliśmy się prawie całą grupą na tarasie, by podsumować imprezę, porozmawiać o planach turystycznych na przyszły rok, wspólnie coś zaśpiewać … Było miło.
Niedziela była dniem bez odgórnie zapisanego programu. Kilka osób wzięło udział we Mszy św w kościele św Romy i święceniu palm (tak właśnie, to była Niedziela Palmowa), inni spacerowali na dłuższych lub krótszych trasach po mieście i okolicy. Według mnie najatrakcyjniejszą jest ścieżka od Castell de Lloret na wschód, poprowadzona po klifie – niestety aktualnie częściowo zamknięta ze względu na spadające kamienie. Ale Polak potrafi – kilka osób ją przeszło. Ciekawa jest także możliwość wspięcia się na wzgórza powyżej hotelu. Piszę o wspinaczce, ale jest to przejście w większości drogami asfaltowymi, tyle, że momentami nieco stromymi. Nagrodą są wspaniałe widoki na morze i miasto.
Zgrzytem w tym dniu była kradzież portfela z dokumentami jednej z naszych koleżanek. Na szczęście uczciwy złodziej, kiedy zorientował się, że nie ma w nim waluty, podrzucił go w pobliżu policji i wszystko zakończyło się krótkim zdenerwowaniem i dwoma wizytami na policji. Jednak potwierdza to ostrzeżenia: pilnuj się, bo kradną!
W poniedziałek po śniadaniu był jeszcze czas na niedługi spacer nad morze – nawet zdążyłem wejść do wody. Potem trzeba było pakować się, żegnać sympatyczną ekipę w hotelu i wracać do domu. Po kolei: transfer hotelowymi pojazdami na lotnisko w Gironie, przelot do Balic a potem, to już, jak kto zaplanował – na przykład pociągami do Chrzanowa. I skończyło się.
Ale było wspaniale. Pogoda cały czas była idealna: słoneczna, ciepła ale nie upalna. Program – świetnie przygotowany i bardzo dobrze realizowany dzięki sympatycznej Wierze, hotel -wygodny, wyżywienie – doskonałe, obsługa – bardzo sympatyczna i życzliwa. No i na koniec najważniejsze: świetna atmosfera w naszej grupie. Dziękuję za to i – do zobaczenia na kolejnych imprezach. A w przyszłym roku hotel zaproponuje nam zupełnie nowy program krajoznawczy, więc pewnie znów tam polecimy.
KP.
XVII Przewodnickie Spotkanie przy Miedzy 29.03.2025.
Jak co roku chrzanowscy przewodnicy zaprosili kolegów z Małopolski i Śląska na spotkanie na naszym terenie. To okazja do integracji środowiska ale także promocji Powiatu Chrzanowskiego.
Tym razem powitała nas Gmina Alwernia w osobie Pani Burmistrz Beaty Nadziei – Szpili a także Starosta Chrzanowski Bartłomiej Gębala. Okazja do tego była pod kopułą Alvernia Planet dokąd przyjechały autokary z Krakowa i Śląska oraz mniejsze grupy samochodami – łącznie około 100 osób.
Po powitaniach zwiedziliśmy kopuły, gdzie pokazano nam sztuczki, przepraszam – efekty specjalne, stosowane podczas produkcji filmów. To jedna z możliwości, którą oferuje odwiedzającym firma – niezwykle atrakcyjna. Aktualnie prezentowana jest tam także wystawa Harry Potter (kiedy tam byliśmy jeszcze nie była dostępna). Przekonaliśmy się, że Kopuły to ciekawe miejsce, godne odwiedzenia.
Potem podzieliliśmy się na dwie grupy, żeby na zmianę zwiedzić Muzeum Pożarnictwa w Alwerni i klasztor bernardynów.
Muzeum Pożarnictwa w nowym, obszernym budynku zyskało nowe możliwości. Teraz to nie tylko miejsce przechowywania i eksponowania pamiątek ale także obiekt edukacyjny w atrakcyjny sposób przybliżający temat zagrożenia pożarowego. Nawet dzieci, a może szczególnie one, chętnie uczestniczą w działaniach edukacyjnych. Uczestnicy Spotkania, przewodnicy, na pewno przywiozą tu liczne grupy szkolne.
Wizyta w Sanktuarium Pana Jezusa Cierpiącego Ecce Homo była kolejnym punktem Spotkania. Ojciec Lesław Zachura przedstawił nam historię klasztoru oraz kościoła. Była także możliwość zajrzenia do krużganków klasztornych.
Zakończenie Spotkania nastąpiło w restauracji Zamkowej w Tenczynku. Był obiad a po nim dyskusja o sprawach środowiska. I zaproszenia na różne imprezy organizowane dla przewodników. I, oczywiście, na przyszłoroczne Spotkanie przy Miedzy.
KP.
Pszczyna 16.03.2025.
Pszczyna ma wiele do zaoferowania turystom. Co jakiś czas odwiedzamy to miasto i właśnie nadszedł czas na kolejną wycieczkę w tym kierunku.
Rozpoczęliśmy od szybkiej kawy w okolicy Rynku by potem pójść do Pałacu. Byliśmy tu umówieni z przewodnikami lokalnymi, którzy oprowadzili nas po wnętrzach ciekawie opowiadając o ich historii. Pałac jest wybitnym przykładem rezydencji jednego z najmożniejszych i najznamienitszych rodów Europy. Świadczy o tym jego majestatyczna architektura, bogate wnętrza, rozległy, precyzyjnie zaprojektowany park. To trzeba zobaczyć.
Kolejnym punktem na naszej trasie był Skansen – Zagroda Wsi Pszczyńskiej. Ten, niezbyt wielki kompleks obejmuje kilkanaście budynków drewnianych i kilka mniejszych obiektów, wraz z wyposażeniem prezentujących różne aspekty życia okolicznej wsi z okresu od XVIII do początku XX wieków. Dla mnie najciekawsza była niewielka kolekcja karawanów, czyli powozów pogrzebowych.
Potem znów przeszliśmy przez park zamkowy by dotrzeć do Pokazowej Zagrody Żubrów. Oprócz najpotężniejszych lokatorów, którzy dali nazwę obiektowi, można tu podziwiać jelenie szlachetne, daniele, sarny, lisy, osły, kozy owce, króliki, gęsi łabędzionose, kaczki krzyżówki, bażanty zwyczajne, srebrzyste i złociste oraz przemieszczające się swobodnie pawie. Jest tu także budynek edukacyjno – ekspozycyjny, w którym oprócz wystawy florystyczno – faunistycznej można zobaczyć Izbę Gajowego. Mieliśmy dość czasu na spokojne zapoznanie się z mieszkańcami tego obiektu.
To był ostatni punkt ciekawego, różnorodnego programu, który udało się zrealizować w świetnej pogodzie. Warto tu było dziś przyjechać.
KP.
Spacer Młoszowa – Psary – Karniowice 08.03.2025.
W piękną, słoneczną sobotę – pogoda wymarzona na Święto Kobiet – wybraliśmy się dość licznie (19 osób) na kolejny spacer po okolicy.
Zaczęliśmy w Młoszowej (z przystanku autobusowego Młoszowa Wzgórze II) i szliśmy prowadzeni opracowaną przez Gminę Trzebinia ścieżką dydaktyczną. Oznakowanie ułatwia podążanie ścieżką a tablice informacyjne wzbogacają wiedzę o najciekawszych obiektach.
Drogami przez pola i las wkrótce dotarliśmy do rezerwatu przyrody Ostra Góra. Chroniona jest tu buczyna karpacka i wartości krajobrazowe (wychodnie skalne). Wczesnowiosenna pora ułatwiła dokładne spojrzenie na ciekawe ukształtowanie terenu. Później, kiedy buki pokryją się liśćmi, będzie to znacznie trudniejsze. Także pozostałości obiektu znanego jako Owczarnia były dobrze widoczne. Zainteresował nas też jeden, wyjątkowo okazały okaz buka.
Dalej szlak prowadził nas przez Psary. Tu, niestety, trzeba iść kilkaset metrów poboczem jezdni i wymaga to wzmożonej uwagi. W rejonie centrum miejscowości są już chodniki i bezpiecznie doszliśmy do lokalnej atrakcji – stopni wodnych w Łąkawcu. Przed stu laty właściciele tego terenu – Potoccy – przegrodzili tu Psarkę, by chronić teren przed powodzią. Po rozpoczęciu pod ziemią działalności górniczej woda w potoku prawie zupełnie zanikła i dziś wąwóz z widocznymi zaporami jest ciekawostką, wokół której lokalne władze urządziły przyjemne miejsce rekreacji. Usiedliśmy tu na widowni amfiteatru i był czas na życzenia dla Pań i nawet na symboliczny kubek wina.
Dalsza trasa wiodła bocznymi drogami i drogą leśną (weszliśmy już na obszar Parku Krajobrazowego Dolinki Krakowskie) do kolejnej atrakcji: wychodni martwicy karniowickiej. Nieco w bok od drogi jest tu kilkumetrowa ścianka skalna zbudowana z tego unikalnego minerału. Podeszliśmy tam i nawet zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcie.
Po przejściu kolejnych setek metrów dotarliśmy do granicy między Karniowicami i Dulową a wkrótce – do kurhanu grzebalnego w Karniowicach. Ten, zbudowany z inicjatywy miejscowego proboszcza księdza Stanisława Fijałka, obiekt miał służyć do pochówków ciał poddanych mumifikacji ale nie spotkał się ze zrozumieniem miejscowej tradycyjnej społeczności. Nawiasem mówiąc tablica informująca o możliwościach zwiedzenia obiektu zawiera mnóstwo danych nieaktualnych. Musieliśmy się zadowolić obejrzeniem kurhanu z zewnątrz.
Ostatni fragment drogi zawiódł nas do centrum Młoszowej. Tu zatrzymaliśmy się przy największej atrakcji tej miejscowości: pałacu Florkiewiczów. Przedstawiciele tej zamożnej rodziny zbudowali tu i przebudowywali swoją siedzibę, która miała świadczyć o ich wysokiej pozycji, jeśli nie rodowej to przynajmniej majątkowej. Pamiętamy zmienne losy tego obiektu w ostatnich dekadach, różne formy wykorzystania go przez kolejnych właścicieli. Obecnie gospodarzem pałacu i parku jest krakowska Akademia Górniczo – Hutnicza i na jej zlecenie prowadzone są prace budowlano – adaptacyjne. Wstęp na plac budowy dla osób postronnych jest zamknięty. Tu znów musiał nam wystarczyć widok przez bramę.
I tu nasz spacer zakończył się. Wkrótce podjechał autobus linii 15 i wróciliśmy w domowe pielesze. Było ciekawie i sympatycznie, choć niektórzy uczestnicy narzekali, że trasa była nieco zbyt długa. Następna będzie krótsza.
KP.
Kraków – wokół Starego Miasta 02.03.2025.
Kolejna wycieczka do Krakowa zawiodła nas (przy pomocy PKP) w rejon Starego Miasta.
Zaczęliśmy od spaceru po Plantach. W okolicy Barbakanu trzeba było, oczywiście, zatrzymać się nieco dłużej bo jest tu mnóstwo ciekawych informacji do przekazania. Dalej był Plac Szczepański, plac przed Collegium Novum, ulica Marszałka Józefa Piłsudskiego i wreszcie doszliśmy do Gmachu Głównego Muzeum Narodowego w Krakowie.
Tu jest zawsze wiele wspaniałych dzieł. Stałe galerie: Rzeźba XX – XXI w, Galeria Sztuki Polskiej XX- XXI w, Galeria Rzemiosła Artystycznego oraz wystawy czasowe: Utamar – drzeworyty z japońskiej kolekcji MNK, Mehoffer z Fryburga – Projekty witraży katedralnych, Epoka (Nie)dostępności, Transformacje – Nowoczesność w III RP.
Nie zamierzam tu omawiać wszystkich ekspozycji, wskażę tylko to, co mnie najbardziej zainspirowało.
Nieodmiennie podziwiam sztukę japońską a drzeworyty Utamaro są wybitne. Nie wszyscy rozumieją te delikatne, wysublimowane dzieła ale mnie one zachwycają.
Projekty witraży fryburskich autorstwa Mechoffera są wspaniałe. Wiem, nie napisałem tu niczego oryginalnego, takie opinie funkcjonują już od stu lat, ale to jest moja opinia.
Zawsze poruszają mnie dzieła Witkacego i tym razem nie było inaczej.
W Galerii Rzemiosła Artystycznego jest wiele przedmiotów, które chciałoby się mieć w domu na co dzień.
Spędziliśmy w Muzeum sporo czasu ale i tak zbyt mało, by dogłębnie przeżyć wszystko. Ale dla nas na jeden raz było tego dość. Tu trzeba przychodzić kilka razy i smakować sztukę małymi kąskami.
Po wyjściu z MNK wróciliśmy na Planty. Zatrzymaliśmy się przy płaskorzeźbie upamiętniającej ofiary Wielkiego Głodu na Ukrainie, przy fontannie Fryderyka Chopina, przed Pałacem Arcybiskupim i weszliśmy do kościoła franciszkanów. Tu podziwialiśmy, między innymi, witraże autorstwa Stanisława Wyspiańskiego w prezbiterium (witraż „Bóg Ojciec wydobywający świat z chaosu” niestety był zasłonięty), jego polichromie a w krużgankach klasztornych galerię portretów biskupów krakowskich.
Po wyjściu z klasztoru zatrzymaliśmy się przy pomnikach pierwszych dwóch prezydentów Krakowa: Józefa Dietla i Mikołaja Zyblikiewicza, zajrzeliśmy do pawilonu Wyspiański 2000 by obejrzeć witraże zaprojektowane dla katedry wawelskiej przez patrona tego miejsca (nie zostały przyjęte do realizacji) i wreszcie dotarliśmy do Rynku Głównego. Tu rozstaliśmy się by spędzić mniej lub więcej czasu w tym wspaniałym miejscu.
Po krótszym lub dłuższym pobycie w mniejszych lub większych grupkach wróciliśmy do Chrzanowa zadowoleni z kolejnego atrakcyjnie spędzonego dnia.
KP.
Białe Stawy 23.02.2025.
Bywaliśmy już nad Białymi Stawami – bywaliśmy już prawie wszędzie – ale w Tatry Słowackie warto jeździć zawsze i o różnych porach. Tak więc pojechaliśmy tam pod wodzą Tomka.
Efekty małośnieżnej zimy i tu były widoczne: na ścieżkach było niewiele śniegu ale i tak warto było założyć raczki. Przy pięknej, słonecznej pogodzie podchodziło się przyjemnie. Bo, oczywiście, trzeba było wspiąć się od Drogi Wolności do Białych Stawów o 700 m.
Nad Wielkim Białym Stawem zatrzymaliśmy się, by odpocząć, posilić się, podziwiać wspaniale widoczne otoczenie, zrobić kilka fotografii. Bo było pięknie. A stawu niektórzy nawet nie zauważyli, bo tafla zasypana była śniegiem i nie odróżniała się od otoczenia.
Po dłuższej przerwie ruszyliśmy dalej – w stronę schroniska Szarotka (Plesnivec). Schodzenie mniej mi się podoba (kolana nie lubią) ale jeśli się weszło to i zejść trzeba. W schronisku był czas na posiłek, odpoczynek a potem – dalszy ciąg zejścia. Ta część drogi była już zupełnie wolna od śniegu i lodu.
W Tatrzańskiej Kotlinie czekał nasz autokar – zajęliśmy miejsca i w drogę. Było pięknie, było przyjemnie.
KP.
Hrebienok 08.02.2025.
I znów licznie wybraliśmy się w Słowackie Tatry, by przejść łatwą, atrakcyjną trasą i podziwiać lodowe rzeźby. Dojazd do południowych podnóży Tatr jest dość długi, tym bardziej, że w Tatrzańskiej Łomnicy często tworzą się korki, w końcu dotarliśmy jednak do Starego Smokowca, gdzie zaczynała się trasa piesza. Nie dla wszystkich – można było na Hrebienok wyjechać kolejką terenową. Jest polska nazwa tego miejsca – Smokowieckie Siodełko – ale powszechnie używana jest nazwa słowacka i przy niej pozostanę.
Spora część naszych turystów zdecydowała się jednak na wyjście. Przy górnej stacji kolejki dołączyli do nas ci, którzy wyjechali i zechcieli poczekać i podążyliśmy w stronę Wodospadów Zimnej Wody. Na zejściu do Bilikowej Chaty i dalej do wodospadów było ślisko, warto było założyć raczki. Po kolei podziwialiśmy Mały Wodospad i Skryty Wodospad a potem zatrzymaliśmy się przy Reinerowej Chatce. Dalsza trasa wiodła nas obok Olbrzymiego Wodospadu w górę, aż do Chaty Zamkowskiego. Tu był czas na oddech, wzmocnienie się kanapką lub daniem z bufetu, uzupełnienie płynów. Można też było, po prostu, wystawić twarz na promienie słoneczne – bo Słońce pieściło nas przez cały dzień.
Na Hrebienok wróciliśmy inną, nieco krótszą drogą – bez schodzenia do wodospadów. Na Hrebienoku weszliśmy do kopuły okrywającej Lodową Świątynię. Tym razem motywem wiodącym był Jan Paweł II. Wiązało się to z 30 rocznicą jego pobytu w Wysokich Tatrach. Tatrzańska Lodowa Świątynia łączy w sobie fragmenty katedry wawelskiej i krakowskiego kościoła św Wojciecha. Jest tam też Smok Wawelski. Pod drugą kopułą są rzeźby, które stworzyli uczestnicy Tatry Ice Master – Tatrzańskich Mistrzostw Rzeźby Lodowej. Obie ekspozycje zachwycają.
Po obejrzeniu tych wspaniałości mieliśmy jeszcze chwilę na kawę lub coś innego na tarasie. A potem zostało tylko zejście lub zjazd do Starego Smokowca. I na tej prostej trasie kilka osób potrafiło się zagubić. Na szczęście znaleźli się dość szybko i mogliśmy wracać do domu.
Było pięknie – wspaniałe góry, cudowna pogoda i na koniec wyjątkowe rzeźby z lodu. Taki dzień nie zdarza się co dzień.
KP.
Morskie Oko 12.01.2025.
To już tradycja – każdego roku na początku stycznia wyjeżdżamy nad Morskie Oko. Tak było i tej niedzieli. Znów rano wsieliśmy do autokaru, by dotrzeć do Palenicy Białczańskiej. Stąd pod wodzą Adama ruszyliśmy standardową drogą, przez Wodogrzmoty Mickiewicza, polanę Włosienica. Ciągle padał śnieg, tworząc warstwę, po której szło się wygodnie i bezpiecznie. To była zaleta opadu, ale z drugiej strony śnieżne chmury ograniczały widoczność. Niestety, poza urokliwym zimowym lasem w najbliższym otoczenia nie widzieliśmy wiele więcej.
Doszliśmy do schroniska PTTK nad Morskim Okiem a tu tłum, jak zwykle, choć na drodze nie było zbyt tłocznie. W końcu jednak udało się usiąść, zjeść coś, wypić, odpocząć. Na brzeg stawu nawet nie zeszliśmy bo i tak nic tam nie było widać. Po dłuższej przerwie zebraliśmy się by ruszyć w kierunku parkingu. Tym razem śnieg był już trochę udeptany i nieco śliski ale do autokaru dotarliśmy bez problemu.
Jeszcze tylko przejazd autokarem i o niezbyt późnej porze wróciliśmy do Chrzanowa. To nie była urocza wycieczka, ale i tak warto było przejść te kilka kilometrów w czystym, górskim, zimowym powietrzu.
KP.
Eger 04-06.01.2025.
W tym roku dobrze się ułożyły dni wolne na początku stycznia – po pierwszym weekendzie nastąpiło święto Trzech Króli. Wspaniała okazja, żeby wyjechać w ciekawe, niezbyt odległe miejsce, na przykład do Egeru. Na zaproszenie na tę imprezę odpowiedziało prawie 60 osób.
W sobotni poranek ruszyliśmy na południe. Fragment drogi z Popradu do Dobszyny jest bardzo atrakcyjny widokowo, choć dla kierowcy męczący – z licznymi zakrętami na stromych podjazdach a potem zjazdach. Po kilkugodzinnej podróży z krótką przerwą obok wejścia do Dobszyńskiej Jaskini Lodowej dotarliśmy do Betliaru, gdzie zwiedziliśmy oddział Słowackiego Muzeum Narodowego w kasztelu Andryaszych. To bardzo ciekawy obiekt zachowany bez zniszczeń wojennych od czasu dawnych właścicieli. Poznaliśmy tam życie węgierskiej magnaterii i to tej z najwyższych sfer. Warto tam zajrzeć, choć przewodniczki opowiadają po słowacku.
Po zakończeniu zwiedzania przejechaliśmy za granicę, na Węgry, do wejścia do Jaskini Baradla. To jaskinia o długich korytarzach, którą można zwiedzać także od strony słowackiej. W towarzystwie miejscowego przewodnika (zapalał światła i trochę mówił po angielsku) przeszliśmy korytarzami i salami jaskini zachwycając się szatą naciekową, miejscami wyjątkowo piękną. Zauważyliśmy także liczne nietoperze hibernujące na stropie. W Sali Koncertowej najpierw wysłuchaliśmy utworu muzycznego, który odtworzył dla nas przewodnik a potem sami zaśpiewaliśmy: najpierw Sokoły a potem Przybieżeli do Betlejem … Akustyka tam jest znakomita. Podczas naszych wojaży zwiedziliśmy liczne jaskinie a ta jest niewątpliwie godna odwiedzenia.
Potem kierowaliśmy się do Egeru. W Hotelu Eger&Park już czekali na nas. Po zakwaterowaniu nadszedł czas na kolację. Posiłki są tu znakomite: bardzo bogaty, urozmaicony bufet zachęca do skosztowania każdego dania, co jednak nie jest możliwe. Trzy zupy, inne każdego dnia, kilka rodzajów dań mięsnych, ryby, sałatki, surówki, desery … Wszystko bardzo smaczne. Śniadania są równie atrakcyjne. Trzeba wielkiej samodyscypliny, żeby nie przesadzić. Ale dość o tym. Po obfitej kolacji warto było pójść na spacer, tym bardziej, że w centrum Egeru wiele budynków jest wieczorem pięknie oświetlonych.
A potem jeszcze była chwila na wejście do strefy Wellness. W hotelu jest bardzo dobra strefa z basenami, hydromasażem, sauną, komorą solną. Mieliśmy to wszystko w cenie pobytu. To naprawdę bardzo dobry hotel.
W niedzielę mieliśmy w planie zwiedzenie Egeru. Zaczęliśmy od zamku. To średniowieczna forteca o wspaniałej historii. Najważniejszym wydarzeniem była bohaterska obrona przed osmańskimi najeźdźcami w 1552 roku. Pod wodzą Istvana Dobo załoga zamku wspomagana przez kobiety przez 40 dni odpierała ataki wielekroć liczniejszych napastników, którzy ostatecznie odstąpili od murów. Wtedy powstała legenda o cudownej mocy miejscowego czerwonego wina, które, według najeźdźców, dawało obrońcom nadzwyczajną moc. Turcy byli przekonani, że obrońcy piją byczą krew i właśnie taką nazwę przyjęło najsłynniejsze egerskie czerwone wino. Dobrze zachowane mury, bramy, bastiony i ciekawa ekspozycja muzealna są warte odwiedzenia. Z bastionów można podziwiać panoramę miasta. Widać stąd także niedaleki minaret (Mahometanie opanowali jednak Eger na 90 lat) – najdalej na północ położony ślad ekspansji imperium osmańskiego.
Z zamku poszliśmy w stronę Doliny Pięknej Pani. To kolejne słynne miejsce w Egerze. Zlokalizowane jest tu kilkadziesiąt winiarni serwujących wyroby okolicznych winiarzy. Można usiąść w którejś z nich, skosztować kilku win, zamówić coś na miejscu lub zabrać ze sobą. W pełni sezonu jest tu tłoczno ale i w styczniu winiarnie są otwarte i odwiedzane przez turystów.
Po godzince, może dłużej, zebraliśmy się, by kontynuować zwiedzanie miasta. Zajrzeliśmy do bazyliki archikatedralnej a potem przeszliśmy na Plac Istvana Dobo – centralny na starym mieście. Tu weszliśmy do kościoła minorytów. Obie te świątynie – każda z innej epoki – są monumentalne, bogata zdobione.
Potem już wróciliśmy do hotelu, by przygotować się do wizyty w kąpielisku termalnym. Nieco ponad kilometr od hotelu jest zespół basenów termalnych – wewnętrznych i zewnętrznych, do którego, jako goście hotelu mieliśmy wolne wejście. Kilkadziesiąt lat temu, kiedy na Podhalu i w innych miejscach nie było basenów termalnych, Eger oferował coś unikalnego. Teraz mamy u siebie atrakcyjniejsze kąpieliska ale i tu warto wejść.
Potem już był czas na kolację a po niej znów wizytę w hotelowym obszarze Welness. Blisko, wygodnie, przyjemnie – znakomite zakończenie dnia.
Poniedziałek rozpoczęliśmy – po śniadaniu i opuszczeniu hotelu – od przejazdu do Matrahaza. Stąd ruszyliśmy w górę, by zdobyć najwyższy szczyt Węgier – Kekes (1017 m npm). Podejście po zlodowaconym śniegu na stoku narciarskim było nieco trudne, ale udało nam się wejść w rejon szczytu bez wypadku. A tu było jeszcze bardziej ślisko. Trzeba było bardzo uważać, by bezpiecznie dojść do pomalowanego na węgierskie barwy narodowe kamień wskazujący najwyżej położone miejsce tego kraju. W planach mieliśmy podziwianie panoramy z wieży widokowej, ale ze względu na gęstą mgłę spowijającą okolicę zrezygnowaliśmy z tej – wątpliwej – atrakcji. W zamian za to wypiliśmy w restauracji po lampce Egri Bikaver. Potem zajęliśmy miejsca w autokarze (owszem, można prawie na sam szczyt wyjechać autokarem, ale my chcieliśmy zdobyć szczyt pieszo) i skierowaliśmy się do Miszkolca.
W Miszkolcu mieliśmy akurat tyle czasu, by zrobić zakupy w miejscowym markecie i zjeść w restauracji popularnej sieci. A potem trzeba było kierować się w stronę domu. Na szczęście warunki na drogach były dobre, kierujący autokarem Daniel wykazał się znakomitą formą, więc do Chrzanowa wróciliśmy szybko i sprawnie.
To był atrakcyjny wyjazd z ciekawym programem, pobytem w wygodnym hotelu, w znakomitym towarzystwie. Myślę, że warto tam będzie znów pojechać.
KP.
Powitanie Nowego Roku – Kudłacze 01.01.2025.
I znów witamy Nowy Rok w górach. Tym razem z Przełęczy Jaworzyce ruszamy w stronę Kudłaczy. Pogoda jest dobra, świeci Słońce, podchodzi się przyjemnie a wzdłuż drogi ustawione są tablice informujące o Polakach, którzy odegrali znaczącą rolę w astronomii, począwszy do Kopernika (informacja o nim jest na ostatniej tablicy) kończąc na Aleksandrze Wolszczanie. To bardzo ciekawa ścieżka dydaktyczna doprowadzająca do obserwatorium astronomicznego na Lubomirze. W Nowy Rok nie jest ono dostępne do zwiedzania ale i tak nie mieliśmy tego w planie. Po chwili odpoczynku i wspólnym zdjęciu ruszamy dalej – na Łysinę a potem na Kudłacze. Droga była miejscami oblodzona, choć nie nadmiernie – dało się przejść bezpiecznie. Po drodze zatrzymujemy się na niewielkim punkcie widokowym by spojrzeć na północ. Widoczny był nawet fragment zalewu Dobczyckiego na Rabie i zamek w Dobczycach.
W schronisku na Kudłaczach było prawie pełno, ale znaleźliśmy dwa stoły, przy których zmieściliśmy się prawie wszyscy. Bo przecież trzeba wznieść toast za Nowy Rok w górach. Miniony rok był bardzo dobry, mamy nadzieję, że rozpoczęty właśnie nie będzie gorszy.
KP.