RELACJE 2025
Katalonia 7-14.04.2025.
Już po raz trzeci zaprosiliśmy zainteresowanych wyjazdem do Katalonii. Planowaliśmy wybrać się tam niezbyt liczną grupą (do 23 osób), by mieścić się w posiadanym przez hotel autokarze, ale chętnych było więcej i musieliśmy zaakceptować podróże po Katalonii autokarem wspólnie z grupą z Ukrainy. Każda grupa miała swojego przewodnika (my, jak w poprzednich wyjazdach – świetną Wierę) i przewodnickie zestawy nadawczo- odbiorcze, więc nie był to wielki problem. Program krajoznawczy był niemal identyczny jak w poprzednich latach – można spojrzeć na moje relacje z wypraw w dniach 25.04.-01.05.2023. i 13-20.04.2025. – więc tu skupię się na różnicach.
Pierwszą była zmiana terminu rozpoczęcia i zakończenia imprezy. Ze względu na nieco niższe ceny przelotów postanowiliśmy wylecieć i wrócić w poniedziałek. Z tym wiązały się zmiany w kolejności zwiedzania.
Ale od początku: z Balic wylecieliśmy wczesnym przedpołudniem, bez problemów dotarliśmy na lotnisko Girona Costa Brava, po krótkim oczekiwaniu zajęliśmy miejsca w busach przysłanych przez gospodarzy i krótko po południu byliśmy już w hotelu. Tu powitano nas lampką wina i drobną przekąską. Po zakwaterowaniu i odświeżeniu wybraliśmy się pod przewodem Wiery na spacer po Lloret de Mar. Pokazała nam to co, najciekawsze, opowiedziała o historii miasta i kilku obiektów i pozwoliła nam na samodzielne przywitanie się z miastem i morzem. Był czas na spacer po promenadzie lub po plaży, zamoczenie palca w Morzy Śródziemnym, zrobienie kilku zdjęć. Co się tyczy zdjęć, to byli z nami namiętni fotografowie, którzy robili po tysiąc zdjęć dziennie !
O 19;00 nastał czas kolacji i pierwszego spotkania z obfitą, różnorodną, smakowitą ofertą kuchni hotelowej. To wrażenie bogactwa smaków będzie nam towarzyszyć podczas wszystkich posiłków. Trudno się było hamować i liczyć kalorie mając taki wybór. Na szczęście była też możliwość poruszania się, więc udało mi się nie przytyć podczas tej imprezy. Po kolacji hotel z reguły proponował jakąś formę rozrywki w przestrzeni restauracji. W poniedziałek był to konkurs rozpoznawania popularnych (niestety w Ukrainie) piosenek. Ale można też było wyjechać windą na 5 piętro i smakując wino podziwiać z tarasu widok na oświetlone miasto poniżej.
We wtorek, po nocnym odpoczynku udaliśmy się do Barcelony. Tu podobnie, jak w poprzednich latach, rozpoczęliśmy od zachwycającej bazyliki Sagrada Familia. W ciągu roku, jaki minął od mojej ostatniej wizyty trochę się tu zmieniło, ale widać, że do zakończenia budowy jest jeszcze daleko.
Następnym punktem było wzniesienie Montjuic, gdzie taras przed Narodowym Muzeum Sztuki Katalonii jest świetnym punktem widokowym na miasto. Podczas dojazdu można także podziwiać kilka okazałych obiektów pozostałych po Wystawie Światowej z roku 1929 a także Stadion Olimpijski (1992).
Po kolejnym przejeździe zatrzymaliśmy się przed Dworcem Francuskim (przed budynkiem są miejsca postojowe, gdzie autokar może przystanąć, by wysadzić pasażerów a w budynku są toalety) i stąd ruszyliśmy w stronę Dzielnicy Gotyckiej. Ale wcześniej weszliśmy do Centrum Kultury El Born (duża hala osłaniająca odkopane przypadkiem pozostałości dawnych budowli) i podziwialiśmy gotycką bazylikę Santa Maria del Mar. Na Placu Sant Jaume, między budynkami władz Katalonii i władz Barcelony wysłuchaliśmy opowieści o historii regionu i miasta. Na krótką chwilę zajrzeliśmy do zaułka, gdzie zachowały się rzymskie kolumny pozostałe po świątyni Augusta a dalej, pod urokliwą przewiązką El Pont del Bisbe przeszliśmy do Pałacu Królewskiego i po kilku krokach na plac przed katedrą św Eulalii. Jeszcze chwila i na skraju Placu Katalonii Wiera ogłosiła czas wolny. I znów kilka osób miało chęć dojść do Casa Milo i Casa Batlo. Po sfotografowaniu tych wspaniałych dzieł Antonia Gaudiego mieliśmy jeszcze chwilę na kawę czy lody. Po zebraniu grupy Wiera zaprowadziła nas jeszcze do Pałacu Muzyki Katalonii a potem do pięknie zdobionego Petit Palau. Jeszcze kilkanaście minut i znów mogliśmy odwiedzić Dworzec Francuski. I to był ostatni punkt programu w Barcelonie. Po powrocie do hotelu była kolacja a po niej zabawa w tropienie mafii (nie znacie ? to ciekawe ale trudno się w to bawić mówiąc w różnych językach a właśnie Ukraińcy rozpoczęli grę). No to można było wyjść na wieczorny spacer nad morze, do Żony Rybaka.
Po środowym śniadaniu wyjechaliśmy znów w kierunku Barcelony, ale tym razem minęliśmy ją, by dotrzeć do Montserrat. Tu, w licznym gronie różnojęzycznych i różnobarwnych pielgrzymów i turystów przeszliśmy w stronę bazyliki. Wiera opowiadała, jak zawsze ciekawie, o historii obiektu i jego znaczeniu dla Katalończyków. Kiedy doszliśmy do frontu kościoła doszło między nami do sporu na temat tego, czym są okładziny na ścianach. Nieco później, po zasięgnięciu przez nią szczegółowych informacji zgodziliśmy się, że są to płyty wycięte z miejscowych zlepieńców. Ale to drobiazg, najważniejsze, że jesteśmy w miejscu wyjątkowym dla duchowości katolików z Katalonii i nie tylko.
Ponieważ bilety wstępu (teraz wstępy są płatne do każdego obiektu osobno i trzeba je kupować z wyprzedzeniem) były na określoną godzinę i było jeszcze kilkadziesiąt minut wolnych, kilka osób podeszło ze mną do dolnej stacji kolejki terenowej na Sant Joan ale tam oczekiwało już liczne grono osób i nie było szans na zmieszczenie się w czasie przed najważniejszym – wejściem do Czarnej Madonny. Trzeba było czas wolny zagospodarować inaczej. Ja, ponieważ nie planowałem wejścia do bazyliki, miałem więcej czasu i postanowiłem dojść do górnej stacji kolejki. Wyraźną, wygodną drogą idzie się tam nieco ponad 45 minut, podziwiając coraz wspanialsze widoki. W budynku górnej stacji kolejki jest taras widokowy i niewielka ekspozycja prezentująca historię geologiczną tych wspaniałych gór. Opisany jest tam proces powstawania grubych na ponad 1000 m warstw zlepieńców, następnie ich wypiętrzania i erozji.
Po spokojnym zapoznaniu się z wszystkimi atrakcjami tego miejsca zjechałem kolejką na poziom klasztoru. Tu też miałem dość czasu, by niespiesznie podążać w kierunku parkingu, przystając przy kramach, gdzie sprzedawcy częstowali serami zachęcając do ich zakupu. Mieli sery z mleka krowiego, owczego, koziego i mieszane o różnych smakach, z różnymi przyprawami. Wielka rozmaitość smaków, ale ceny nie najniższe.
Kiedy już wszyscy wrócili do autokaru, zjechaliśmy w dolinę, podziwiając kunszt naszej kierowniczki (kierowczyni ?).
Do Lloret de Mar wróciliśmy na tyle wcześnie, że można było jeszcze pójść nad morze. A po kolacji w przearanżowanej przestrzeni restauracji podziwialiśmy dwie ogniste Hiszpanki w cyklu tańców flamenco. Zachwycające. A na koniec tancerki wciągały do zabawy kilkoro z członków naszej grupy.
Na czwartek zaplanowany był wyjazd do francuskiej części Katalonii. W Perpignan i Collioure widzi się na każdym kroku flagi Katalonii (cztery czerwone pasy na złotym tle) ale nie ma tu najmniejszych nawet pomysłów na dążenie do autonomii czy wręcz zjednoczenie obu części Katalonii. Jest natomiast wiele ciekawych obiektów, które warto zobaczyć.
W Perpignan zrobiliśmy sobie pamiątkową grupową fotografie przed bramą Najświętszej Marii Panny (Notre Dame) i znajdującym się tuż obok dawnym więzieniem – to pozostałości średniowiecznych murów obronnych. Potem przy katedrze św Jana Chrzciciela podziwialiśmy ogromne starania Wiery, by prawidłowo wymówić po polsku imię patrona świątyni. A dla Ukrainki to nie jest łatwe. Kiedy żartem poprosiliśmy ją, by powiedziała „chrząszcz brzmi w trzcinie” stwierdziła, że znęcamy się nad nią. Ale ogólnie trzeba przyznać, że mówi po polsku bardzo dobrze a drobne rusycyzmy tylko dodają uroku jej wypowiedzi. No i ma wielką wiedzę (studiowała historię) i mówi ciekawie.
Dalej był spacer po pełnych uroku uliczkach starego miasta, przystanek przy rzeźbach Aristida Maillola, krótka wizyta na dziedzińcu ratusza i w jego sali ślubów, pomnik Francoisa Aragon i wreszcie dotarliśmy w rejon Hal Vaubana, gdzie rozeszliśmy się, by realizować własne pomysły. Ja, z nielicznym towarzystwem, przeszedłem na plac Katalonii, by sfotografować okazały budynek dawnego dworca kolejowego (obecnie galeria handlowa) i oryginalny, jak przystało na postać, którą przedstawia, pomnik Salwadora Dalego. Potem jeszcze chwila oddechu na placu zabaw (nie dla zabawy, ale spokojnej konsumpcji produktów otrzymanych w hotelu na drugie śniadanie) i już kierujemy się na miejsce zbiórki.
Drugą francuską – katalońską miejscowością, którą odwiedziliśmy było Collioure, nadmorskie miasteczko w dawnych latach ukochane przez francuskich i katalońskich malarzy a obecnie przez turystów. Połączenie małych, kolorowych domków rybaków, burzliwego morza, obiektów militarnych (zamek królewski dziś można zwiedzać, fort Miradou nadal służy wojsku) i innych zabytkowych budowli (pozostałości murów obronnych, kościół Matki Bożej Anielskiej, Latarnia Morska, kaplica Saint-Vincent, wiatrak służący do napędu tłoczni oliwy …) tworzy całość, której urokowi trudno się oprzeć. Warto wspiąć się po stromych, wąskich uliczkach miasteczka, przejść wokół murów zamku …
A po tych zachwytach trzeba zająć miejsce w autokarze i wrócić do hotelu. Podczas kolacji kierownictwo hotelu wystąpiło z tortem dla Edyty, która w tym dniu obchodziła urodziny. Po kolacji przygotowany był koncert karaoke. Podobno DJ ma też polskie utwory, ale nie sprawdzaliśmy – na tarasie było przyjemnie.
W piątek znów wyjechaliśmy niezbyt daleko. Zaczęliśmy od Besalu, cichego, spokojnego miasteczka, tłumnie odwiedzanego przez turystów. Po okresie prosperity przed wiekami nadeszły lata chude, skutkiem czego domy, kościoły, most obronny z bramami nie były przebudowywane i zachowały się w postaci, jaką uzyskały w średniowieczu – początki miasteczka sięgają X w. Po licznie żyjących tu niegdyś Żydach pozostały ledwo widoczne ślady ale dwa kościoły: Sant Pere i Sant Vicenc zachowały się w niezmienionej postaci przez wieki. Wąskie uliczki, obecnie, zapewne jak i dawniej są miejscem działalności handlowej. Tyle, że teraz sprzedawane są tu głównie pamiątki. Są tu także pozostałości po zamku, od którego zaczęła się historia miasteczka. Oryginalne są krzesła mocowane na zewnętrznych ścianach budynków, nawiązujące do opowieści o czarownicach latających między domami i szukających miejsc do odpoczynku.
Z Besalu przejechaliśmy do Figueres. Tu główna atrakcją jest Teatr Muzeum Salwadora Dalego. Ten nieprzeciętny artysta zostawił miastu, w którym urodził się i zmarł urządzone przez siebie muzeum w budynku dawnego teatru. Tysiące miłośników jego sztuki i ludzi chcących ją dopiero poznać odwiedzają to miejsce, w którym rzeczywiście geniusz ale i obłęd (?) jest na wyciągnięcie ręki. Odwiedziłem je już po raz czwarty i ciągle wywiera na mnie olbrzymie wrażenie.
Do hotelu wróciliśmy krótko przed kolacją. A podczas posiłku słuchaliśmy muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej wykonywanej na elektronicznym pianinie przez sympatyczną artystkę. Po kolacji jeszcze kilka osób usiadło wokół niej i instrumentu, by dalej słuchać tego mini-koncertu.
Ostatnim punktem programu krajoznawczego była Girona. W sobotę pojechaliśmy tam, by podziwiać jej mury obronne, kościół św Feliksa, katedrę, pozostałości dawnej dzielnicy żydowskiej, pełne uroku, wąskie uliczki Starego Miasta ale także most nad rzeką Onyar zaprojektowany przez Gustawa Eiffela i kolorowe kamienice na obu brzegach tej rzeki. Zwiedzanie Girony zakończyliśmy na Placu Niepodległości, gdzie stoi pomnik walczących o niezależność Katalonii. W pobliżu parkingu, gdzie wysiadaliśmy i wsiadaliśmy do pojazdów (tym razem podróżowaliśmy trzema mniejszymi samochodami) na filarach widnieją napisy w kilku językach: witamy w Republice Katalonii. Niepodległość lub choćby autonomia Katalonii to ciągle temat aktualny, choć nie tak gorący jak kilka lat temu.
W drodze powrotnej do hotelu zatrzymaliśmy się po raz kolejny na parkingu przy sklepie winnym (Bodega El Paretke) by degustować wina ale także inne produkty: kiełbasy, sery, słodycze. Warto było, oczywiście, kupić to i owo. To był już trzeci podobny przystanek podczas tej imprezy.
A po kolacji spotkaliśmy się prawie całą grupą na tarasie, by podsumować imprezę, porozmawiać o planach turystycznych na przyszły rok, wspólnie coś zaśpiewać … Było miło.
Niedziela była dniem bez odgórnie zapisanego programu. Kilka osób wzięło udział we Mszy św w kościele św Romy i święceniu palm (tak właśnie, to była Niedziela Palmowa), inni spacerowali na dłuższych lub krótszych trasach po mieście i okolicy. Według mnie najatrakcyjniejszą jest ścieżka od Castell de Lloret na wschód, poprowadzona po klifie – niestety aktualnie częściowo zamknięta ze względu na spadające kamienie. Ale Polak potrafi – kilka osób ją przeszło. Ciekawa jest także możliwość wspięcia się na wzgórza powyżej hotelu. Piszę o wspinaczce, ale jest to przejście w większości drogami asfaltowymi, tyle, że momentami nieco stromymi. Nagrodą są wspaniałe widoki na morze i miasto.
Zgrzytem w tym dniu była kradzież portfela z dokumentami jednej z naszych koleżanek. Na szczęście uczciwy złodziej, kiedy zorientował się, że nie ma w nim waluty, podrzucił go w pobliżu policji i wszystko zakończyło się krótkim zdenerwowaniem i dwoma wizytami na policji. Jednak potwierdza to ostrzeżenia: pilnuj się, bo kradną!
W poniedziałek po śniadaniu był jeszcze czas na niedługi spacer nad morze – nawet zdążyłem wejść do wody. Potem trzeba było pakować się, żegnać sympatyczną ekipę w hotelu i wracać do domu. Po kolei: transfer hotelowymi pojazdami na lotnisko w Gironie, przelot do Balic a potem, to już, jak kto zaplanował – na przykład pociągami do Chrzanowa. I skończyło się.
Ale było wspaniale. Pogoda cały czas była idealna: słoneczna, ciepła ale nie upalna. Program – świetnie przygotowany i bardzo dobrze realizowany dzięki sympatycznej Wierze, hotel -wygodny, wyżywienie – doskonałe, obsługa – bardzo sympatyczna i życzliwa. No i na koniec najważniejsze: świetna atmosfera w naszej grupie. Dziękuję za to i – do zobaczenia na kolejnych imprezach. A w przyszłym roku hotel zaproponuje nam zupełnie nowy program krajoznawczy, więc pewnie znów tam polecimy.
KP.
Spacer Młoszowa – Psary – Karniowice 08.03.2025.
W piękną, słoneczną sobotę – pogoda wymarzona na Święto Kobiet – wybraliśmy się dość licznie (19 osób) na kolejny spacer po okolicy.
Zaczęliśmy w Młoszowej (z przystanku autobusowego Młoszowa Wzgórze II) i szliśmy prowadzeni opracowaną przez Gminę Trzebinia ścieżką dydaktyczną. Oznakowanie ułatwia podążanie ścieżką a tablice informacyjne wzbogacają wiedzę o najciekawszych obiektach.
Drogami przez pola i las wkrótce dotarliśmy do rezerwatu przyrody Ostra Góra. Chroniona jest tu buczyna karpacka i wartości krajobrazowe (wychodnie skalne). Wczesnowiosenna pora ułatwiła dokładne spojrzenie na ciekawe ukształtowanie terenu. Później, kiedy buki pokryją się liśćmi, będzie to znacznie trudniejsze. Także pozostałości obiektu znanego jako Owczarnia były dobrze widoczne. Zainteresował nas też jeden, wyjątkowo okazały okaz buka.
Dalej szlak prowadził nas przez Psary. Tu, niestety, trzeba iść kilkaset metrów poboczem jezdni i wymaga to wzmożonej uwagi. W rejonie centrum miejscowości są już chodniki i bezpiecznie doszliśmy do lokalnej atrakcji – stopni wodnych w Łąkawcu. Przed stu laty właściciele tego terenu – Potoccy – przegrodzili tu Psarkę, by chronić teren przed powodzią. Po rozpoczęciu pod ziemią działalności górniczej woda w potoku prawie zupełnie zanikła i dziś wąwóz z widocznymi zaporami jest ciekawostką, wokół której lokalne władze urządziły przyjemne miejsce rekreacji. Usiedliśmy tu na widowni amfiteatru i był czas na życzenia dla Pań i nawet na symboliczny kubek wina.
Dalsza trasa wiodła bocznymi drogami i drogą leśną (weszliśmy już na obszar Parku Krajobrazowego Dolinki Krakowskie) do kolejnej atrakcji: wychodni martwicy karniowickiej. Nieco w bok od drogi jest tu kilkumetrowa ścianka skalna zbudowana z tego unikalnego minerału. Podeszliśmy tam i nawet zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcie.
Po przejściu kolejnych setek metrów dotarliśmy do granicy między Karniowicami i Dulową a wkrótce – do kurhanu grzebalnego w Karniowicach. Ten, zbudowany z inicjatywy miejscowego proboszcza księdza Stanisława Fijałka, obiekt miał służyć do pochówków ciał poddanych mumifikacji ale nie spotkał się ze zrozumieniem miejscowej tradycyjnej społeczności. Nawiasem mówiąc tablica informująca o możliwościach zwiedzenia obiektu zawiera mnóstwo danych nieaktualnych. Musieliśmy się zadowolić obejrzeniem kurhanu z zewnątrz.
Ostatni fragment drogi zawiódł nas do centrum Młoszowej. Tu zatrzymaliśmy się przy największej atrakcji tej miejscowości: pałacu Florkiewiczów. Przedstawiciele tej zamożnej rodziny zbudowali tu i przebudowywali swoją siedzibę, która miała świadczyć o ich wysokiej pozycji, jeśli nie rodowej to przynajmniej majątkowej. Pamiętamy zmienne losy tego obiektu w ostatnich dekadach, różne formy wykorzystania go przez kolejnych właścicieli. Obecnie gospodarzem pałacu i parku jest krakowska Akademia Górniczo – Hutnicza i na jej zlecenie prowadzone są prace budowlano – adaptacyjne. Wstęp na plac budowy dla osób postronnych jest zamknięty. Tu znów musiał nam wystarczyć widok przez bramę.
I tu nasz spacer zakończył się. Wkrótce podjechał autobus linii 15 i wróciliśmy w domowe pielesze. Było ciekawie i sympatycznie, choć niektórzy uczestnicy narzekali, że trasa była nieco zbyt długa. Następna będzie krótsza.
KP.
Kraków – wokół Starego Miasta 02.03.2025.
Kolejna wycieczka do Krakowa zawiodła nas (przy pomocy PKP) w rejon Starego Miasta.
Zaczęliśmy od spaceru po Plantach. W okolicy Barbakanu trzeba było, oczywiście, zatrzymać się nieco dłużej bo jest tu mnóstwo ciekawych informacji do przekazania. Dalej był Plac Szczepański, plac przed Collegium Novum, ulica Marszałka Józefa Piłsudskiego i wreszcie doszliśmy do Gmachu Głównego Muzeum Narodowego w Krakowie.
Tu jest zawsze wiele wspaniałych dzieł. Stałe galerie: Rzeźba XX – XXI w, Galeria Sztuki Polskiej XX- XXI w, Galeria Rzemiosła Artystycznego oraz wystawy czasowe: Utamar – drzeworyty z japońskiej kolekcji MNK, Mehoffer z Fryburga – Projekty witraży katedralnych, Epoka (Nie)dostępności, Transformacje – Nowoczesność w III RP.
Nie zamierzam tu omawiać wszystkich ekspozycji, wskażę tylko to, co mnie najbardziej zainspirowało.
Nieodmiennie podziwiam sztukę japońską a drzeworyty Utamaro są wybitne. Nie wszyscy rozumieją te delikatne, wysublimowane dzieła ale mnie one zachwycają.
Projekty witraży fryburskich autorstwa Mechoffera są wspaniałe. Wiem, nie napisałem tu niczego oryginalnego, takie opinie funkcjonują już od stu lat, ale to jest moja opinia.
Zawsze poruszają mnie dzieła Witkacego i tym razem nie było inaczej.
W Galerii Rzemiosła Artystycznego jest wiele przedmiotów, które chciałoby się mieć w domu na co dzień.
Spędziliśmy w Muzeum sporo czasu ale i tak zbyt mało, by dogłębnie przeżyć wszystko. Ale dla nas na jeden raz było tego dość. Tu trzeba przychodzić kilka razy i smakować sztukę małymi kąskami.
Po wyjściu z MNK wróciliśmy na Planty. Zatrzymaliśmy się przy płaskorzeźbie upamiętniającej ofiary Wielkiego Głodu na Ukrainie, przy fontannie Fryderyka Chopina, przed Pałacem Arcybiskupim i weszliśmy do kościoła franciszkanów. Tu podziwialiśmy, między innymi, witraże autorstwa Stanisława Wyspiańskiego w prezbiterium (witraż „Bóg Ojciec wydobywający świat z chaosu” niestety był zasłonięty), jego polichromie a w krużgankach klasztornych galerię portretów biskupów krakowskich.
Po wyjściu z klasztoru zatrzymaliśmy się przy pomnikach pierwszych dwóch prezydentów Krakowa: Józefa Dietla i Mikołaja Zyblikiewicza, zajrzeliśmy do pawilonu Wyspiański 2000 by obejrzeć witraże zaprojektowane dla katedry wawelskiej przez patrona tego miejsca (nie zostały przyjęte do realizacji) i wreszcie dotarliśmy do Rynku Głównego. Tu rozstaliśmy się by spędzić mniej lub więcej czasu w tym wspaniałym miejscu.
Po krótszym lub dłuższym pobycie w mniejszych lub większych grupkach wróciliśmy do Chrzanowa zadowoleni z kolejnego atrakcyjnie spędzonego dnia.
KP.
Białe Stawy 23.02.2025.
Bywaliśmy już nad Białymi Stawami – bywaliśmy już prawie wszędzie – ale w Tatry Słowackie warto jeździć zawsze i o różnych porach. Tak więc pojechaliśmy tam pod wodzą Tomka.
Efekty małośnieżnej zimy i tu były widoczne: na ścieżkach było niewiele śniegu ale i tak warto było założyć raczki. Przy pięknej, słonecznej pogodzie podchodziło się przyjemnie. Bo, oczywiście, trzeba było wspiąć się od Drogi Wolności do Białych Stawów o 700 m.
Nad Wielkim Białym Stawem zatrzymaliśmy się, by odpocząć, posilić się, podziwiać wspaniale widoczne otoczenie, zrobić kilka fotografii. Bo było pięknie. A stawu niektórzy nawet nie zauważyli, bo tafla zasypana była śniegiem i nie odróżniała się od otoczenia.
Po dłuższej przerwie ruszyliśmy dalej – w stronę schroniska Szarotka (Plesnivec). Schodzenie mniej mi się podoba (kolana nie lubią) ale jeśli się weszło to i zejść trzeba. W schronisku był czas na posiłek, odpoczynek a potem – dalszy ciąg zejścia. Ta część drogi była już zupełnie wolna od śniegu i lodu.
W Tatrzańskiej Kotlinie czekał nasz autokar – zajęliśmy miejsca i w drogę. Było pięknie, było przyjemnie.
KP.
Hrebienok 08.02.2025.
I znów licznie wybraliśmy się w Słowackie Tatry, by przejść łatwą, atrakcyjną trasą i podziwiać lodowe rzeźby. Dojazd do południowych podnóży Tatr jest dość długi, tym bardziej, że w Tatrzańskiej Łomnicy często tworzą się korki, w końcu dotarliśmy jednak do Starego Smokowca, gdzie zaczynała się trasa piesza. Nie dla wszystkich – można było na Hrebienok wyjechać kolejką terenową. Jest polska nazwa tego miejsca – Smokowieckie Siodełko – ale powszechnie używana jest nazwa słowacka i przy niej pozostanę.
Spora część naszych turystów zdecydowała się jednak na wyjście. Przy górnej stacji kolejki dołączyli do nas ci, którzy wyjechali i zechcieli poczekać i podążyliśmy w stronę Wodospadów Zimnej Wody. Na zejściu do Bilikowej Chaty i dalej do wodospadów było ślisko, warto było założyć raczki. Po kolei podziwialiśmy Mały Wodospad i Skryty Wodospad a potem zatrzymaliśmy się przy Reinerowej Chatce. Dalsza trasa wiodła nas obok Olbrzymiego Wodospadu w górę, aż do Chaty Zamkowskiego. Tu był czas na oddech, wzmocnienie się kanapką lub daniem z bufetu, uzupełnienie płynów. Można też było, po prostu, wystawić twarz na promienie słoneczne – bo Słońce pieściło nas przez cały dzień.
Na Hrebienok wróciliśmy inną, nieco krótszą drogą – bez schodzenia do wodospadów. Na Hrebienoku weszliśmy do kopuły okrywającej Lodową Świątynię. Tym razem motywem wiodącym był Jan Paweł II. Wiązało się to z 30 rocznicą jego pobytu w Wysokich Tatrach. Tatrzańska Lodowa Świątynia łączy w sobie fragmenty katedry wawelskiej i krakowskiego kościoła św Wojciecha. Jest tam też Smok Wawelski. Pod drugą kopułą są rzeźby, które stworzyli uczestnicy Tatry Ice Master – Tatrzańskich Mistrzostw Rzeźby Lodowej. Obie ekspozycje zachwycają.
Po obejrzeniu tych wspaniałości mieliśmy jeszcze chwilę na kawę lub coś innego na tarasie. A potem zostało tylko zejście lub zjazd do Starego Smokowca. I na tej prostej trasie kilka osób potrafiło się zagubić. Na szczęście znaleźli się dość szybko i mogliśmy wracać do domu.
Było pięknie – wspaniałe góry, cudowna pogoda i na koniec wyjątkowe rzeźby z lodu. Taki dzień nie zdarza się co dzień.
KP.
Morskie Oko 12.01.2025.
To już tradycja – każdego roku na początku stycznia wyjeżdżamy nad Morskie Oko. Tak było i tej niedzieli. Znów rano wsieliśmy do autokaru, by dotrzeć do Palenicy Białczańskiej. Stąd pod wodzą Adama ruszyliśmy standardową drogą, przez Wodogrzmoty Mickiewicza, polanę Włosienica. Ciągle padał śnieg, tworząc warstwę, po której szło się wygodnie i bezpiecznie. To była zaleta opadu, ale z drugiej strony śnieżne chmury ograniczały widoczność. Niestety, poza urokliwym zimowym lasem w najbliższym otoczenia nie widzieliśmy wiele więcej.
Doszliśmy do schroniska PTTK nad Morskim Okiem a tu tłum, jak zwykle, choć na drodze nie było zbyt tłocznie. W końcu jednak udało się usiąść, zjeść coś, wypić, odpocząć. Na brzeg stawu nawet nie zeszliśmy bo i tak nic tam nie było widać. Po dłuższej przerwie zebraliśmy się by ruszyć w kierunku parkingu. Tym razem śnieg był już trochę udeptany i nieco śliski ale do autokaru dotarliśmy bez problemu.
Jeszcze tylko przejazd autokarem i o niezbyt późnej porze wróciliśmy do Chrzanowa. To nie była urocza wycieczka, ale i tak warto było przejść te kilka kilometrów w czystym, górskim, zimowym powietrzu.
KP.
Eger 04-06.01.2025.
W tym roku dobrze się ułożyły dni wolne na początku stycznia – po pierwszym weekendzie nastąpiło święto Trzech Króli. Wspaniała okazja, żeby wyjechać w ciekawe, niezbyt odległe miejsce, na przykład do Egeru. Na zaproszenie na tę imprezę odpowiedziało prawie 60 osób.
W sobotni poranek ruszyliśmy na południe. Fragment drogi z Popradu do Dobszyny jest bardzo atrakcyjny widokowo, choć dla kierowcy męczący – z licznymi zakrętami na stromych podjazdach a potem zjazdach. Po kilkugodzinnej podróży z krótką przerwą obok wejścia do Dobszyńskiej Jaskini Lodowej dotarliśmy do Betliaru, gdzie zwiedziliśmy oddział Słowackiego Muzeum Narodowego w kasztelu Andryaszych. To bardzo ciekawy obiekt zachowany bez zniszczeń wojennych od czasu dawnych właścicieli. Poznaliśmy tam życie węgierskiej magnaterii i to tej z najwyższych sfer. Warto tam zajrzeć, choć przewodniczki opowiadają po słowacku.
Po zakończeniu zwiedzania przejechaliśmy za granicę, na Węgry, do wejścia do Jaskini Baradla. To jaskinia o długich korytarzach, którą można zwiedzać także od strony słowackiej. W towarzystwie miejscowego przewodnika (zapalał światła i trochę mówił po angielsku) przeszliśmy korytarzami i salami jaskini zachwycając się szatą naciekową, miejscami wyjątkowo piękną. Zauważyliśmy także liczne nietoperze hibernujące na stropie. W Sali Koncertowej najpierw wysłuchaliśmy utworu muzycznego, który odtworzył dla nas przewodnik a potem sami zaśpiewaliśmy: najpierw Sokoły a potem Przybieżeli do Betlejem … Akustyka tam jest znakomita. Podczas naszych wojaży zwiedziliśmy liczne jaskinie a ta jest niewątpliwie godna odwiedzenia.
Potem kierowaliśmy się do Egeru. W Hotelu Eger&Park już czekali na nas. Po zakwaterowaniu nadszedł czas na kolację. Posiłki są tu znakomite: bardzo bogaty, urozmaicony bufet zachęca do skosztowania każdego dania, co jednak nie jest możliwe. Trzy zupy, inne każdego dnia, kilka rodzajów dań mięsnych, ryby, sałatki, surówki, desery … Wszystko bardzo smaczne. Śniadania są równie atrakcyjne. Trzeba wielkiej samodyscypliny, żeby nie przesadzić. Ale dość o tym. Po obfitej kolacji warto było pójść na spacer, tym bardziej, że w centrum Egeru wiele budynków jest wieczorem pięknie oświetlonych.
A potem jeszcze była chwila na wejście do strefy Wellness. W hotelu jest bardzo dobra strefa z basenami, hydromasażem, sauną, komorą solną. Mieliśmy to wszystko w cenie pobytu. To naprawdę bardzo dobry hotel.
W niedzielę mieliśmy w planie zwiedzenie Egeru. Zaczęliśmy od zamku. To średniowieczna forteca o wspaniałej historii. Najważniejszym wydarzeniem była bohaterska obrona przed osmańskimi najeźdźcami w 1552 roku. Pod wodzą Istvana Dobo załoga zamku wspomagana przez kobiety przez 40 dni odpierała ataki wielekroć liczniejszych napastników, którzy ostatecznie odstąpili od murów. Wtedy powstała legenda o cudownej mocy miejscowego czerwonego wina, które, według najeźdźców, dawało obrońcom nadzwyczajną moc. Turcy byli przekonani, że obrońcy piją byczą krew i właśnie taką nazwę przyjęło najsłynniejsze egerskie czerwone wino. Dobrze zachowane mury, bramy, bastiony i ciekawa ekspozycja muzealna są warte odwiedzenia. Z bastionów można podziwiać panoramę miasta. Widać stąd także niedaleki minaret (Mahometanie opanowali jednak Eger na 90 lat) – najdalej na północ położony ślad ekspansji imperium osmańskiego.
Z zamku poszliśmy w stronę Doliny Pięknej Pani. To kolejne słynne miejsce w Egerze. Zlokalizowane jest tu kilkadziesiąt winiarni serwujących wyroby okolicznych winiarzy. Można usiąść w którejś z nich, skosztować kilku win, zamówić coś na miejscu lub zabrać ze sobą. W pełni sezonu jest tu tłoczno ale i w styczniu winiarnie są otwarte i odwiedzane przez turystów.
Po godzince, może dłużej, zebraliśmy się, by kontynuować zwiedzanie miasta. Zajrzeliśmy do bazyliki archikatedralnej a potem przeszliśmy na Plac Istvana Dobo – centralny na starym mieście. Tu weszliśmy do kościoła minorytów. Obie te świątynie – każda z innej epoki – są monumentalne, bogata zdobione.
Potem już wróciliśmy do hotelu, by przygotować się do wizyty w kąpielisku termalnym. Nieco ponad kilometr od hotelu jest zespół basenów termalnych – wewnętrznych i zewnętrznych, do którego, jako goście hotelu mieliśmy wolne wejście. Kilkadziesiąt lat temu, kiedy na Podhalu i w innych miejscach nie było basenów termalnych, Eger oferował coś unikalnego. Teraz mamy u siebie atrakcyjniejsze kąpieliska ale i tu warto wejść.
Potem już był czas na kolację a po niej znów wizytę w hotelowym obszarze Welness. Blisko, wygodnie, przyjemnie – znakomite zakończenie dnia.
Poniedziałek rozpoczęliśmy – po śniadaniu i opuszczeniu hotelu – od przejazdu do Matrahaza. Stąd ruszyliśmy w górę, by zdobyć najwyższy szczyt Węgier – Kekes (1017 m npm). Podejście po zlodowaconym śniegu na stoku narciarskim było nieco trudne, ale udało nam się wejść w rejon szczytu bez wypadku. A tu było jeszcze bardziej ślisko. Trzeba było bardzo uważać, by bezpiecznie dojść do pomalowanego na węgierskie barwy narodowe kamień wskazujący najwyżej położone miejsce tego kraju. W planach mieliśmy podziwianie panoramy z wieży widokowej, ale ze względu na gęstą mgłę spowijającą okolicę zrezygnowaliśmy z tej – wątpliwej – atrakcji. W zamian za to wypiliśmy w restauracji po lampce Egri Bikaver. Potem zajęliśmy miejsca w autokarze (owszem, można prawie na sam szczyt wyjechać autokarem, ale my chcieliśmy zdobyć szczyt pieszo) i skierowaliśmy się do Miszkolca.
W Miszkolcu mieliśmy akurat tyle czasu, by zrobić zakupy w miejscowym markecie i zjeść w restauracji popularnej sieci. A potem trzeba było kierować się w stronę domu. Na szczęście warunki na drogach były dobre, kierujący autokarem Daniel wykazał się znakomitą formą, więc do Chrzanowa wróciliśmy szybko i sprawnie.
To był atrakcyjny wyjazd z ciekawym programem, pobytem w wygodnym hotelu, w znakomitym towarzystwie. Myślę, że warto tam będzie znów pojechać.
KP.
Powitanie Nowego Roku – Kudłacze 01.01.2025.
I znów witamy Nowy Rok w górach. Tym razem z Przełęczy Jaworzyce ruszamy w stronę Kudłaczy. Pogoda jest dobra, świeci Słońce, podchodzi się przyjemnie a wzdłuż drogi ustawione są tablice informujące o Polakach, którzy odegrali znaczącą rolę w astronomii, począwszy do Kopernika (informacja o nim jest na ostatniej tablicy) kończąc na Aleksandrze Wolszczanie. To bardzo ciekawa ścieżka dydaktyczna doprowadzająca do obserwatorium astronomicznego na Lubomirze. W Nowy Rok nie jest ono dostępne do zwiedzania ale i tak nie mieliśmy tego w planie. Po chwili odpoczynku i wspólnym zdjęciu ruszamy dalej – na Łysinę a potem na Kudłacze. Droga była miejscami oblodzona, choć nie nadmiernie – dało się przejść bezpiecznie. Po drodze zatrzymujemy się na niewielkim punkcie widokowym by spojrzeć na północ. Widoczny był nawet fragment zalewu Dobczyckiego na Rabie i zamek w Dobczycach.
W schronisku na Kudłaczach było prawie pełno, ale znaleźliśmy dwa stoły, przy których zmieściliśmy się prawie wszyscy. Bo przecież trzeba wznieść toast za Nowy Rok w górach. Miniony rok był bardzo dobry, mamy nadzieję, że rozpoczęty właśnie nie będzie gorszy.
KP.