Relacje 2019


Baseny w Szaflarach 08.12.2019

Krakowski Kazimierz 07.12.2019

Praga przedświąteczna 30.11.2019

Lubomir 27.10.2019

Sarnia Skała 20.10.2020

Oktoberfest w Monachium 4-6.10.2019

Pustynia Błędowska 14.09.2019

Albania 30.08.-09.09.2019

Alpy Bawarskie 13-18.08.2019

Słowacki Raj 10.08.2019

Mała Fatra 28.07.2019

Spływ kajakowy po Małej Panwi 06.07.2019

Szczawnica 30.06.2019

Bieszczady 20-23.06.2019

Istria 14-23.06.2019

Węgry 01-05.2019

Biecz 06-07.04.2019
Na krokusy 07 i 13.04.2019
Powitanie wiosny na rowerach 24.03.2019
Morskie Oko 17.03.2019
Podhale 08-10.03.2019
Babia Góra na Dzień Kobiet 03.03.2019

Gala Przewodnicka 22.02.2019
Kraków Podgórze 10.02.2019
Rydlówka 06.02.2019
Zielony Staw Kieżmarski 03.02.2019
Częstochowa 06.01.2019
Hrobacza Łąka 01.01.2019

Baseny w Szaflarach 08.12.2019

Lubimy odwiedzać baseny termalne a jeśli jeszcze wcześniej można się trochę przejść i zobaczyć coś ciekawego to już jest pełnia satysfakcji.

I tak też było tym razem. Rozpoczęliśmy wycieczkę od przejścia przez Rabkę. Zajrzeliśmy tu na stary cmentarz, zatrzymaliśmy się na moment w Parku Zdrojowym i dalej wzdłuż Poniczanki dotarliśmy do żółtego szlaku turystycznego, który przez las, wznosząc się powoli doprowadził nas na Krzywoń. Tu chwilkę odpoczęliśmy i ruszyliśmy dalej – na Piątkową Górę. Po odwiedzeniu źródełka Pociesznej Wody (ponoć przynoszącej pociechę w wielu dolegliwościach) weszliśmy do XVIII-wiecznego kościoła pod wezwaniem Krzyża Świętego. Waldek przedstawił legendę związaną z jego powstaniem, chwilę podziwialiśmy urocze wnętrze i wkrótce zajęliśmy miejsca w autokarze, by realizować drugą część programu.

Przejechaliśmy do Szaflar i weszliśmy do Gorącego Potoku (tak nazwano kompleks basenów termalnych). Ten kompleks składa się z kilku niecek basenowych (latem działają tu też zjeżdżalnie i plac zabaw dla dzieci) z ciepłą wodą mineralną (siarkową). Popływać tu się nie da, ale wygrzać i wymoczyć – jak najbardziej. Jest też, oczywiście, gastronomia – bar i restauracja – to już pod dachem. Dodatkową atrakcją podczas naszego pobytu był duet Boliwijczyków (wiem, bo zapytałem) grających w stylu „andyjskim” przeboje światowe, disco polo (Miłość w Zakopanem, Oczy zielone, itd.), kawałki góralskie (z gór Andów) i jeszcze sporo więcej (znają nawet przerywnik polskich kapel: a teraz idziemy na jednego …). Wszystko to nadawało się świetnie do zabawy, więc grupa tańczących w wodzie była spora.

Po upływie naszego czasu trzeba było się zebrać i wracać do domu. Wycieczka była na pewno nie wyczynowa, może niezbyt ambitna, ale bardzo przyjemna.

KP.

Krakowski Kazimierz 07.12.2019

Tym razem wybraliśmy się do Krakowa w okresie przedświątecznym, żeby, oprócz kolejnego fragmentu miasta z jego zabytkami (konkretnie – Kazimierza) zobaczyć i przeżyć jarmark bożonarodzeniowy. Pomimo niezbyt zachęcającej pogody (z rana było zimno, wręcz mroźnie i pochmurnie) zebrało się nas, chętnych na spotkanie z Krakowem, ponad 50 osób.

Spacer po Kazimierzu rozpoczęliśmy od ulicy Szerokiej. Musieliśmy tu chodzić bardzo ostrożnie, bo bruki były pokryte cienką warstewką lodu. Na szczęście nic złego nikogo tu nie spotkało i dopiero znacznie później, gdy już lód zniknął …

Początek grudnia, oprócz atrakcji związanych z jarmarkiem na rynku, łączy się, niestety, z wielką liczbą remontów utrudniających lub uniemożliwiających zwiedzenie obiektów. I tak zastaliśmy zamknięte synagogi a potem kościół św Katarzyny. Ale i tak spacer po dawnym mieście żydowskim był ciekawy i pouczający. Na Placu Nowym zatrzymaliśmy się na przerwę kawową. Warto było też przy okazji rozejrzeć się po stojących na placu kramach ze starociami. W części chrześcijańskiej Kazimierza odwiedziliśmy kościół Bożego Ciała, kościół św Michała Archanioła i Stanisława BM oraz w jego podziemiu – Kryptę Zasłużonych. Krok po kroku zapoznaliśmy się z bogatą historią dawnego miasta królewskiego Kazimierza.

Później, po przejściu obok pomnika psa Dżoka – symbolu psiej wierności, Wawelu, kościoła Bernardynów dotarliśmy do ulicy Grodzkiej. Uzgodniliśmy miejsce i czas spotkania przed wyjazdem w drogę powrotną i rozproszyliśmy się. Tu już widać było wyraźnie, że Stare Miasto jest przez cały rok niezwykle popularnym celem wycieczek, także turystów zagranicznych. Wraz ze zbliżaniem się do Rynku wchodziliśmy w coraz gęstszy tłum. Również w restauracjach niełatwo było znaleźć wolne miejsce.

Najtłoczniej było na Rynku Głównym. W jego wschodniej części zlokalizowano liczne kramy z ozdobami świątecznymi, pamiątkami, prezentami a także z bogatą ofertą gastronomiczną. Jak poinformowała któraś ze stacji telewizyjnych krakowski jarmark przedświąteczny jest największy w Europie. Można w to uwierzyć, bo przecież krakowski Rynek Główny to jeden z największych rynków europejskich.

Tu kłębiła się i przelewała we wszystkie strony gęsta ciżba ludzka. I tu także jedna z największych atrakcji turystycznych – wnętrze kościoła mariackiego ze sławnym ołtarzem Wita Stwosza – obudowane było rusztowaniami. Na południowym krańcu Rynku zbudowana została estrada. Mieliśmy okazję wysłuchać tam recitalu akordeonisty. Tego, co grał słuchało się z przyjemnością, choć nie mogłem go nazwać wirtuozem, bo korzystał nadmiernie ze wspomagania automatycznego.

Kiedy nadeszła pora, zebraliśmy się pod Adasiem i przeszliśmy na ulicę Kopernika, gdzie wkrótce podjechał autokarem niezawodny Wiesiek, by zawieźć nas do domu. Trochę się musiał na początek pogimnastykować, by wyjechać na główną ulicę, ale potem poszło już łatwo.

W sumie wycieczka była bardzo przyjemna – Kraków także w grudniowym chłodzie potrafi wzbudzić gorące uczucia.

KP.

Praga przedświąteczna 30.11.2019

Przed Świętami Bożego Narodzenia chętnie wyjeżdżamy do różnych atrakcyjnych miast, gdzie dodatkowo odwiedzamy jarmarki bożonarodzeniowe.

Tym razem wybraliśmy się do Pragi. To miasto zawsze jest atrakcyjne i przyciąga rzesze turystów a jarmarki przedświąteczne są piękne.

Zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy od Strachowa. Warto tu zobaczyć, choćby z zewnątrz, klasztor norbertanów ze słynną biblioteką, kościołem Wniebowzięcia NMP i browarem oraz spojrzeć na miasto z tarasu widokowego tuż za murem klasztornym.

Potem przeszliśmy na Plac Loretański, by podziwiać okazały budynek Ministerstwa Spraw Zagranicznych (dawny pałac Czerninów) i kompleks praskiej Lorety.

Dalej niespiesznie przeszliśmy na Plac Hradczański i po odstaniu swojego w kolejce oraz poddaniu się kontroli bezpieczeństwa weszliśmy na teren Zamku Praskiego. Tu znów musieliśmy chwilę poczekać na wejście do katedry św Wita i Wacława, potem odwiedziliśmy Stary Pałac Królewski i pośpiesznie wróciliśmy na dziedziniec, by podziwiać południową uroczystą zmianę warty. Nie bardzo nam się to udało, ze względu na gęsty tłum widzów. Kolejnymi punktami zwiedzania była romańska bazylika św Jerzego i Złota Uliczka. I to kończyło zwiedzanie kompleksu Zamku Praskiego.

Po zejściu Starymi Zamkowymi Schodami znaleźliśmy się na Małej Stranie. Przeszliśmy obok polskiej ambasady i siedziby czeskiego senatu w pałacu Waldsztajna i na rynku Małej Strany rozeszliśmy się, by indywidualnie lub w podgrupach odpocząć i posilić się. Ja trafiłem na lokal, gdzie podali mi znakomitą golonkę.

Po tej przerwie skierowaliśmy się w stronę Muzeum Franza Kafki by po drodze podziwiać najwęższą uliczkę w Pradze (z ruchem pieszych kierowanym światłami) a na dziedzińcu muzeum rzeźbę Davida Černego „Prądy” (figury dwóch golców sikających do baseniku o kształcie Republiki Czeskiej). Potem już doszliśmy do Mostu Karola. Tu, jak prawie zawsze, tłum był przytłaczający. To, niestety, cena jaką trzeba zapłacić za odwiedzanie popularnych miejsc. Żeby się nie pogubić, umówiliśmy się po przejściu mostu pod pomnikiem Karola IV.

Najkrótsza droga w stronę Rynku Starego Miasta wiedzie stąd ulicą Karola, ale jest ona wąska, kręta i zawsze niemiłosiernie zatłoczona. Lepiej pójść przez Józefów, bo dodatkowo można zobaczyć Rudolfinum i synagogi w tej żydowskiej dzielnicy. Obejrzeliśmy synagogi Pinkasa, Klausa, Staronową, Wysoką, ratusz Józefowa i wreszcie skierowaliśmy się na Rynek Staromiejski.

Doszliśmy tam akurat, gdy uroczyście zapalano światła na największej praskiej choince. I tu dopiero było makabrycznie tłoczno. Na placu rozstawione były kramy z pamiątkami, smakołykami, grzanym winem a między nimi gęstwa ludzka uniemożliwiająca prawie poruszanie się. Żeby przejść na drugą stronę Rynku, musiałem mocno pracować łokciami. Ale, oczywiście, daliśmy tu sobie sporo czasu wolnego, żeby pooddychać przedświąteczną atmosferą i, ewentualnie, coś kupić. O poznaniu krajoznawczym Rynku, opowiadaniu o jego bogatej historii, tajemnicach, niestety można było tylko pomarzyć.

Po odpowiednim czasie zebraliśmy się, by ruszyć w dalszą trasę – na Plac Wacława. To ostatni ważny punkt w naszym programie. Ważny w historii Pragi i w jej współczesności. Tu również mieliśmy chwilę na zapoznanie się z ofertą kramów świątecznych.

Kiedy nadszedł czas nie pozostało nam nic innego jak przejść na parking przed Dworcem Głównym, dokąd wkrótce przyjechał autokarem nasz ulubiony kierowca – Wiesiek, by zawieźć nas do domu. Musiało to, rzecz jasna, trochę potrwać, ale podróż odbyła się bez niespodzianek.

Jeszcze raz tu napiszę, że odwiedzanie najpopularniejszych miejsc, a jeszcze w czasie specjalnych imprez, jest ciekawe i atrakcyjne, ale związane z koniecznością obcowania z tłumami turystów.

KP.

Lubomir 27.10.2019

W przyjemny niedzielny październikowy poranek wybraliśmy się w Beskid Makowski.

Dojechaliśmy do Poręby, skąd zielonym szlakiem ruszyliśmy w górę. Przez Kamiennik doszliśmy do Suchej Polany, gdzie odpoczęliśmy chwilę i wysłuchaliśmy informacji Krystiana na temat ciekawej wojennej historii tej polany. Dalej szlak wiódł nas na grzbiet pasma górskiego i do schroniska PTTK na Polanie Kudłacze. Tu spotkaliśmy licznych turystów, którzy, podobnie jak my skorzystali z pięknej pogody by odwiedzić jesienne góry. Mimo tłumu dość sprawnie kupiliśmy po talerzu pomidorowej (tak zamówił dla nas Krystian) i jeszcze co tam kto chciał. Kiedy czas przerwy dobiegł końca ruszyliśmy dalej – teraz już na czerwono oznakowanym fragmentem Małego Szlaku Beskidzkiego. Przez Łysinę dotarliśmy do Lubomira, gdzie byliśmy umówieni na film i prezentację w obserwatorium astronomicznym. Jeszcze przed rozpoczęciem filmu można było spojrzeć przez lunetę na Słońce.

Po zakończeniu programu w obserwatorium pozostało nam już tylko zejście do Przełęczy Jaworzyce. Przy drodze mieliśmy jeszcze okazję zapoznać się z ciekawymi informacjami dotyczącymi historii astronomii polskiej umieszczonymi na specjalnych tablicach.

Powrót z Przełęczy Jaworzyce do Chrzanowa przebiegł dość sprawnie, bez wielkich korków.

To był piękny dzień w górach – prawdziwie Złota Polska Jesień.

KP.

Sarnia Skała 20.10.2019

W końcu października można jeszcze czasem trafić w Tatrach na dobrą pogodę i mieliśmy nadzieję, że nam się uda. Postanowiliśmy zdobyć Sarnią Skałę.

W Zakopanem pogoda była nienajgorsza – było częściowo pochmurnie, ale poza tym – dało się wytrzymać. Ruszyliśmy więc pod wodzą Staszka spod skoczni Drogą Pod Reglami do Doliny Białego. W dolinie powoli pięliśmy się coraz wyżej podziwiając skalne ściany i płynący na dnie potok. Gdy już wyszliśmy ponad dolinę, okazało się, że w górze wieje – im wyżej, tym silniej. Powyżej Czerwonej Przełęczy wiatr nadal się wzmagał a w strefie szczytowej Sarniej Skały trzeba było bardzo uważać, żeby nie dać się zdmuchnąć. W rezultacie weszliśmy tylko na moment na szczyt, ktoś tam zrobił jakieś zdjęcie i schodziliśmy nie zatrzymując się na popas. Przerwę śniadaniową można było zrobić na polanie poniżej szczytu – tu wiatr wiał zdecydowanie słabiej, ponadto niebo się rozchmurzyło i było nawet dość przyjemnie.

Dalej szliśmy Ścieżką Nad Reglami w stronę Polany Kalatówki. Tu, w schronisku PTTK można już było naprawdę odpocząć, zjeść coś i wypić. Nawet spora liczba turystów nie przeszkadzała, bo ekipa w barze radzi sobie sprawnie z obsługą rzeszy zgłodniałych i spragnionych. Po zaspokojeniu głodu i pragnienia warto było jeszcze posiedzieć dłużej, żeby podziwiać widoki wokół schroniska. Część z naszych uczestników tak właśnie zrobiła a pozostali zeszli szybciej do Kuźnic, żeby zajrzeć jeszcze na Krupówki.

O umówionej porze wszyscy zebrali się w autokarze i ruszyliśmy w drogę powrotną. Niestety, na Zakopiance wlekliśmy się w wielokilometrowych korkach, tak więc powróciliśmy później niż planowaliśmy. Ale i tak najważniejszy był piękny dzień w naszych wspaniałych Tatrach.

KP.

Oktoberfest w Monachium 4-6.10.2019

Bywaliśmy już w Monachium, ale jeszcze nigdy na najpopularniejszej imprezie w tym mieście – Oktoberfest. To wreszcie trzeba było się tam wybrać. Krótko po północy w piątek ruszyliśmy z chrzanowskiego Placu Tysiąclecia na zachód. Przez Czechy, Austrię dojechaliśmy do Bawarii i jej stolicy – Monachium. Tu mieliśmy akurat tyle czasu, żeby z parkingu dojść do Theresienwiese (Łąki Teresy), gdzie co roku w końcu września i na początku października stają olbrzymie namioty – każdy firmowany przez inny monachijski browar.

My mieliśmy rezerwację w namiocie Lӧwenbrӓu. Weszliśmy tam, gdzie przy setkach stołów siedziały tysiące amatorów złocistego trunku i dobrej zabawy. Wkrótce również przed nami pojawiły się spore (litrowe) kufle ze specjalnie na tą okazję uwarzonym napojem. Tradycyjnie do napoju zamawia się połówkę pieczonego kurczaka. I to jest dobry początek zabawy. A kolejny jej element to miejscowa orkiestra dęta grająca lokalne kawałki, chętnie podchwytywane przez bawiących się. Śpiewy chóralne odzywały się co chwilę. Oprócz wrażeń kulinarnych i muzycznych na uwagę zasługują także stroje uczestników festynu. Bawarczycy chętnie ubierają się, nawet na co dzień, w tradycyjny Tracht (strój ludowy) a przy szczególnych okazjach, jak ta, widzi się go wszędzie. Również w namiocie, w którym świętowaliśmy, widzieliśmy mnóstwo mężczyzn w skórzanych spodniach i kobiet w kolorowych spódnicach, no i, oczywiście, czymś tam więcej. Dało się zaobserwować liczne grupy odziane jednakowo – to reprezentanci jednej wsi lub miasteczka. Pewne zdziwienie mogli budzić „Bawarczycy” wyraźnie pochodzący z Azji lub czarnej Afryki. W miarę upływu czasu i strumienia piwa (na jednym kuflu się nie kończy; można też zamówić piwo bezalkoholowe, prawie zupełnie nie różniące się smakiem od oryginalnego) zabawa rozkręcała się. Po kapeli dętej na estradzie pojawił się zespół grający wieczne przeboje i to też się podobało. Było wesoło, rozochoceni piwosze wchodzili na ławy żeby dać wyraz swojej radości.

W końcu nadszedł czas na opuszczenie namiotu. Niestety nie wszyscy potrafili zauważyć granicę swoich możliwości i po wyjściu z namiotu nie mogliśmy się doliczyć kompletu uczestników. Jednak nie było wyjścia – ruszyliśmy do starego centrum, pozostawiając kolegę poszukującego kolegi. Do Karlsplatz było około 2 km i to nie była specjalnie ciekawa droga, ale trzeba było ją pokonać. Nie szło nam to szybko, tym bardziej, że musieliśmy się ciągle rozglądać za toaletami. W końcu doszliśmy do Starego Miasta. Przeszliśmy przez Karlstor potem Neuhauser Strasse do kościoła św Michała, zboczyliśmy nieco z prostej drogi do katedry Najświętszej Marii Panny i wreszcie dotarliśmy do Placu Mariackiego – serca starówki. Tu przystanęliśmy chwilę pod Nowym Ratuszem. Musieliśmy się co chwilę zatrzymywać, żeby się nie pogubić w gęstym tłumie. Monachium jest najpopularniejszym turystycznie miastem w Bawarii i tłumy są tu zawsze. Wreszcie koło kościoła św Piotra doszliśmy do restauracji, gdzie czekała na nas kolacja. Tak ogromne kotlety widuje się niezwykle rzadko a w Polsce chyba nigdzie. Nawet spore chłopy miały z nimi problem (można było poprosić o zapakowanie na wynos). Z restauracji znów musieliśmy przejść kawałek (całkiem duży) do parkingu. Tu poczekaliśmy chwilę na spóźnionych i już wkrótce mogliśmy ruszać do Norymbergi, gdzie zarezerwowano dla nas pokoje w hotelu. Ten fragment wycieczki minął szybko (dzięki autostradzie) i bez przygód. Również zakwaterowanie i noc minęły spokojnie.

Sobotę poświęciliśmy na zwiedzanie Norymbergi. Na początek odwiedziliśmy Reichsparteitagsgelӓnde (niesamowita nazwa, i to jest jedno słowo. A po polsku to można tłumaczyć: Teren Ogólnoniemieckich Zjazdów Partii). Na wielkim obszarze (Hitler był megalomanem) można zobaczyć, między innymi, szeroką ulicę, po której maszerowali fani Adolfa H, Zeppelinfeld – pole otoczone trybunami i z główną trybuną od frontu (to tu stał Führer), Kongresshalle (nigdy nie ukończona, obecnie służąca za siedzibę Filharmonii i Centrum Dokumentacji prezentujące pamiątki i dokumenty z najczarniejszego okresu historii Niemiec). Trzeba sobie od czasu do czasu przypominać ten okropny okres.

Potem, podążając za biegiem historii podjechaliśmy pod budynek sądu, w którym w latach 1945-49 odbywały się procesy zbrodniarzy wojennych (łącznie 12 procesów). Nadal działa tam sąd, więc wejście do wnętrza jest trudne a w soboty – niemożliwe, ale przynajmniej obejrzeliśmy ten okazały gmach i sfotografowaliśmy z zewnątrz.

Kolejny etap zwiedzania Norymbergi wymagał od nas cofnięcia się w wyobraźni o kilkaset lat wstecz – przejechaliśmy na skraj Starego Miasta. Poczynając od Zamku Norymberskiego (w dużej części, niestety zasłoniętego przez rusztowania i płoty odgradzające plac budowy – remontu) i tarasu widokowego, z którego można podziwiać stare centrum i nie tylko, średniowiecznymi uliczkami, zaglądając do kościoła św Sebalda, doszliśmy do Rynku. Tu, po zrobieniu grupowego zdjęcia przy zdobnej gotyckiej studni daliśmy sobie kilka chwil wolnego – na kawę, kanapkę czy co tam kto chciał.

Po przerwie zajrzeliśmy do kościoła Mariackiego i ruszyliśmy dalej uliczkami miasta. W kościele św Wawrzyńca zachwyciliśmy się gotyckimi rzeźbami, między innymi wspaniałym Zwiastowaniem – dziełem Wita Stwosza i pięknym, wysokim do sklepienia cyborium. Po przejściu kilku uliczek doszliśmy do Fontanny Karuzela Małżeńska (Ehekarusel) – ciekawa.

I to było prawie wszystko w tym dniu – jeszcze tylko dojście na miejsce spotkania z autokarem, dojazd do hotelu, kolacja i zajęcia w podgrupach.

W niedzielny poranek, tuż po śniadaniu, opuściliśmy hotel i Norymbergę i przejechaliśmy do Ratyzbony. Spacerując po starówce odwiedziliśmy kościół i szpital św Katarzyny, kamienny most z XII w, Stary Ratusz, katedrę św Piotra, Porta Praetoria (antyczną bramę rzymską), Dom Bawarskiej Historii. W międzyczasie była też chwila na zajęcia własne. W tym czasie wraz z kolegą zajrzeliśmy do romańskiego kościoła św Jakuba, gdzie mieliśmy okazję wysłuchać zaimprowizowanego koncertu duetu wokalnego – w tym szacownym wnętrzu śpiew zabrzmiał podniośle.

Po tej – zdecydowanie zbyt krótkiej, ale tyle mieliśmy czasu – wizycie pozostało nam już tylko usiąść wygodnie w autokarze i dać się powieźć do domu.

To była ciekawa, urozmaicona wycieczka. Każdy wyjazd do Niemiec upewnia nas w tym, że jest tu mnóstwo do oglądania i podziwiania.

KP.

Pustynia Błędowska 14.09.2019

Co prawda hasłem wycieczki była Pustynia Błędowska, ale program był znacznie bogatszy i przyciągnął sporą grupę zainteresowanych.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Olkusza a w nim Muzeum Afrykanistycznego im. dr Bogdana Szczygła i Bożeny Szczygieł – Gruszyńskiej i Kolekcji Sztuki i Malarstwa Czarnej Afryki im. prof. dr hab. Anny i pilota Leona Kubarskich. Można tam zobaczyć wiele interesujących eksponatów prezentujących życie, zwyczaje a także sztukę ludów z Afryki zgromadzonych głównie przez patronów Muzeum. Mnie najbardziej zaciekawiły wspaniałe maski rytualne.

W kompleksie należącym do Miejskiego Ośrodka Kultury zwiedziliśmy także Muzeum Twórczości Władysława Wołkowskiego. Niewiarygodne, co można wyczarować z wikliny !

Kolejnym punktem wycieczki była Pustynia Błędowska. Ponieważ program dnia był bardzo bogaty, ograniczyliśmy się do przejścia z Klucz do punktu widokowego na Czubatce. Widać stąd rozległy teren pustyni, coraz mniej już pustynnej skutkiem zarastania przez las sosnowy.

Dalej pojechaliśmy do Podzamcza, by zdobyć zamek Ogrodzieniec. Ta wspaniała niegdyś rezydencja Bonerów, dziś w ruinie, nadal jednak zachwyca rozległością, widocznym do dziś wielkim rozmachem, nieuchwytną atmosferą. Młodzi turyści, których było z nami tego dnia kilku, byli zauroczeni basztami, murami, wąskimi schodami, widokami z wieży.

Po przerwie na oddech i posiłek ruszyliśmy dalej – do Pilicy. Tu obejrzeliśmy rynek – typowy dla małych miasteczek tego regionu – i pałac, czy raczej smutne wspomnienie po nim. Nie można właściwie jeszcze mówić o ruinie, ale już do tego niedaleko. Wieloletni brak solidnego gospodarza doprowadził piękny kiedyś obiekt do stanu pożałowania godnego.

Następny krótki przejazd i dotarliśmy do Smolenia, by zwiedzić zamek Pilcza. To kolejna ruina, zagospodarowana, zabezpieczona przed dalszymi zniszczeniami i przygotowana do zwiedzania. Tu znowu atrakcją była wieża z rozległymi widokami. Na dziedzińcu zamkowym dwaj młodzi turyści otrzymali przed frontem wycieczki odznaki turystyczne, które zdobyli w tym roku.

Ostatni już przystanek na naszej trasie wypadł w Rabsztynie. Nie weszliśmy tu na teren zamku, zamknięty w związku z remontem, ale odwiedziliśmy chatę Antoniego Kocjana – czołowego przedwojennego konstruktora szybowców, podczas II Wojny Światowej wybitnego członka ruchu oporu. Potem mieliśmy jeszcze trochę czasu na posiłek w jednym z okolicznych lokali gastronomicznych i to już było prawie wszystko w tym bogatym dniu. Jeszcze tylko krótki powrót do Chrzanowa i nadszedł czas pożegnania. Było pięknie (ciepło i słonecznie), było ciekawie (duża zasługa w tym prowadzącego wycieczkę Krystiana), było miło.

KP.

Albania 30.08.-09.09.2019.

Byliśmy już kiedyś w Albanii (we wrześniu 2015), ale krótko, tylko na jeden dzień, uznaliśmy więc, że trzeba tam pojechać na dłużej, żeby nieco więcej zobaczyć i odpocząć nad morzem.

Grupa niezbyt liczna, ale bardzo sympatyczna wyruszyła w czwartkowy wieczór autokarem z Jurkiem i Wieśkiem M na południe. Nocą przejechaliśmy przez Czechy, Austrię, Słowenię a potem już w świetle dnia przez Chorwację, Bośnię i Hercegowinę (krótko) do Czarnogóry. Tu atrakcją był prom przez Zatokę Kotorską, Budva i wreszcie stolica kraju – Podgorica. Nocleg mieliśmy zamówiony w przyjemnym hotelu oddalonym nieco od śródmieścia, ale kilkoro uczestników jednak po zakwaterowaniu i kolacji wybrało się na spacer do centrum.

W sobotę po śniadaniu spakowaliśmy się znów do autokaru i ruszyliśmy w drogę do Albanii. Po przekroczeniu granicy szybko dotarliśmy do pobliskiej Szkodry. Tu czekał na nas Albi – miejscowy przewodnik mówiący świetnie po polsku (studiuje we Wrocławiu), który oprowadził nas po starówce, pokazał najciekawsze obiekty (między innymi katedrę katolicką i cerkiew) i dużo opowiedział o Albanii i swoim mieście. Informacje o Albanii przekazywał nam jeszcze podczas dalszej podróży, bo wspólnie jechaliśmy do Kruji. W tym mieście zaprowadził nas do twierdzy będącej niegdyś siedzibą najważniejszego w historii kraju bohatera – Skanderbega. To on zebrał Albańczyków do walki z Turkami i skutecznie opierał się im przez kilkadziesiąt lat. W Kruji mieliśmy także czas na spacer po bazarze i zakup lokalnych pamiątek.

Po zwiedzeniu Kruji pożegnaliśmy Albiego i skierowaliśmy się do Divjaki, gdzie czekały na nas miejsca w hotelu. Wieczorem dotarliśmy na miejsce, zakwaterowaliśmy się, zjedliśmy kolację i bardziej niecierpliwi wybrali się nad morze (trzeba było tam przejść kilkaset metrów) a bardziej zmęczeni zadowolili się wizytą na basenie przy hotelu.

W niedzielę był czas na odpoczynek na plaży, nad basenem albo spacer po bliższej lub nieco dalszej okolicy. Ja wybrałem się do miasta. Bo hotel, choć nazywa się Divjaka Resort, to jednak leży ponad 3 kilometry od centrum Divjaki. I właśnie w niedzielę postanowiłem dojść do tego centrum. Droga przez las będący częścią Parku Narodowego doprowadza do centrum informacyjnego Parku z wysoką wieżą widokową, małymi sadzawkami, w których pluskają się pelikany i chętnymi do pomocy studentami rozdającymi materiały krajoznawcze (mapki terenu są mało dokładne) i proponującymi zwiedzenie różnych atrakcji parku. Wspiąłem się na wieżę, porozmawiałem chwilę z sympatyczną studentką (mówiła dobrze po angielsku), zrobiłem kilka zdjęć pelikanom i poszedłem dalej – drogą wiodącą nadal przez las a później przez pola . Tu i tam widoczne są bunkry przypominające chore urojenia byłego przywódcy Albańczyków Enwera Hodży. W centrum Divjaki, do którego dotarłem odwiedziłem reprezentacyjny skwer z ładną fontanną, niewielki kościół katolicki (niestety zamknięty) i posiedziałem chwilę przed restauracją, do której wchodzili liczni goście weselni – niestety nie doczekałem się na młodą parę. W miasteczku spotkałem dwójkę naszych uczestników – przyjechali tu busem. Powrót był trochę nudny ale przecież trzeba się ruszać – to była akurat odpowiednia dawka spaceru.

Wieczorem kilka osób zebrało się przy basenie, który ładnie oświetlony (kolory światełek zmieniają się) stanowi przyjemne tło dla towarzyskiego spotkania.

W poniedziałek do południa mieliśmy nadal czas wolny – poszedłem spacerkiem w przeciwnym kierunku do wczorajszego. Wkrótce wszedłem na leśną drogę, którą dotarłem do kolejnej wieży widokowej zlokalizowanej nad laguną. Bo Park Narodowy Karavasta chroni właśnie lagunę wraz z otoczeniem stanowiące siedlisko licznych ptaków wodnych. Natomiast na leśnych drogach i ścieżkach można spotkać żółwie i żmije. Drogę powrotną do hotelu zaplanowałem wzdłuż brzegu morza.

Po południu byliśmy umówieni z Agnieszką – Wrocławianką pełniącą funkcję przewodniczki po Parku. Poszliśmy z nią do centrum informacyjnego, wdrapaliśmy się na wieżę widokową, zwiedziliśmy wystawę prezentującą przyrodę Parku a potem przeszliśmy dalej przez las do przystani, gdzie czekały na nas łodzie. Zajęliśmy miejsca i daliśmy się porwać przygodzie. Płynęliśmy kanałami między większymi i mniejszymi wysepkami, podziwialiśmy otaczającą przyrodę i raczyliśmy się miejscowymi specjałami w płynie. Humory dopisywały choć chmury przemykające po niebie mogły przynieść z sobą burzę. Jednak skończyło się na bajecznie barwnym niebie i kilku kroplach deszczu.

Po powrocie do hotelu i kolacji zebraliśmy się na tarasie na wieczorku zapoznawczym. Agnieszka była ciągle z nami, świetnie kierowała muzyką, trochę polewała, tańczyła. Były też miejscowe dziewczyny, które prezentowały swoje tradycyjne tańce i chętnie nas ich uczyły. Krótko mówiąc – było wesoło.

We wtorek byliśmy umówieni z Karoliną – również Wrocławianką, która powiodła nas do dwóch ciekawych miejsc. Najpierw odwiedziliśmy Berat, zwany Miastem Tysiąca Okien i tu zaczęliśmy od twierdzy na wzgórzu. Po spacerze wąskimi uliczkami, zwiedzeniu Muzeum Onufrego (ciekawe ikony) i chwilach zachwytu nad wspaniałymi widokami rozciągającymi się z tarasu widokowego zjechaliśmy do centrum miasta. Tu był czas na odpoczynek w cieniu (słońce solidnie dogrzewało) lub posiłek. Z Beratu przejechaliśmy do Ardenicy, gdzie zwiedziliśmy monaster, którego początki sięgają XIII wieku a obecnie znów jest siedzibą mnichów. Nawiązujące do tradycji bizantyjskiej budynki oraz XV- wieczne freski są bardzo interesujące. Jest to jeden z przykładów różnorodności wyznaniowej, która charakteryzuje całą Albanię. Zgodnie współistnieją tu wspólnoty muzułmańskie, katolickie i prawosławne. Sami Albańczycy mówią, że religią Albańczyka jest albańskość.

Po powrocie do Divjaki było jeszcze nieco czasu na kąpiel w basenie.

Środa była kolejnym dniem odpoczynku na plaży. Ponieważ mnie ten sposób rekreacji nie bawi, wybrałem się znów na spacer po okolicy. Tym razem skierowałem się przez lasy Parku Narodowego na północ. Drogami leśnymi doszedłem do laguny. Zauważyłem przy tym kilku młodych tubylców zajmujących się zbiorem szyszek piniowych. Wjeżdżali po dwóch na niesamowicie zdezelowanych motorowerach w las wioząc z sobą długie drągi, potem jeden wspinał się na pinię i drągiem obijał szyszki a drugi zbierał je do wielkiego wora. Widziałem także kilka stanowisk tradycyjnych rybaków. Łowią oni ryby i kraby w kanałach używając dużych sieci – podbieraków, zawieszonych na prymitywnych wysięgnikach z drągów. Z dzikich mieszkańców lasu i wód napotkałem żmiję, żółwie i sporo ptactwa wodnego. Spacer był dość długi, ale ciekawy.

Na czwartek zaplanowaliśmy rejs po Adriatyku . Z kolejną sympatyczną przewodniczką – Joanną – przejechaliśmy do Vlory i tam zaokrętowaliśmy się na stateczek wycieczkowy. Wkrótce odbiliśmy od brzegu i popłynęliśmy w kierunku wyspy Sazana, która przez dziesięciolecia stanowiła bazę dla marynarek wojennych różnych państw (włoskiej, radzieckiej, albańskiej) a obecnie jest udostępniona do zwiedzania. Można tu oglądać popadające w ruinę pozostałości po koszarach i osiedlu oficerskim, bardzo liczne bunkry różnych wielkości ale także można skorzystać z kąpieli i oferty niewielkiej restauracji. To dość przyjemne miejsce, choć sporo tu jeszcze bałaganu po byłych użytkownikach. Po spacerze, plażowaniu i kąpieli w zachwycająco przejrzystej wodzie wróciliśmy na statek a nim do Vlory. Rejs po Adriatyku przy pięknej, słonecznej pogodzie jest zawsze dużą atrakcją.

W piątek wyjechaliśmy jeszcze raz z Divjaki, żeby zwiedzić stanowisko archeologiczne w Apolloni. Miasto i port na brzegu Adriatyku założyli tu w VI wieku p.n.e. Grecy, którzy prowadzili stąd handel z bliższą i dalszą okolicą. Kiedy w 345 r trzęsienie ziemi zmieniło przebieg rzeki i linię brzegową morza port upadł a wraz z nim miasto. Pozostałości antycznego miasta odkryto w XIX wieku. Obecnie można tu zwiedzać prawosławny monaster z XIII-wieczną cerkwią Matki Bożej i odkopane, częściowo zrekonstruowane pozostałości po greckiej Apolloni. Nie chce się wierzyć, że to miejsce, otoczone suchymi polami, skąd nie widać morza, było niegdyś ruchliwym portem.

W sobotę po opuszczeniu hotelu ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Jednak nie bezpośrednio. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Ochrydzie w Republice Macedonii Północnej. Tu, prowadzeni przez Aleksandra, zwiedziliśmy piękne, pełne zabytków stare miasto i zachwyciliśmy się wspaniałym Jeziorem Ochrydzkim. Szkoda, że długa droga, którą mieliśmy przed sobą zmuszała nas do pośpiechu, bo warto się w tym miejscu zatrzymać na dłużej. Ale my pognaliśmy dalej przez Macedonię a potem przez Serbię aż do Paracinu, gdzie czekał na nas nocleg w hotelu Petrus. To całkiem przyzwoity hotel w niespecjalnie ciekawej miejscowości, nadający się na miejsce noclegu w długiej podróży.

W niedzielny poranek po śniadaniu było jeszcze tyle czasu, żeby zajrzeć do pobliskiej cerkwi a potem pozostała nam już tylko długa podróż przez Serbię, Węgry, Słowację, Polskę do domu. Jedynymi „atrakcjami” (podobnie jak w poprzednim dniu) były kontrole na granicach. Żyjąc w strefie Schoengen zapomnieliśmy już prawie, że coś takiego było niegdyś normą i konieczność ponadgodzinnego oczekiwania na odprawę irytuje nas. W końcu jednak przekroczyliśmy wszystkie granice, pokonaliśmy setki kilometrów i wróciliśmy do Chrzanowa.

Podsumowując, trzeba przyznać, że Albania rozwija się szybko, stara się nadgonić dziesiątki lat opóźnienia wynikającego z rządów zamykającego kraj przed światem Enwera Hodży. Widać już efekty tych wysiłków, choć jest jeszcze dużo do zrobienia. Na pewno jednak Albanię warto odwiedzać.

KP

Alpy Bawarskie 13-18.08.2019

Od kilku lat wyjeżdżamy w sierpniu w ciekawe góry więc i w tym roku postanowiliśmy zorganizować podobną wyprawę. Hasło Alpy Bawarskie było trochę na wyrost, bo właściwie zarezerwowaliśmy noclegi w Tyrolu i połowę czasu spędziliśmy również tam.

Ale zaczęliśmy od Bawarii. Po nocnej podróży w środowy poranek dotarliśmy do Garmisch – Partenkirchen by zdobyć Alpspitze (2628). Zaczęliśmy od kolejki gondolowej a właściwie dwóch – ambitniejsi wyjechali bliżej szczytu, spacerowicze – nieco niżej. Grupa ambitniejsza ruszyła w kierunku szczytu. Po wstępnym odcinku łatwej drogi rozpoczęło się podejście po skałach ze sztucznymi ułatwieniami. Trochę to było żmudne i wymagające natężonej uwagi. Zaskoczył nas widok młodych rodziców prowadzących tą trasą dwójkę kilkuletnich dzieci. Oczywiście wszyscy mieli odpowiednie wyposażenie (uprzęże, kaski, lonże, rękawiczki, …) i stosowali się skrupulatnie do zasad autoasekuracji na odcinkach ubezpieczonych ale i tak mieliśmy wątpliwości co do sensowności takiej ekspedycji.

Po dojściu do przełęczy większość z naszej grupy zdecydowała, że ze względu na mgłę spowijającą szczyt i krótki czas, jaki nam pozostał do dyspozycji zakończymy podejście na położonym nieopodal szczycie bocznym. Trójka najlepiej przygotowanych kondycyjnie osiągnęła szczyt Alpspitze. Pozostali zeszli nieco niżej i spenetrowali rejon górnych stacji obu kolejek oraz weszła na wyjątkowy taras widokowy AlpspiX. Po zjechaniu kolejką przesiedliśmy się do naszego autokaru i pojechaliśmy do Austrii a dokładniej do Obsteig, gdzie czekały na nas noclegi i posiłki w hotelu Tyrol. Zaczęliśmy od kolacji i tu niespodzianka: na każdym stole czekała butelka miejscowego wina. To nam jeszcze bardziej poprawiło humory. Tak zresztą było każdego wieczoru.

We czwartek po śniadaniu pojechaliśmy do Ehrwald, by zdobyć Zugspitze. Część grupy podchodziła od Ehrwalder Alm, pozostali wyjechali kolejką Tiroler Zugspitzbahn na szczyt i tylko Sebastian postanowił podejść na sam szczyt (i to mu się udało). Zugspitze (2962) to najwyższy szczyt w Niemczech, choć w połowie należący do Austrii. W rejonie szczytu są dwie stacje górne: austriacka i niemiecka (od tej strony docierają tu dwie kolejki gondolowe). Oba obiekty oprócz urządzeń kolejek mieszczą bary, restauracje, sklepiki, tarasy widokowe – trudno sobie wyobrazić, jak na tak niedostępnym szczycie zbudowano taką infrastrukturę. Po dłuższym czasie przeznaczonym na zachwyty nad rewelacyjną panoramą (przy idealnych warunkach widać stąd ponad 400 szczytów na terenie 4 państw – my nie mieliśmy aż tak doskonałej widoczności), sfotografowanie wszystkiego wkoło i ewentualnie wejście na sam szczyt (to kilkudziesięciometrowe przejście ze sztucznymi ułatwieniami) znów się podzieliliśmy, by część zjechała tą samą kolejką i potem zwiedziła Garmisch-Partenkirchen a pozostali zjechali na lodowiec poniżej szczytu i potem schodzili do Ehrwalder Alm. To była dokładnie ta sama trasa na jaką wybrali się podchodzący, tyle, że w przeciwnym kierunku. Dobrze widoczna ścieżka turystyczna wiodła od lodowca w stronę schroniska Knorrhütte. Niestety była trochę niewygodna, bo dość stroma i prowadząca po piargu. I właśnie ten piarg doprowadził do przykrego wypadku: jednej z naszych koleżanek noga osunęła się na ruchomych kamykach i kości śródstopia pękły. Konieczna była pomoc służb ratowniczych. Na szczęście było to niedaleko schroniska i szybko przy poszkodowanej pojawił się jego kierownik, który wezwał śmigłowiec ratowniczy. Wkrótce nadleciał śmigłowiec, opuścili się z niego dwaj ratownicy i po udzieleniu pierwszej pomocy zabrali poszkodowaną do najbliższego szpitala w Ga-Pa. W okolicy schroniska minęła nas podgrupa podchodząca od Ehrwalder Alm.

Dalsza część trasy odbyła się już bez przykrych niespodzianek. Przeszliśmy przez przełęcz Gatterl na stronę austriacką i dalej do górnej stacji kolejki do Ehrwalder Alm. W tym czasie pogoda, niestety, znacznie się popsuła, nadeszły chmury, zaczął padać deszcz. I takie fale chmur z deszczem na przemian z jasnym niebem towarzyszyły nam do końca trasy. Wieczorem wszystkie podgrupy spotkały się w autokarze i wróciliśmy do hotelu.

Na piątek zaplanowaliśmy dzień poświęcony krajoznawstwu. Pojechaliśmy do Hochenschwangau i zwiedziliśmy dwa zamki związane z królem Bawarii Ludwikiem II. Spacer nad Alpsee, zamek Hochenschwangau, zamek Neuschwanstein i Marienbürcke to niezwykle popularny program w tej okolicy. Wszędzie jest tam mnóstwo turystów z różnych stron świata. Bo warto tam się wybrać. W cudnej okolicy, gdzie strzeliste szczyt odbijają się w szmaragdowych wodach zbudowano dwa zamki, z których jeden (Neuschwanstein), zaprojektowany według dokładnych wskazówek króla Ludwika II zachwyca pięknem i bogactwem wyobraźni inicjatora a z drugiej strony wiele mówi o jego wrażliwej duszy, która nie mogła sobie znaleźć odpowiedniego miejsca w Bawarii II połowy XIX wieku. Wszyscy znamy jego tragiczny koniec: detronizacja po uznaniu za niezrównoważonego psychicznie, zesłanie do zamku nad Starnberger See i tajemnicza śmierć następnego dnia. Teraz miliony turystów odwiedzają zamki, które Ludwik chciał zachować tylko dla siebie.

W drodze powrotnej zajrzeliśmy jeszcze do Garmisch-Partenkirchen i odwiedziliśmy w szpitalu poszkodowaną koleżankę. Było nam jej żal, bo cierpiała, ale uspokoiło nas, bo była otoczona świetną opieką (miejscowi chirurdzy urazowi mają ogromne doświadczenie, w końcu to jeden z najpopularniejszych ośrodków narciarskich w Niemczech) a wygląd szpitala wprawił nas w zachwyt.

Na sobotę zaplanowaliśmy wyjazd kolejką z Lermoos do Grubighütte i potem wejście na Grubigstein (2233). Grupa ambitniejsza poszła dalej, przez Gartner Wand (2377) – Bleispitze (2225) – Obergarten do Lermoos. Grupa spokojniejsza po zejściu z Grubigstein odpoczęła w Grubighütte a potem odwiedziła kolejne schronisko Wolfratshauser Hütte. Cały czas towarzyszyła nam piękna, słoneczna pogoda, widoki były rewelacyjne.

Po zjechaniu, lub zejściu na dół zebraliśmy się wszyscy w Lermoos. Okazało się, że znów jedna z turystek doznała kontuzji stopy – wydawało się, że niezbyt groźnej (sama zeszła z góry), więc, na jej życzenie, ograniczyliśmy się do obłożenia bolącej stopy lodem. Po powrocie do kraju prześwietlenie ujawniło, że również w tym przypadku doszło do złamania.

W ostatni dzień wycieczki – niedzielę wybraliśmy się w masyw górski położony tuż nad Obsteig. Po przejechaniu do Arzkasten ruszyliśmy w stronę schroniska Marienbergalm Hütte. Tym razem bez żadnych kolejek. Podejście było urozmaicone, w większości wygodną ścieżką, ale było także kilka miejsc trochę trudniejszych (dla spacerowiczów). Po dotarciu do schroniska odpoczęliśmy chwilę i weszliśmy jeszcze nieco wyżej – na przełęcz Marienbergjoch (1788). Cały czas podziwialiśmy widoki a już widok z przełęczy był wspaniały – widzieliśmy między innymi teren naszej penetracji z poprzedniego dnia: Grubigstein, Bleispitze. Grupa ambitniejsza przeszła z przełęczy przez Hollkopf i zeszła sąsiednią doliną przez Lehnberghaus. I znów spotkaliśmy się wszyscy w miejscu startu – Arzkasten. Stąd już rozpoczęła się nasza podróż do domu.

Po raz kolejny przekonaliśmy się, że góry są wspaniałe, choć także mogą być niebezpieczne.

KP.

Słowacki Raj 10.08.2020

Co roku organizujemy wycieczkę do Słowackiego Raju, choć to dość daleko. Jednak warto wstać wcześniej, żeby tam być, przejść którymś z wąwozów (Słowacy zwą je roklinami) i spotkać się z dziką przyrodą Parku Narodowego.

Tym razem rozpoczęliśmy wędrówkę od Piły i wąwozu Piecky. To jeden z atrakcyjniejszych szlaków na tym obszarze. Wodospady Wielki, Kaskadowy i Tarasowy pokonywane przy pomocy metalowych drabinek, liczne drewniane chodniki, stopnie i drabinki, ciasny wąwóz, którego dnem płynie potok Pilanka tworzą niepowtarzalną atmosferę przygody. Strome ściany wąwozu, progi i rozmaite formy skalne – wszystko wyrzeźbione przez wodę – zachwycają bogactwem kształtów i dzikością. Wszystko to podziwia się pokonując niespiesznie – bo inaczej się nie da – kolejne odcinki rokliny. Mieliśmy dodatkowo szczęście, bo w wąwozie nie było zbyt wielu turystów. W sezonie zdarza się, że trzeba się tu tłoczyć, szczególnie pod drabinkami.

Po osiągnięciu górnego krańca wąwozu szliśmy szlakami poprowadzonymi po płaskowyżu, między innymi przez Małą Polanę (tu urządziliśmy jeden z popasów). Kolejny szlak sprowadził nas do doliny Tomaszowskiej Białej w miejscu zwanym Klauzy. Nazwa ta oznacza tymczasową zaporę na potoku używaną dawniej jako pomoc przy spławie drewna. Technika ta polegała na spuszczaniu ściętych na stokach pni do koryta potoku a następnie wykorzystywaniu do ich spławiania wysokiej fali wody uzyskiwanej przez gwałtowne otwarcie zapory. Była to technika trudna, niebezpieczna dla flisaków a ponadto rujnująca brzegi potoku dlatego zarzucono ją w połowie XX w. Ale klauza została niedawno odremontowana i jest ciekawostką techniczną sprzed lat.

Dalsza trasa – wzdłuż Białego Potoku – znów prowadziła często po drewnianych chodnikach – drabinkach. Po drodze mijaliśmy wyloty bocznych dolin: Sokolej i Kisela. Wreszcie dotarliśmy nad Hornad. Jeszcze tylko kawałek wzdłuż niego i wkrótce doszliśmy do Cingowa. Tu mieliśmy dłuższą chwilę na posiłek w jednej z tutejszych restauracji. I na tym ta piękna wycieczka prawie się skończyła. Pozostał tylko powrót autokarem- dość długi, nie tylko ze względu na odległość ale i na korki na Zakopiance. Ale i tak wróciliśmy zachwyceni pięknym dniem spędzonym w cudnym otoczeniu w miłym towarzystwie.

KP.

Mała Fatra 28.07.2019

Kiedy prawie trzy lata temu wybraliśmy się na Rozsypaniec w Małej Fatrze musieliśmy zrezygnować ze zdobycia szczytu ze względu na bardzo złą pogodę zagrażającą naszemu bezpieczeństwu w tym trudnym terenie. Obiecywaliśmy sobie, że wkrótce to uzupełnimy i wreszcie nadeszła pora.

W ładny, słoneczny poranek dojechaliśmy do ujścia Dierovego Potoku i ruszyliśmy w głąb wąwozu, znanego powszechnie jako Diery. Janosikowe Diery, potem Dolne Diery – już te dwa ciasne wąwozy byłyby wystarczającą atrakcją a tu jeszcze czekały nas Górne Diery oferujące inne emocje. Podejście kosztuje wprawdzie sporo wysiłku, ale warto, bo otoczenie jest wspaniałe. Wreszcie doszliśmy do polany Pod Tanecznicą i tu skorzystaliśmy ze słonecznej, ciepłej pogody wykładając się na trawie. Po dłuższym odpoczynku ruszyliśmy dalej: przez halę Między Rozsutcami w kierunku szczytu Wielkiego Rozsutca (1610). Tu znów trzeba było włożyć sporo wysiłku, tym bardziej, że Słońce przygrzewało coraz silniej. W końcu jednak dotarliśmy na szczyt i zachwyceni podziwialiśmy rozległe widoki.

Zejście ze szczytu znów wymagało uwagi – skalista ścieżka może być niebezpieczna. Kolejna duża polana – Medziholie i kolejny popas. Potem było już tylko zejście przez las do Stefanowej – wciąż w upale. Na szczęście na dole mieliśmy dość czasu na posilenie się a przede wszystkim – uzupełnienie płynów w którejś z tutejszych restauracji.

Powrót autokarem trwał dość długo, bo trasa była długa, ale w końcu szczęśliwi i zadowoleni dotarliśmy do domu. To był piękny, choć wyczerpujący dzień.

KP.

Spływ kajakowy po Małej Panwi 06.07.2019

Spływy kajakowe cieszą się wśród naszych turystów coraz większym zainteresowaniem. W tym roku już po raz drugi udało się zorganizować wycieczkę na kajaki.

Zanim jednak rozpoczęliśmy spływać, odwiedziliśmy po drodze zespół parkowo – pałacowy w Pławniowicach. Pałac Ballestremów zbudowano w latach 80-tych XIX wieku a obecnie stanowi siedzibę Ośrodka Edukacyjno – Formacyjnego Diecezji Gliwickiej i dzięki temu gospodarzowi został wspaniale odrestaurowany i jest utrzymywany. Warto tu zajrzeć, by poznać tą ciekawą i piękną budowlę a także otaczający ją park.

Kolejny przystanek na drodze do rzeki wypadł w Toszku. Zajrzeliśmy tu na dziedziniec gotyckiego, średniowiecznego zamku, na rynek i do kościoła św Katarzyny Aleksandryjskiej.

I wreszcie dotarliśmy nad rzekę – Małą Panew. Na przystani w Kolonowskim zajęliśmy miejsca w kajakach (oczywiście odziani w kamizelki ratunkowe) i rozpoczęliśmy spływ w dół rzeki. To była czysta przyjemność. Łagodny nurt niósł nas, nawet jeśli się nie pracowało wiosłami, niezbyt liczne przeszkody (zwalone pnie drzew, płycizny) uatrakcyjniały spływ zapobiegając znudzeniu, promienie słoneczne ogrzewały wszystko, otoczenie było sielskie. Trasa nie była długa, więc pokonanie jej nie wymagało wielkiego wysiłku, nawet biorąc pod uwagę konieczność kilkukrotnego intensywniejszego działania wiosłami w miejscach nieco trudniejszych. Oprócz naszej grupy spływali też inni, ale nie powodowało to nadmiernego tłoku na wodzie. Po drodze raz trzeba było przenieść kajaki przez próg na rzece, ale organizatorzy wynajmujący kajaki zapewnili tu skuteczną pomoc. W ogóle trzeba przyznać, że obsługa turystów – wodniaków przez organizatorów spływu jest dobrze przemyślana i zrealizowana.

Kiedy dopłynęliśmy do przystani końcowej niektórzy nie chcieli się rozstać z rzeką i podpływali nieco w górę, by znów spłynąć w dół – był na to czas. Ale wreszcie wszyscy dobili do brzegu i opuścili jednostki pływające. Tu czekał na nas poczęstunek: kiełbaski, kaszanka i napoje. Pogoda była piękna, nie musieliśmy się spieszyć, więc spokojnie delektowaliśmy się wspaniałym dniem. To była świetna impreza, zachęcająca nawet zupełnie niedoświadczonych, wcześniej czujących lęk przed kajakiem do uprawiania turystyki kajakowej – chwała Zbyszkowi.

KP.

Szczawnica 30.06.2019

Lubimy Szczawnicę i, w ogóle, Pieniny i chętnie tam wyjeżdżamy. Tym razem głównym punktem programu było przejście Drogą Pienińską z Czerwonego Klasztoru do Szczawnicy.

Rozpoczęte niedawno wakacje, piękna, słoneczna pogoda i, oczywiście, atrakcyjny program sprawiły, że w niedzielny poranek z Chrzanowa wyjechał prawie pełen autokar chętnych. Dość szybko dojechaliśmy do parkingu w Sromowcach Niżnych i ruszyliśmy na trasę.

Przez kładkę nad Dunajcem przeszliśmy na Słowację i wkrótce byliśmy w Czerwonym Klasztorze. To tu modlili się najpierw kartuzi, potem kameduli a teraz jest muzeum. Ciekawą postacią w historii klasztoru jest brat Cyprian, po którym, oprócz opracowanego przez niego zielnika pozostała legenda o „latającym mnichu” – miał, rzekomo, na wykonanych przez siebie skrzydłach przelecieć z Trzech Koron nad Morskie Oko.

Po krótkim przystanku przed klasztorem i drugim – na polanie z doskonałym widokiem na Trzy Korony (zdjęcie w tym miejscu będzie świetną pamiątką) ruszyliśmy wzdłuż przełomu Dunajca. W upalnym dniu droga ta zapewnia przyjemny chłód dzięki zacienieniu przez korony drzew i bliskości rzeki. Mijając kolejne skręty rzeki podziwialiśmy coraz nowe turnie piętrzące się nad Dunajcem. Z upływem czasu musieliśmy coraz bardziej uważać na coraz liczniejszych kolarzy – droga ta jest doskonała także do wycieczek na rowerach.

Kiedy dotarliśmy do wylotu Leśnickiego Potoku postanowiliśmy zboczyć z trasy i odwiedzić popularną Chatę w Leśnicy. Jest to świetne miejsce na niedługą wycieczkę ze Szczawnicy, chętnie odwiedzane także przez podróżujących wzdłuż Dunajca. Restauracja, bar i sklep zapewniają zaopatrzenie niezbędne dla zmęczonego podróżnika, są wygodne miejsca w cieniu a czas umilają grajkowie prezentujący folklor słowacki, polski i mieszany.

Ostatni odcinek Drogi Pienińskiej jest już, niestety, prawie zupełnie pozbawiony osłony przed upalnym Słońcem, ale nie pozbawiony atrakcji. Można tu obserwować przystań końcową słowackich spływów (tuż przed granicą państwową), można odwiedzić pawilon edukacyjny Pienińskiego Parku Narodowego, można podejść nieco powyżej drogi do schroniska PTTK Orlica. Wstąpiłem tam, żeby się przekonać, że ten obiekt o długiej, pięknej tradycji (od 1932 roku) po niedawnej modernizacji spełnia oczekiwania współczesnych turystów, dla których, prócz pięknej lokalizacji i atmosfery ważne są także warunki pobytu. No i karmią tam całkiem nieźle a napoje są w bogatym wyborze i chłodne.

Ostatni odcinek spaceru – wzdłuż Grajcarka do centrum Szczawnicy – wiódł znów nasłonecznioną drogą ale było dość czasu na zejście do wody i ochłodę i wiele osób z tej możliwości korzystało.

Nasza wizyta w Szczawnicy skończyła się na ulicy Zdrojowej, gdzie wsiedliśmy do naszego autokaru zadowoleni z pięknego dnia w Pieninach. Ale atrakcje jeszcze się nie zakończyły. Kiedy zrobiliśmy przerwę na rozprostowanie nóg i td przy stacji benzynowej wiozący nas Wiesiek zauważył, że coś złego dzieje się z motorkiem. Okazało się, że awaria była na tyle poważna, że musiał wezwać szefa z autokarem zastępczym. Szczęście w nieszczęściu było takie, że stało się to na parkingu w pobliżu toalet i kawiarni. Kiedy dojechał Jurek przesiedliśmy się do jego autokaru i ruszyliśmy w drogę. Z dwugodzinnym opóźnieniem ale i tak zadowoleni z pięknego dnia wróciliśmy do Chrzanowa.

KP.

Bieszczady 20-23.06.2019

W dniu 20.06.2019 wyruszyliśmy na kolejną przygodę z Bieszczadami. W drodze odwiedziliśmy Ośrodek Caritasu w Myczkowcach prowadzony przez Franciszkanów; zobaczyliśmy Ogród Biblijny, mini ZOO. Niestety Park Miniatur ,w którym można zobaczyć makiety Cerkwi Karpackich, był zamknięty. Byliśmy trochę rozczarowani, ale za to zobaczyliśmy nieopodal Ośrodka Skałki Myczkowskie. Z platformy widokowej zobaczyliśmy zakole Sanu, który w tym miejscu tworzy piękne meandry. Widać Zaporę w Myczkowie, i miejsce kultu św. Krzyża w Zwierzyniu. Następnie wjechaliśmy na miejsce widokowe w Lutowiskach, gdzie przed nami ukazała się wspaniała panorama pasma Tarnicy i Otrytu, który był naszym celem. Zwiedziliśmy w Lutowiskach Cmentarz Żydowski; społeczność żydowska stanowiła przez wieki duży odsetek mieszkańców tego targowego miasteczka. Stamtąd ruszyliśmy na zdobycie Otrytu. Przeszliśmy obok polany, gdzie nagrywane były sceny filmu „Pan Wołodyjowski”. Fakt ten upamiętnia tablica informacyjna na skraju Polany. Doszliśmy do kultowego Schroniska Chata Socjologa. Od początku działa tutaj bez prądu i innych zdobyczy cywilizacji, co stanowi o magii tego miejsca. Ponieważ Bieszczady słyną z tego, że z powodu braku sztucznego światła, zapylenia powietrza można w pogodną noc zobaczyć ponad 7000 gwiazd (w Krakowie tylko 200) zbudowano obok schroniska małe obserwatorium Astronomiczne. Zeszliśmy do Dwernika skąd pojechaliśmy na miejsce naszego noclegu do dzikiej, cichej Zatwarnicy.

W następnym dniu naszym celem był masyw Tarnicy. Plan był ambitny. Wybraliśmy długi (20 km) ale piękny widokowo szlak z Wołosatego, na Tarnicę, Halicz, Rozsypaniec, przełęcz Bukowską i z powrotem do Wołosatego. Najgorszy dla wszystkich był męczący odcinek z Przełęczy do Wołosatego. Niestety nie da się ominąć tej drogi. Za to piękne widoki z gór rekompensowały ten trud. Mieliśmy piękną pogodę. Tylko na chwilę postraszyła nas burza na szczycie Halicza. Zmęczeni ale szczęśliwi wróciliśmy do ośrodka. Gdzie czekała na nas jeszcze wieczorem uczta duchowa – wizyta w Kinie Końkret. W miejscu gdzie był dawniej Park Konny, i gdzie kręcono kultowe filmy o ciężkiej pracy drwali i wozaków, zakochane w Bieszczadach małżeństwo utworzyło w budynku stajni kino, gdzie można oglądnąć filmy – Hasło, Wolna Sobota, Wesołych Świąt. Filmy te były nakręcone wg. scenariusza Jerzego Janickiego, który mieszkał i tworzył nieopodal w Chmielu. Oglądnęliśmy film „Hasło” który wspaniale wprowadził nas w atmosferę ciężkiej pracy ludzi i koni w Bieszczadach. Wracaliśmy z kina w całkowitej ciemności; o godz. 22 wyłączają lampy uliczne. To są te Bieszczady do których tęsknimy i boimy się ich stracić

W kolejnym dniu wyruszyliśmy z miejscowości Brzegi Górne czerwonym szlakiem na połoninę Wetlińską. Pospacerowaliśmy po starym cmentarzu łemkowskim na terenie dawnej wsi Berechy Górne. Zobaczyliśmy piękne kamienne nagrobki dawnych mieszkańców. Ruszyliśmy czerwonym szlakiem i po godzinie byliśmy w schronisku Chatka Puchatka. Stworzył i prowadził to schronisko legenda Bieszczad Lutek Pińczuk. Teraz przejmuje je BPN. Po wojnie było to obserwatorium OPL Wojska Polskiego, potem przejęli je harcerze, i w końcu urządził je Lutek jako schronisko. Jeszcze jedna karta z historii Bieszczad została zamknięta. Pamięć o Lutku zostanie jednak wiecznie. Po pamiątkowym zdjęciu całej grupy ruszyliśmy w stronę Przełęczy Orłowicza. Po drodze zaskoczyła nas ulewa, która na szczęście nie trwała długo. Z przełęczy ruszyliśmy w stronę Suchych Rzek (kiedyś wsi u podnóży Połoniny). Po drodze zwiedziliśmy Chatę Bojkowską, gdzie zebrane są znaleziska z nieistniejących wsi. Można kupić książki o Bieszczadach, kupić miód i nalewki. Wieczorem czekało na nas ognisko, kiełbaski, zakąski, i jak zwykle przygrywał nam na gitarze niezastąpiony Jacek. Dzięki Jacku za te chwile z twoją gitarą. Dzięki wszystkim, którzy przy śpiewie dobrze się bawili.

Ostatni dzień to marsz do nieistniejących Wsi Hulskie i Krywe. Po wsiach pozostały tylko ruiny cerkwi i nagrobki dawnych mieszkańców. Bardzo ciche i urokliwe miejsce w dolinie Sanu. Pomyśleć że kiedyś tętniło tu życie. Polacy, żydzi i Rusini żyli ze sobą w zgodzie. Okrutna wojna zniszczyła ten świat po którym zostały tylko nazwy. Tymi przemyśleniami opuszczamy Kochane Bieszczady. Jeszcze tylko posiłek w zajeździe „Chata Huculska” i powoli wracamy do cywilizacji.

Istria 14-23.06.2019

Ponieważ podobało nam się przed dwoma laty w Poreču, postanowiliśmy znów tam pojechać. I znów zebrało się sporo chętnych.

W piątkowy wieczór wyruszyliśmy z chrzanowskiego Placu Tysiąclecia na południe wiezieni przez Wieśka i Ryśka. Nocą przejechaliśmy przez Czechy, Austrię, krótko przez Włochy i w sobotni poranek dotarliśmy do Słowenii a dokładnie do miejscowości Soča. Tam coś zjedliśmy i ruszyliśmy ścieżką wzdłuż rzeki o tej samej nazwie. Wybraliśmy najatrakcyjniejszy odcinek Doliny Sočy, uznawanej przez wielu za najpiękniejszą rzekę w Alpach. Szliśmy wzdłuż rzeki o wyjątkowo pięknej wodzie i wkrótce doszliśmy do odcinka nazwanego Wielkim Kanionem Sočy. Rzeka wcina się tu na kilkanaście metrów w wapienne skały, spadając z wysokich progów, gwałtownie zakręcając tworzy wspaniałe widowisko. Warto było przejść ten fragment ścieżki. Potem ruszyliśmy dalej autokarem, ciągle podziwiając otaczające drogę masywy Alp Julijskich.

Znów przekraczając niezauważenie kilka granic dojechaliśmy po południu do Poreča, by zakwaterować się w znanym nam już hotelu Delfin. Poszło to dość sprawnie i mieliśmy jeszcze przed kolacją chwilę czasu na zejście nad morze lub krótką kąpiel w hotelowym basenie.

Kolacjom i śniadaniom znów poświęcę tylko jedno zdanie, żeby się nie powtarzać: były obfite (jak to w przypadku bufetu – można jeść, ile się zmieści a nawet więcej), bardzo urozmaicone i całkiem smaczne (tylko do jajecznicy nie zdołałem się przekonać, choć zazwyczaj jest moim ulubionym daniem na śniadanie) ale nie przytyłem przez ten tydzień bo było dużo ruchu.

Na niedzielne przedpołudnie zaplanowany był spacer do starego centrum Poreča. To ładne kilka kilometrów, bo cały Poreč rozciąga się na długości około 20 km wzdłuż wybrzeża na północ i południe od centrum. Wygodna ścieżka wije się wzdłuż linii brzegowej obfitującej w zatoki i cyple, omijając kolejne hotele. Po drodze jest mnóstwo miejsc zachęcających do odpoczynku i kąpieli w morzu – nie omieszkaliśmy skorzystać z tej okazji, bo upał męczył a chłodna woda Adriatyku kusiła.

Po kolacji spotkaliśmy się w dość licznym gronie „na murku” (taka umowna nazwa tego miejsca nad brzegiem morza funkcjonowała później), żeby przyjąć do koła PTTK Fablok kilkoro nowych członków, poznać się, nawiązać bliższą więź. Nie zabrakło kropelki „dla zdrowotności”, wspomnień ze wspólnych wyjazdów, planów na przyszłe podróże, starych i nowszych kawałów.

W starym centrum odwiedziliśmy ruiny pozostałe po rzymskich świątyniach, bazylikę św Eufrazjana (bardzo ciekawa świątynia z pięknymi mozaikami), pospacerowaliśmy po urokliwych, wąskich uliczkach i mieliśmy czas na własne zajęcia. Powrót odbył się w podgrupach, bo spora część uczestników skusiła się na przejazd „vlaczkiem” (tak nazywają tu mini-pociąg wożący chętnych z centrum do naszej okolicy) a inni wracając zatrzymywali się na dłuższą lub krótszą kąpiel – w zależności od chęci.

Po powrocie każdy miał jeszcze czas na odświeżającą kąpiel w morzu lub hotelowym basenie. A basen, napełniony wodą morską jednych przyciągał wygodą (brak fal i gładka powierzchnia dna, brzegów i otoczenia zamiast betonowo – skalnego wybrzeża morskiego) a innych odpychał nadmierną wygodą (brak fal i otwartej przestrzeni morza).

Tym razem po kolacji mniejsze podgrupy spotkały się „na murku” lub nad basenem, gdzie wieczorem grały do tańca zespoły i można było usiąść wygodnie przy stolikach w przerwach między tańcami sącząc nieśpiesznie piwo lub coś innego. W kolejnych dniach te dwie możliwości zostały uzupełnione o wyjście do nieodległego lokalu z muzyką (nieco lepszą od tej nad basenem), wyjście na koncert nad laguną (był taki jeden wieczór) lub spacery.

Na poniedziałek zapowiedziana była wycieczka rowerowa. Ku mojemu zdziwieniu po śniadaniu zebrało się nas dziesięcioro, choć informowałem, że będzie dość daleko i wszyscy wiedzieli, że jest gorąco. Wypożyczyliśmy rowery i ruszyliśmy nad Zalew Limski. Po drodze przejechaliśmy przez Fontanę, Vrsar (tu przystanęliśmy na krótki odpoczynek na terenie otwartej galerii rzeźb Duszana Dżamoniji) i wreszcie wjechaliśmy na leśne drogi poprowadzone wzdłuż kanału. Tu, w cieniu drzew jechało się nieco łatwiej, mimo ciągłego wznoszenia się drogi. Wreszcie dotarliśmy do miejsca zwanego Klasztor (bo rzeczywiście był tam kiedyś klasztor, po którym zostały zrujnowane budynki) i zatrzymaliśmy się przy barze dla rowerzystów. Jest to świetne miejsce na odpoczynek i uzupełnienie płynów, więc licznie przejeżdżający tu turyści chętnie korzystają z okazji.

Po odpoczynku dalsza trasa wiodła, niestety, drogą o sporym ruchu samochodów. Wkrótce przystanęliśmy znów, by z przydrożnej platformy widokowej spojrzeć w dół na zalew. Spotkaliśmy w tym miejscu kilkoro turystów z Krakowa i innych z Mysłowic (mieszkających także w hotelu Delfin). I tu nadeszła pora na decyzję: zjeżdżamy, czy nie. Większość była zdecydowana na dalszą jazdę a moment zastanowienia dotyczył nielicznej grupki. A zastanowić się należało, bo po zjeździe (120 m różnicy poziomów) nad zalew trzeba było wkrótce wrócić tyle samo w górę. W końcu na parkingu pozostała jedna osoba a pozostali śmignęli w dół ciesząc się z grawitacji.

Jeszcze około kilometra wzdłuż zalewu i dotarliśmy do celu. Jest tam parking, przystań, restauracja a przede wszystkim piękny widok na wcinający się głęboko w ląd język morza otoczony wysokimi zboczami. Ponieważ zalew wraz z otoczeniem jest rezerwatem przyrody, nie urządzono tam kąpieliska i to jest chyba jedyny mankament tego miejsca. Ale można tam wygodnie odpocząć, uzupełnić płyny w organizmie, zrobić mnóstwo fotografii. Kiedy już to wszystko zrealizowaliśmy, wsiedliśmy znów na rowery i rozpoczęliśmy – zrazu łagodny, potem stromy – podjazd. Nie da się ukryć, że na stromym odcinku prawie wszyscy krócej lub dłużej prowadzili rowery, ale wreszcie wszyscy osiągnęli parking na szczycie. Potem jeszcze kawałek i znów przystanęliśmy przy znanym barze obok klasztoru. Tu się naprawdę świetnie odpoczywa.

Powrót zaplanowaliśmy inną drogą. Przez niewielkie miejscowości Gradina, Montiżana, Dracevac, Fuskulin dojechaliśmy do naszej ulubionej Zielonej Laguny. Łącznie przejechaliśmy około 50 km, w upale, ale do bazy wróciliśmy w niezłej formie, zadowoleni z pięknej wycieczki i dumni z wyczynu. Ponieważ było dość wcześnie jeden z uczestników namawiał na drugą część podróży, ale nie znalazł chętnych do towarzystwa. Po oddaniu rowerów mieliśmy jeszcze czas na kąpiel w morzu lub basenie.

Na wtorek umówiliśmy się z Józefem (ciekawa postać: pół-Węgier, pół-Chorwat w pocie czoła zarabiający na życie świadczeniem różnych usług wczasowiczom) na fish-picknic. Przyszedł po nas po śniadaniu i poprowadził na niedaleką przystań, gdzie wkrótce dopłynął stateczek Perła. Zaokrętowaliśmy się wraz z tłumem innych chętnych i rozpoczął się rejs. Józef krążył po stateczku częstując powitalnymi trunkami swojej produkcji, dwóch muzyków grało – może nieco zbyt głośno – na powitanie, słońce przygrzewało, lekka bryza chłodziła – nastrój wkrótce się rozluźnił. Muzycy (bracia) byli dobrze przygotowani i chyba wykształceni w swoim fachu: potrafili zagrać odpowiednie melodie a nawet zaśpiewać wraz z różnymi grupami narodowymi (z nami śpiewali Szła dzieweczka i Sokoły) a także grali na miejscowych instrumentach ludowych (różnych fujarkach, kobzie). Płynęliśmy wzdłuż wybrzeża na południe, potem w głąb Zalewu Limskiego (to 10 km morza wcinającego się między wysokie zbocza) i wreszcie dopłynęliśmy do Rovinja. Tu była przerwa na spacer po tym miasteczku. Weszliśmy na szczyt wzgórza nad portem (kiedyś była to wyspa), na którym zbudowano bazylikę św Eufemii. Zajrzeliśmy do wnętrza podziwiając ołtarz boczny poświęcony patronce kościoła i duże obrazy prezentujące sceny z jej życia i sprowadzenie jej zwłok do Rovinja. Po zejściu do poziomu morza rozeszliśmy się, by indywidualnie spacerować po urokliwych uliczkach miasteczka, zasiąść w którymś z licznych barów lub przejrzeć ofertę bazaru.

O umówionej porze wróciliśmy na pokład, gdzie wkrótce załoga poczęstowała nas pieczoną rybą (makrela) z surówką i pieczywem. Było też coś do popicia. Posiłek był smaczny, napoje uzupełniano w miarę potrzeb, wkrótce więc humory poprawiły się znacznie. Statek odpłynął, muzycy znów pokazali swój kunszt i było wesoło.

Kolejny przystanek był w przystani we Vrsarze. Można tu było podejść do centrum miasteczka (kawałek w górę) lub tuż obok przystani skorzystać z plaży i kąpieli. Większość uczestników wybrała tę drugą możliwość. W upalnym dniu chwila na ochłodę w morzu i słodkie lenistwo w nadbrzeżnym cieniu była wspaniała.

Ostatni fragment rejsu – powrót do Zielonej Laguny – minął szybko. Opuszczaliśmy gościnny pokład Perły w świetnych humorach.

Zakończenie tego dnia nie odbiegało od poprzednich: krótka kąpiel przed kolacją, posiłek, chwila oddechu i tańce na tarasie nad basenem.

W środę po śniadaniu wyjechaliśmy na wschód, do Rijeki. Zwiedzanie tego miasta rozpoczęliśmy od jego najstarszej części – zlokalizowanego na jednym ze wzgórz Trsatu. To tu jeszcze przez Rzymianami zbudowano pierwsze umocnione siedziby rozbudowywane przez kolejnych władców tych ziem. Pozostały po tych czasach zamek można teraz zwiedzać podziwiając wspaniałe widoki na wzgórza poprzecinane głębokimi dolinami a z drugiej strony – centrum Rijeki i zatokę Kvarner. Oprócz zamku jest tam także znane sanktuarium franciszkańskie Matki Boskie Trsatskiej. Po odwiedzeniu obu tych miejsc rozpoczęliśmy zejście do centrum po ponad sześciuset schodach. A w centrum warto pospacerować po Corso – pieszym trakcje prowadzącym równolegle do wybrzeża, odwiedzić katedrę (niestety zamknięta), obejrzeć ruiny pozostałe po centrum rzymskiego miasta i kilka okazałych budowli urzędowych z czasów Habsburgów (Muzeum Miejskie, Teatr, Pałac Sprawiedliwości …). Również widoczna na każdym kroku współczesność Rijeki jest dość ciekawa: nabrzeże morskie z mariną, liczne restauracje i bary, mała architektura umiejętnie włączona w starą tkankę miejską – wszystko to sprawia dobre wrażenie.

W odpowiednim czasie zebraliśmy się, trochę poganiani przez nadciągające chmury wsiedliśmy do autokaru i wróciliśmy do bazy na pewnym odcinku obficie omywani ulewnymi strugami deszczu (na szczęście autokar jest szczelny). W Zielonej Lagunie było już pięknie, słonecznie i ciepło – można było kontynuować dzień zgodnie z najlepszymi zwyczajami.

Na czwartkowy poranek zaplanowany był wyjazd do Rovinja, ponieważ jednak już tam byliśmy, wyjechaliśmy w innym kierunku. Na początek dojechaliśmy do Nowej Wsi (Nova Vas), gdzie jest udostępniona do zwiedzania Jaskinia Baradine. To niezbyt wielka (głęboka na 132 m ale schodzi się tylko 60 m poniżej poziomu wejścia) ale ciekawa jaskinia krasowa (właściwie – studnia, bo rozbudowana głównie w pionie) z ładną szatą naciekową. Wygodne schody, przemyślane oświetlenie, kompetentny przewodnik (nie mówiący po polsku, ale dobrze po niemiecku co łatwo można było tłumaczyć) – wszystko to sprawia, że zwiedzanie jest przyjemnością. Na dnie udostępnionej części można zobaczyć niewielkie jeziorko z pływającymi dwoma okazami odmieńca jaskiniowego – unikalnego płaza żyjącego w niewielu jaskiniach. Po wyjściu zakupiliśmy pamiątkowe zdjęcia albo magnesy z naszym zdjęciem. Sprawny fotograf zrobił je przed naszym wejściem do jaskini a po chwili już był gotów do sprzedaży. Była też chwila na uzupełnienie płynów. Jest tam jeszcze ekspozycja Tractor Story, ale nasi uczestnicy nie byli nią zainteresowani.

Kolejnym punktem czwartkowego programu był Novigrad – sympatyczne małe miasteczko nadmorskie z pozostałościami murów miejskich, kościołem św Maksymiliana i Pelagiusza, niewielkim ryneczkiem z ratuszem. W kościele akurat trafiliśmy na koniec mszy św z okazji Bożego Ciała i wkrótce byliśmy świadkami tradycyjnej procesji. Oprócz tych atrakcji są tam liczne kawiarnie, restauracje, bary i, na wyciągnięcie ręki, nabrzeże morskie. Oczywiście, jak wszędzie na tym terenie są to skały i beton, ale dobrze przygotowane do kąpieli (dla umiejących pływać, rzecz jasna). Po zakosztowaniu tych atrakcji, wracając do autokaru skusiłem się na porcję pieczonej na rożnie jagnięciny. W naszym hotelu robią lepszą ale za to tu jest droga. Jeszcze tuż przed odjazdem odwiedziliśmy market, gdzie w rozsądnych cenach można było kupić artykuły pierwszej (i drugiej …) potrzeby. W sumie był to przyjemny dzień, choć nie wyjeżdżaliśmy daleko. A po powrocie – zgodnie z tradycją.

Na piątek pozostało nam odwiedzenie Opatiji i zdobycie Vojaka. To właściwie dwa różne programy dla dwóch grup zainteresowań. Tak więc w Opatiji, dokąd dojechaliśmy najpierw wysiedli ci, których zainteresowało to znane i popularne letnisko na wybrzeżu Kvarneru. Jest to pięknie urządzone miasteczko ze stylową promenadą nadmorską, licznymi ponad stuletnimi hotelami i pensjonatami, piękną plażą.

Mniej liczna grupa (7 osób) pojechała dalej, by po pokonaniu olbrzymiej liczby serpentyn wyjechać na przełęcz Pokłon (950 m npm) i ruszyć stąd w stronę szczytu Vojaka (1400 m npm). Droga a potem górska ścieżka wiodła przez las wznosząc się mniej lub bardziej stromo. Pokonanie około 7 km i 450 m różnicy poziomów zajęło nam około 2 godzin. Na grzbiecie Vojaka dociera się najpierw do widocznych z daleka instalacji wojskowych (nic więcej nie opiszę, bo to tajne) a potem do wieży widokowej z punktem informacyjnym i sklepikiem z pamiątkami. Warto tam wejść, bo szczyt jest odkryty i umożliwia podziwianie widoków w zakresie 360°. Na pulpicie wieży widokowej wyryta jest ściąga opisująca panoramę – bardzo rozległą i daleko sięgającą (po Triglav i Marmoladę) ale my nie mieliśmy aż tak dobrych warunków. Widzieliśmy, oczywiście, zatokę Kvarner z Rijeką i najbliższymi wyspami (m in Krk), Risnjaka (byliśmy tam przed dwoma laty) i jeszcze trochę więcej. Po zobaczeniu wszystkiego, co się dało, zrobieniu zdjęć, odpoczynku, uzupełnieniu płynów ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem prawie cały czas drogą dojazdową. Na przełęczy Pokłon wsiedliśmy do autokaru by znów pokręcić się po serpentynach i zjechać do Opatiji. Tam zabraliśmy pozostałych uczestników i powróciliśmy do bazy. Wszyscy byli bardzo zadowoleni z tego dnia: i Vojak (dla miłośników gór) i Opatija (dla szukających wypoczynku) są bardzo atrakcyjne.

Sobota była ostatnim dniem w Poreču. Było jeszcze trochę czasu na ostatnią kąpiel w morzu, zakupy i już trzeba było żegnać gościnny hotel Delfin.

Mieliśmy tego dnia w planie zwiedzenie Predjamskiego Hradu i Jaskini Postojnej ale ogromne korki na drodze (8 km pokonywaliśmy przez 2 godziny) uniemożliwiły wejście na czas do zamku. Zdążyliśmy do Jaskini. I bardzo dobrze, bo jest to atrakcja na skalę światową. To, że jest olbrzymia (kilkadziesiąt km zbadanych korytarzy), w jednym terminie wchodzi tam kilkaset osób i jeździ się po niej specjalną kolejką to tylko początek. Korytarze i komory, przez które się przechodzi są rewelacyjne ze względu na szatę naciekową. Takiego bogactwa, różnorodności i piękna wapiennych utworów trudno szukać gdzie indziej. Kogoś, kto szuka najbliższego kontaktu z naturą może razić kolosalna komercjalizacja jaskini (właśnie te tłumy, betonowe, szerokie drogi piesze, fragmenty przejść sztucznie wykute w skale, widoczne uszkodzenia szaty naciekowej dla przygotowania dróg przejazdu kolejki i przejścia pieszych, duży sklep z pamiątkami w ostatniej zwiedzanej komorze) ale chyba nie ma odwrotu od tego trendu – jeśli miliony ludzi chcą podziwiać najpiękniejsze na świecie miejsca, to musi to tak wyglądać.

Po wyjściu z jaskini podjechaliśmy jeszcze do Predjamskiego Hradu, żeby przynajmniej zrobić kilka zdjęć z zewnątrz. I było warto, bo zamek prezentuje się świetnie. Jeszcze raz żałowaliśmy, że warunki drogowe uniemożliwiły nam wejście do wnętrza.

No i już pozostał nam tylko nocny przejazd przez kawałek Europy do domu. Kilka godzin jazdy, kilka przystanków na stacjach i wreszcie rano jesteśmy w Chrzanowie. Żegnamy się bardzo zadowoleni z pięknej przygody, jaką przeżyliśmy. Była okazja zobaczenia wielu ciekawych miejsc, odpoczynku na plaży, rozrywki, spotkania sympatycznych ludzi – było pięknie. Za rok znów gdzieś wyjedziemy a może nawet wcześniej.

KP.

Węgry 01-05.05.2019

1-maja wyruszamy i na zachodnie Węgry zmierzamy.

Do Sopronu docieramy i Kozi Kościół oglądamy.

Do Fertodu przyjeżdżamy i bogate wnętrza pałacu podziwiamy.

Do Szekesfehervaru przybywamy i dobrą kawę popijamy.

Do Veszpremu się wybieramy i na koniec świata docieramy.

Później do miasta Tihany się udajemy i pyszne lawendowe lody jemy.

W Tapolcy w jaskini pływamy i sztukę wiosłowania zgłębiamy.

Poszło nam nieźle, bo topielców w grupie nie mamy.

Pojechaliśmy do Keszthely i pałac żeśmy widzieli,

A w nim powozownia taka, jakiej nawet w Wersalu nie mieli.

Biblioteka tu ogromna i na działy podzielona.

Widać, że wiedza była ważna, bo dynastia to rozważna.

Do Koszeg żeśmy jechali i na przedgórzu Alp wylądowali.

Tam Węgrzy Turków pokonali i Europę uratowali.

W Jaku, w starym kościele, widzieliśmy rzeźb wiele.

Potem wyruszyliśmy do Szombathely, gdzieśmy pomnik James’a Joyce’a widzieli.

W Gyorze, dzięki Ci Boże, każdy zupę gulaszową wreszcie zjeść może.

Z Węgrami się żegnamy i miasto Papa oglądamy.

Do Chrzanowa wracamy i przez strugi deszczu się przedzieramy.

Ze stacji benzynowej ruszamy i na nikogo nie czekamy.

Przed północą do naszego miasta powracamy.

Za wycieczkę dziękujemy, do następnej dotrwać chcemy.

„Wakacje 2019” – GGS

Wczesnym rankiem, wyjechaliśmy z Kołem Grodzkim PTTK, pod przewodnictwem pana Henryka Banacha na Węgry, jechaliśmy przez Czechy, Słowację i Austrię.

Pierwszą atrakcją na Węgrzech było zwiedzanie miasta Sopron położonego blisko granicy z Austrią. Zobaczyliśmy między innymi starą synagogę, rynek, wieżę ogniową oraz Kozi Kościół. Następnie udaliśmy się do Fertod, gdzie zwiedziliśmy piękny pałac Esterhazych z drugiej połowy XVIII wieku. Później udaliśmy się do Badascony, do miejsca naszego zakwaterowania w „Camping Eldorado”, gdzie czekała już na nas kolacja. Po posiłku mogliśmy swobodnie podziwiać piękno Balatonu.

Drugiego dnia, zaraz po pysznym śniadaniu, wyruszyliśmy do Veszprem, gdzie zwiedzaliśmy Katedrę św. Michała, Teatr, Ratusz. Zobaczyliśmy również Bramę Bohaterów oraz Plac Staromiejski. Dalej udaliśmy się do Szekesfehervar, gdzie mogliśmy podziwiać średniowieczny ogród ruin, Plac Ratuszowy, Pałac Biskupi, Klasztor Cystersów. Katedra św. Stefana. Następnie udaliśmy się do Tihany, tu zobaczyliśmy opactwo Benedyktyńskie, skansen, Pisky setany i Wzgórze Echa. Po pełnym dniu wrażeń wróciliśmy do Badascony na kolację.

Kolejnego dnia naszą pierwszą atrakcją były ruiny zamku Szigliget. Później udaliśmy się do Tapolcy, gdzie zwiedzaliśmy jaskinię jeziorną, główną atrakcją tego miejsca było płynięcie łódką w jaskini. Następnie udaliśmy się do Keszthely, tutaj podziwialiśmy piękny Pałac Festeticsów, Kościół NMP Królowej Węgier, mogliśmy również pospacerować Deptakiem Kossutha. Wieczorem wróciliśmy na kolację, a później w czasie wolnym każdy mógł wypełnić swój czas według własnego upodobania.

Czwartego dnia, zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w drogę do malowniczego Koszeg, gdzie Polka, Pani Magda, bardzo ciepło nas powitała. W tracie spaceru mogliśmy zobaczyć starówkę, Dom Komendanta, Ratusz oraz Zamek Jurisitsa. Potem pojechaliśmy do Szombathely, zwiedzając podczas spaceru zbytki tego miasta. W mieście Jak podziwialiśmy kościół św. Jerzego. Następnie w Parku Narodowym Orszeg zobaczyliśmy skansen w Pitjerszer, dzwonnicę w Pankasz, kościół św. Piotra oraz kościół ewangelicko-reformowany w Velemer. Pod koniec dnia udaliśmy się do Campingu Eldorado na smaczną kolację.

Piątego i ostatniego dnia naszego pobytu, zaraz po śniadaniu i spakowaniu się, wyruszyliśmy w drogę powrotną do Polski, oczywiście po drodze dalej zwiedzając. Na początku pojechaliśmy do Papa, zobaczyliśmy tam Kościół św. Szczepana Męczennika, a także Pałac Esterchazych. Kolejno udaliśmy się do Pannonhalma, a później na zwiedzanie Gyor, gdzie podziwialiśmy Wzgórze Kapitualne, Ratusz, Rynek oraz Teatr Narodowy. Po ostatniej atrakcji wyruszyliśmy w drogę powrotną do Polski, jadąc przez Słowację.

Podczas naszego pobytu na Węgrzech mogliśmy bardzo dużo zobaczyć i zwiedzić. Węgry oczarowały nas pięknymi i malowniczymi miasteczkami wybudowanymi w południowym stylu. Podczas przejazdu do różnych miast można było podziwiać ogromne winnice. Sama wycieczka była bardzo dobrze zorganizowana, a nasz przewodnik, pan Henryk Banach sprawił ze nasza wyprawa była bardzo interesująca.

KF

Biecz 06 – 07. 04. 2019 r

Wczesnym rankiem, 6 kwietnia 2019 r, wyjechaliśmy z Kołem Grodzkim PTTK z Chrzanowa w kierunku Gnojnika, Gromnika i Ciężkowic. To właśnie w Ciężkowicach czekały na nas pierwsze atrakcje tej wycieczki. Skamieniałe Miasto to rezerwat przyrody, tu ożywają dawne legendy i pojawiają się stare postaci. Obejmuje on zalesiony teren około 15 ha, na którym znajdują się malownicze skałki zbudowane z piaskowca ciężkowickiego. Istnieje kilka legend wyjaśniających pochodzenie skamieniałego miasta. Według jednej z nich zamianą w skały zostali ukarani mieszkańcy miasta za swoją chciwość lub rozwiązłość. Tak naprawdę jednak skały te narodziły się z osadów prehistorycznego dna morskiego. Każda skała ma swoją nazwę, mamy tu więc skałę Grunwald, Piekło, Czarownicę, Ratusz, Orzeł, Borsuk, Basztę Paderewskiego i wiele innych o intrygujących nazwach. To bardzo ciekawy i pouczający szlak. Poranny spacer po zroszonych ścieżkach dobrze nam zrobił.

Naszym następnym obiektem na trasie do Biecza był Kościół św. Filipa i Jakuba w Sękowej, to jeden z najcenniejszych kościołów drewnianych Małopolski. Wzniesiono go w 1520 r. z ręcznie ciosanych bierwion modrzewiowych. W XVIII w. dostawiono wieżę i rozłożyste soboty. Powierzchnie kościoła, z wyjątkiem izbicy, pokryte są gontem, co potęguje malowniczość bryły. Obecne wyposażenie stanowi m.in. późnorenesansowy ołtarz główny z pocz. XVII w., zrekonstruowany w latach 1948–49 po dewastacji w 1915 r. W bogato polichromowanym ołtarzu widnieje obraz przedstawiający św. św. Mikołaja, Benedykta i Antoniego oraz rzeźba Zbawiciela Świata. Obiekt w 2003r. został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Naturalnego UNESCO. Obiekt budzi nasz podziw, jesteśmy dumni z takich zabytków .

Zmierzaliśmy dalej wprost do Gorlic, ale samo miasto nie zatrzymało nas na dłużej, bo naszym celem był przecież Biecz i ziemia biecka .

Wzgórze , na którym znajduje się miasto Biecz było już zamieszkiwane przez ludzi neolitu. Szesnaście baszt, z murami obronnymi i barbakanem oraz przepływającą rzeką Ropa zapewniało mieszkańcom bezpieczeństwo i możliwość rozwoju. Pięknego rozwoju, bo kto pierwszy raz zobaczy to Stare Miasto, będzie jak ja, zachwycony.

Wędrówkę po zabytkach Biecza rozpoczęliśmy oczywiście od Ratusza, potem Dom z Basztą, czyli zabytkowa kamienica z 1523 roku, gdzie zobaczyliśmy pierwszą na Podkarpaciu aptekę. Pieczołowicie odtworzona i zachowana do dziś działa na człowieka swym uzdrowicielskim czarem i tajemniczą magią. Oprócz tego zgromadzono tu mnóstwo przedmiotów codziennego użytku mieszkańców. To bardzo bogate muzeum a w nim ekspozycja dawnego rzemiosła i sztuki.

Następnie odwiedziliśmy Kromerówkę, renesansową kamienicę z 1519 roku, gdzie znajduje się bogata ekspozycja poświęcona Marcinowi Kromerowi i Wacławowi Potockiemu.

Nie sposób było pominąć klasztoru i kościoła Ojców Franciszkanów z XVII wieku, to jeden z pierwszych powstałych na ziemiach polskich klasztorów reformackich. Kościół jest w stylu barokowym o prostym, jednolitym wystroju wnętrza. Zatrzymaliśmy się również przy Urokliwej Baszcie Kowalskiej, która jest usytuowana przy Placu Biskupa Marcina Kromera i zamyka ciąg miejskich fortyfikacji. Biecz ma swoją urokliwą Starówkę, średniowieczny układ urbanistyczny. To jedno z najpiękniejszych polskich miasteczek, bywa nazywany Parva Cracowia. Posmakowaliśmy także tutejszych pierników, to specjalność tego miasta.

Kolejny punt naszej Wycieczki to Karpacka Troja w Trzynicy k/ Jasła. Miejsce, w którym powstał Skansen należy do najważniejszych stanowisk archeologicznych w Polsce o wyjątkowym znaczeniu dla poznania pradziejów całej Europy Środkowo-Wschodniej. W trakcie prac wykopaliskowych, zwłaszcza tych prowadzonych od 1991 r przez Jana Gancarskiego, odkryto tu ponad 160 tys. zabytków, na które składają się naczynia, wyroby z ceramiki, krzemienia i kamienia, kości i rogu, a także brązu i żelaza. Wiele z nich jest zabytkami unikatowymi, uznawanymi za wspaniałe dzieła dawnej sztuki i rzemiosła. W Trzcinicy odkryto jedną z pierwszych silnie ufortyfikowanych osad znanych z terenu Polski, która powstała w początkach epoki brązu, ponad 4000 lat temu! To także tu odkryto pierwszą w Polsce osadę zakarpackiej kultury Otomani-Füzesabony odznaczającej się wyraźnymi wpływami śródziemnomorskimi, datowaną na okres 1650-1350 p.n.e. Ze względu na rangę tego odkrycia, chronologię oraz wyraźne wpływy południowo-europejskie miejsce to nazwane zostało Karpacką Troją. Drobny deszczyk nieco odebrał mam uroków, ale zapewne wrócimy tu jeszcze kiedyś. Nieco zmęczeni dojechaliśmy do Moderówki, tu czekała na nas „Venus”, Hotel Venus i ciepła kolacja .

W drugi dzień obraliśmy kurs na Odrzykoń, by dotrzeć do Kamieńca. To słynny zamek gotycki rozbudowany w renesansowym stylu, doskonale znany z komedii „Zemsta” A. Fredry. Dziś Kamieniec to dostojne ruiny, widoczne z daleka, a ze wzgórza, na którym zamek był posadowiony rozciąga się szeroka panorama widokowa. Ciągle trwają tu prace renowacyjne, a fragmenty słynnego muru ciągle mają się dobrze i są turystyczną atrakcją.

Tuz obok zamkowego wzgórza znajduje się Skalny Rezerwat Prządki. Rezerwat tworzy zespół ostańców skalnych; skały mają ponad 20 m. Są zbudowane z gruboziarnistego piaskowca ciężkowickiego. Nazwa rezerwatu pochodzi od legendy, według której skały są dziewczętami zamienionymi w kamień za przędzenie lnu w Wielkanoc. Niektóre ostańce mają nazwy, m.in. Prządka-Matka, Prządka-Baba, Herszt. To najczęściej odwiedzany rezerwat skalny na Podkarpaciu.

Pożegnaliśmy Prządki, kierując się w kierunku kolejnej miejscowości na mapie Podkarpacia. Kościół pw. Wszystkich Świętych to gotycki, drewniany kościół znajdujący się we wsi Blizne, z połowy XV wieku, wpisany wraz z innymi na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Kościół w Bliznem jest jednym z najcenniejszych obiektów drewnianej architektury sakralnej w Polsce. Bardzo interesująca opowieść lokalnej przewodniczki bardzo nas ujęła . Kościół w Haczowej to kolejny zabytek i kolejna perełka sakralnej architektury drewnianej z XIV wieku .

Ostatnim punktem naszej wycieczki było miasto Krosno. Spokojny spacer po Rynku i okolicznych uliczkach oraz ciepły posiłek w tutejszych lokalach pozwolił, zaznajomić się z klimatem tego miasta. Punktem kulminacyjnych było jednak Centrum Dziedzictwa Szkła. Tutaj, przez ponad dwie godziny uczestniczyliśmy w pokazie produkcji i zdobienia szkła. Śledziliśmy kolejne etapy powstawania szklanych wazonów, pater, pucharów, kielichów i innych ozdób. Podziwialiśmy kunszt pracowników, niejednokrotnie artystów, bo wytwarzanie tych szklanych przedmiotów wymaga nie lada umiejętności. Każdy eksponat to dzieło kilku artystów sztuki szklanego rękodzieła. W piwnicach przedprożnych oraz w sali wystaw czasowych zapoznać się można z ekspozycjami prezentującymi zarówno szkło artystyczne, wykonane przez najlepszych polskich twórców, oraz użytkowe – wspaniałe przykłady najwyższego kunsztu wzornictwa użytkowego.

Zobaczyliśmy więc na żywo produkcję szkła, wzięliśmy udział w warsztatach szklanego rzemiosła, podziwialiśmy wspaniałe dzieła szklanej sztuki, no i w bajecznie kolorowym sklepie firmowym kupiliśmy piękne szklane pamiątki.

Wieczorem, pełni wrażeń i bogatsi w nową wiedzę, udaliśmy się w drogę powrotną do Chrzanowa.

EW

Na krokusy 07. i 13.04.2019

Popularność kwietniowych wypraw w Tatry „na krokusy” rośnie z każdym rokiem. W niedzielny poranek z chrzanowskiego Placu Tysiąclecia wyjeżdżały dwa autokary zapełnione przez członków i sympatyków Oddziału PTTK zmierzających na Halę Kondratową i dwa wiozące członków i sympatyków bratniej organizacji do Doliny Chochołowskiej. Obawialiśmy się wielkiego najazdu amatorów krokusów na Tatry.

Dojazd do zakopiańskiego parkingu pod skocznią przebiegł szybko i sprawnie, za wyjątkiem niewielkiego opóźnienia na przystanku przy stacji benzynowej przed Nowym Targiem, gdzie tradycyjnie korzystamy z toalety i automatów z kawą – tu właśnie utworzyła się spora kolejka, złożona głównie z bielskich przewodników zmierzających na szkolenie do Krościenka. Ale taki problem to nie problem.

Po opuszczeniu autokarów skierowaliśmy się do Kuźnic i dalej, w stronę Polany Kalatówki. Współwędrowców było sporo ale nie był to zwarty tłum. Na Kalatówkach okazało się, że krokusy są, ale niezbyt liczne i nie w pełni jeszcze rozwinięte. Poszliśmy więc dalej. A dalej było już po śniegu. Udeptany na ścieżce śnieg przeważnie nie stwarzał problemów i tylko jeden stromy, wyślizgany przez tysiące turystów odcinek był nieco trudny do przejścia, ale wszyscy sobie z nim poradzili.

Na Hali Kondratowej było już mnóstwo ludzi. Tu, oczywiście, śnieg zalegał jeszcze wszędzie, o krokusach nie mogło być mowy, ale nikt nie żałował przyjścia w to piękne miejsce. Błękitne, bezchmurne niebo, osłonecznione i ośnieżone zbocza i szczyty gór były wspaniałą nagrodą za trud dojścia na halę. W schronisku PTTK można sobie było także ufundować nagrodę w postaci kawy z szarlotką lub innego smakołyku. Po dłuższej chwili odpoczynku i zachwycania się panoramą kilka osób z naszej grupy postanowiło ruszyć jeszcze dalej. Skierowaliśmy się w stronę Przełęczy Kondrackiej. Początkowo dość łagodnie, później coraz bardziej stromo podchodziliśmy w kierunku widocznej przełęczy. Po drodze nasza nieliczna grupka jeszcze topniała i ostatecznie cel (1725 m npm) osiągnęło trzech najbardziej wytrwałych. Do szczytu Giewontu było stąd już niedaleko, ale nie mieliśmy dość czasu, żeby tam dojść, więc po krótkim postoju rozpoczęliśmy zejście, tą samą trasą, którą niedawno pokonaliśmy.

W drodze powrotnej zajrzeliśmy do schroniska PTTK na Kalatówkach, gdzie jest znacznie więcej miejsca dla konsumentów i większy wybór dań niż na Kondratowej, choć nie ma takiego klimatu. A potem pozostał już tylko spokojny powrót do autokaru. Spora część grupy zeszła znacznie szybciej z Kondratowej by odwiedzić centrum Zakopanego.

Kiedy wszyscy zgromadziliśmy się w autokarze, ruszyliśmy w drogę do Chrzanowa. Przejeżdżając w rejonie wylotu Doliny Chochołowskiej widzieliśmy zaparkowane, gdzie się dało, tysiące samochodów. Później, na stacji gdzie przystanęliśmy, spotkaliśmy wracających z tej doliny turystów z bratniej organizacji i dowiedzieliśmy się, że były tam niesamowite tłumy ludzi. Również na tej stacji spotkaliśmy nieco mniejszą grupę znajomych z Chrzanowa zwiedzających góry we własnym gronie – wracali z Gorców.

Cieszymy się, że góry stają się coraz popularniejsze, choć prowadzi to czasem do przesady.

W kolejny weekend – tym razem w sobotę – znów wybraliśmy się w Tatry – tym razem do Doliny Chochołowskiej. Znów wyjechało nas sporo, choć pogoda popsuła się i zapowiadano odwrót wiosny. Ponure niebo zniechęciło wielu turystów i na parkingu na Siwej Polanie nie było wielkiego tłoku.

Przejście Doliną Chochołowską nie zachwyciło – nisko zalegające chmury radykalnie ograniczały widoczność na szczyty, przygnębiający był też widok gołych, po wiatrołomach, zboczy i licznych pni ściągniętych ze stoków na dno doliny. Dopiero na Polanie Chochołowskiej, fioletowej od krokusów, poprawiły się nam humory. Było się czym zachwycać i było co fotografować.

Po krótkim odpoczynku w schronisku PTTK kilka osób ruszyło wyżej. Wspinając się, zrazu łagodnie, później ostrzej dotarliśmy na Grzesia (1653) i tu zostaliśmy nagrodzeni: co jakiś czas na kilka minut chmury ustępowały znad szczytów i pokazywały się nam spore fragmenty Tatr Zachodnich: Rakoń, Wołowiec, Salatyn, Osobita a z przeciwnej strony Trzydniowiański Wierch.

Wkrótce nadszedł czas na powrót. Zejście do schroniska PTTK, krótki przystanek w nim (tym razem kolejki do bufetu i toalety były znacznie krótsze), zejście doliną i znów jesteśmy w autokarze. I właśnie wtedy rozpoczynają się zapowiadane w prognozach opady. Kiedy jedziemy do domu, deszcz pada całkiem solidnie. Ale nam to już nie przeszkadza.

Może nie był to idealny dzień w górach, ale i tak było warto, szczególnie, jeśli ktoś zdobył się na trud wejścia na Grzesia.

KP.

Powitanie wiosny na rowerach 24.03.2019

W pierwszą niedzielę wiosny wybraliśmy się w grupce nielicznej, ale bardzo sympatycznej na rowerach na przejażdżkę pod hasłem „Powitanie wiosny”. Z chrzanowskiego Placu Tysiąclecia przez centrum miasta i ulice Stara Huta oraz Powstańców Styczniowych pojechaliśmy w stronę Żarek i dalej w kierunku Wisły.

Wkrótce dojechaliśmy do stawów, gdzie dostrzegliśmy pierwsze oznaki wiosny: licznych wędkarzy siedzących na brzegach. Usiedliśmy i my. Było ciepło, słonecznie – idealne warunki na krótki odpoczynek w pięknej okolicy.

Następny etap naszej wycieczki doprowadził nas do ujścia Chechła do Wisły. Kilka fotografii i jedziemy dalej, wałem wiślanym do Mętkowa. Tu zatrzymaliśmy się przy drewnianym kościele pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej, w którym kiedyś (kiedy jeszcze kościół znajdował się w Niegowici) posługę kapłańską pełnił ksiądz Karol Wojtyła.

Dalej pojechaliśmy w stronę Zagórza. Przed centrum tej wsi zatrzymaliśmy się znów nad stawami urządzonymi specjalnie dla wędkarzy. Jest to niedawna inwestycja, jeszcze niezupełnie wykończona, ale już chętnie wykorzystywana przez „moczykijów”. Piękna pogoda zachęciła i nas do odpoczynku pod jedną ze stojących tu wiat.

Z Zagórza postanowiliśmy pojechać ciekawszą, choć nieco trudniejszą drogą wspinającą się serpentynami na szczyt Żelatowej. Nie da się ukryć – na bardziej stromych odcinkach prowadziliśmy rowery. Tuż przed końcem podjazdu jest tam, nieco oddalone od drogi, miejsce wypoczynku urządzone w dawnym niewielkim kamieniołomie – ładny widok na dolinę Wisły, Bukowicę, Grodzisko, kilka ławeczek, miejsce na ognisko, palenisko na grilla i, niestety, paskudne śmietnisko. Odwiedzający to miejsce dają świadectwo o swojej kulturze (a raczej kompletnym jej braku) a gospodarze terenu o zupełnym braku dbałości o to ładne (teoretycznie) miejsce. No cóż, to nasz wspólny wstyd, nie zrobiły tego krasnoludki ani imigranci.

Dalszy ciąg trasy wiódł nas w rejon szczytu Żelatowej. Potem, ze względu na to, że nasza grupka była nieliczna i gotowa na trudne wyzwania, zaproponowałem zejście (bo na pewno nie zjazd) ścieżką leśną oznakowaną żółtym szlakiem pieszym. Było to niełatwe, ale daliśmy radę. A po drodze podziwialiśmy piękny wąwóz wcinający się w zbocze Żelatowej oraz źródełko pod bukiem – niezwykle urokliwe miejsce, ale, napiszę to jeszcze raz wyraźnie – trudno dostępne dla turystów z rowerem. Tu napotkaliśmy znów sporo śladów wiosny: kwitnące przylaszczki, zawilce, nawet lepiężniki.

Po zjechaniu do podnóża góry skierowaliśmy się w stronę szkoły w Pogorzycach i dalej – do wyrobiska dawnego kamieniołomu. Również to miejsce zostało ostatnio spaskudzone – zwieziono tu kupę ziemi i stertę podkładów kolejowych.

Potem przez Źrebce i las dojechaliśmy do Kościelca, ciągle przy pięknej, wiosennej pogodzie. I tu się rozstaliśmy. Ja przejechałem 32 km – w sam raz na początek sezonu kolarskiego.

KP.

Morskie Oko 17.03.2019

Lubimy odwiedzać Morskie Oko, także zimą. Prawdę mówiąc, szczególnie zimą, bo jednak, przy ogromnej popularności tego miejsca, jest tu wtedy nie aż tak tłoczno. No więc w kolejną zimową niedzielę pojechaliśmy na Palenicę Białczańską i ruszyliśmy drogą do celu. Pogoda była znakomita: na niemal bezchmurnym niebie wspaniale świeciło Słońce, nie było wiatru, niewielki mróz z rana chronił przed topnieniem śniegu i spływaniem wody po jezdni.

Kto planował wyjście nad Czarny Staw – szedł nieco szybciej, pozostali niespiesznie pokonywali trasę, chłonąc widoki. Mijały nas kolejne wozy wiozące turystów praktykujących zasadę „minimum wysiłku” i szybkochodziarze, my mijaliśmy idących wolniej, ale w sumie nie było zbyt dużego ruchu.

Po dojściu do schroniska PTTK nad Morskim Okiem zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek i niewielką grupką ruszyliśmy dalej – na przestrzał po zamarzniętej tafli jeziora w kierunku podejścia na próg Czarnego Stawu. Właśnie to podejście było najtrudniejszym odcinkiem tego dnia: strome, pokryte grubą warstwą śniegu wymagało pewnego wysiłku (piszę to z mojej obecnej perspektywy, jeszcze dziesięć lat temu nie zauważyłbym tego). W końcu jednak wszyscy, którzy się zdecydowali na to wejście dotarli nad Staw. Tu otwarły się przed nami nowe widoki: podziwialiśmy potężne otoczenie dwóch stawów, na zejściu z Rysów i na podejściu w stronę Przełęczy pod Chłopkiem śledziliśmy kilku jeszcze ambitniejszych turystów, fotografowaliśmy otoczenie i nas na jego tle, coś zjedliśmy i wypiliśmy. Było cudnie.

W końcu jednak nadszedł czas na zejście. I okazało się, że w dół też nie jest łatwo. Tomek zjechał na … inni szybciej lub wolniej zsuwali się po stromym, ośnieżonym zboczu. Potem było już spokojnie: po lodzie przez Morskie Oko do schroniska. A tu jednak ludzi było sporo. Korzystając z pięknej pogody siedzieli przed budynkiem ale i we wnętrzu niełatwo było znaleźć miejsce siedzące. Dało się słyszeć kilka języków obcych i zauważyliśmy grupę młodych Azjatów. Ciągle jednak było znacznie luźniej niż w pogodne weekendy latem.

Kiedy nadeszła pora, trzeba było pożegnać cudowne otoczenie MOka i ruszyć w dół. Żeby sobie urozmaicić powrót, zeszliśmy z Rafałem do schroniska PTTK w Starej Roztoce. Tu już tłumów nie ma. Nieco oddalone od szlaku niedzielnych spacerowiczów schronisko odwiedzane jest przez prawdziwych turystów i można tu spokojnie usiąść, bez kolejki zamówić coś w bufecie i spokojnie zjeść. No i wreszcie pozostało nam już tylko dotarcie do parkingu, zajęcie miejsca w autokarze i powrót do Chrzanowa.

Mieliśmy wiele szczęścia, bo do uroku gór dostaliśmy w prezencie piękną pogodę, wracaliśmy więc do domu zachwyceni.

KP.

Podhale 8-10.03.2019

W tym roku, zamiast wyjazdowego świętowania Walentynek, postanowiliśmy uczcić w ten sposób Dzień Kobiet. Po wyjazdach za różne granice w minionych latach ten weekend postanowiliśmy spędzić na Podhalu.

W piątkowe popołudnie wyjechaliśmy z chrzanowskiego Placu Tysiąclecia i wkrótce dotarliśmy do pensjonatu Cztery Pory Roku w Kościelisku. Po zakwaterowaniu i posileniu się zebraliśmy się w miejscowej sali bilardowej, gdzie rozpoczęła się zabawa przy świetnej muzyce z maszyny (zestaw nagrań Józka chwaliłem już przed rokiem a teraz, po zmianach, jest jeszcze lepszy). Wyjątkowa okoliczność – Dzień Kobiet, radość ze spotkania się i wspólnej zabawy oraz drobny poczęstunek powodowały, że tańce trwały dłuuugo. Nikomu nie przeszkadzaliśmy, bo zlokalizowana w podziemiu sala jest dobrze izolowana akustycznie.

W sobotni poranek po śniadaniu członkowie zarządu Oddziału i inni zaproszeni zebrali się ponownie w znanej nam już sali, by podsumować miniony rok, kolejny z wieloma atrakcyjnymi wycieczkami, rosnącą liczbą członków Oddziału i niezłym wynikiem finansowym (nie dla zysku prowadzimy naszą działalność ale pieniądze są do jej prowadzenia niezbędne, więc na ten aspekt też musimy zwracać baczną uwagę).

Po zakończeniu zebrania wyjechaliśmy wszyscy do Kir, by odwiedzić Dolinę Kościeliską. Prognozy pogody były niezachęcające (przewidywano opady w ciągu dnia i silny wiatr) ale przejście Doliną nie było zagrożone. Co prawda widoki były ograniczone, droga na długich odcinkach śliska a potem dodatkowo mokra, ale przejście piękną doliną zawsze jest atrakcją. Na Polanie Ornak zatrzymaliśmy się w schronisku PTTK, gdzie można było wygodnie usiąść, zjeść i wypić coś z plecaka lub skorzystać z oferty miejscowej kuchni.

Po odpoczynku ruszyliśmy w kierunku Stawu Smreczyńskiego. Ten fragment trasy sprawił trochę kłopotów tym z turystów, którzy nie mieli kolców pod butami. Nad Stawem zatrzymaliśmy się na moment, żeby podziwiać otoczenie: pokrytą grubą warstwą śniegu taflę lodu i lekko zamglone góry.

Zejście do Kir wymagało znów wielkiej uwagi, szczególnie od tych, którzy nie uzbroili się w raczki lub raki. Ale nie musieliśmy się spieszyć i spokojnie wszyscy dotarli na parking. Wiatr wiał przez cały dzień niezbyt mocno a drobne opady mokrego śniegu nie przeszkadzały.

Po zebraniu się w autokarze wróciliśmy do pensjonatu, by zjeść obiad i przygotować się do wejścia do basenów. W Termach Chochołowskich napotkaliśmy wielki tłum ludzi, skuszonych wieczorną obniżką cen biletów (my też z niej skorzystaliśmy). We wszystkich basenach, w wannach z bąbelkami kłębiło się ludzkie mrowie. Ale cierpliwi skorzystali z wszystkich atrakcji. Po kilkugodzinnym przejściu wygrzanie kości i mięśni w ciepłej wodzie mineralnej każdemu dobrze zrobiło. Można było skorzystać z basenów na zewnątrz (woda ciepła ale powietrze nad nią – zimne), z groty solnej, z baru, z saun (to już za dodatkową opłatą). Dla mnie te trzy godziny w wodzie zupełnie wystarczyły.

A w pensjonacie jeszcze podgrupy kontynuowały spotkania integracyjne.

W niedzielę po śniadaniu i opuszczeniu pensjonatu przejechaliśmy do wylotu Doliny Strążyskiej. Tu nastąpił podział na podgrupy, począwszy od tych, którzy pojechali prosto do centrum Zakopanego, przez tych, którzy poszli tam Drogą Pod Reglami, tych, którzy doszli do wodospadu Siklawica w Dolinie Strążyskiej by wrócić Doliną Strążyską i dalej – Drogą Pod Reglami i wreszcie najambitniejszych, którzy przeszli przez Czerwoną Przełęcz i Sarnią Skałę (widoki z niej były bardzo ograniczone – krzyż na Giewoncie momentami znikał prawie zupełnie) do Doliny Białego. Tak, czy inaczej wszyscy dotarli w końcu pod skocznie i o umówionej porze zebrali się w autokarze, by wracać do domu. I bardzo dobrze, bo właśnie rozpadało się na dobre.

Deszcz padający cały czas podczas jazdy i pokazująca się piękna tęcza uzmysłowiły nam, że mieliśmy wielkie szczęście do pogody. Trochę wiało, troszkę padało (śnieg) w sobotę, było sporo chmur i mgieł, ale udało się nam dojść wszędzie, gdzie chcieliśmy i wrócić bez kłopotów. A cała reszta wycieczki była świetna, co podkreślali wszyscy uczestnicy umawiając się na podobny wyjazd za rok.

KP.

Babia Góra na Dzień Kobiet 03.03.2019

Tradycyjna wycieczka na Babią Górę z okazji Dnia Kobiet znów cieszyła się sporą popularnością, choć prognozy pogody nie były zachęcające. Zgodnie za zwyczajem, uczestniczące w wycieczce Panie otrzymały od Prezesa, oprócz życzeń, także słodkości i uściski.

Podjechaliśmy, jak zwykle, na Przełęcz Lipnicką i ruszyliśmy bez zbytniego pośpiechu w górę. Do Sokolicy towarzyszyła nam dość przyjemna pogoda – niebo nad nami było błękitne i nie czuliśmy wiatru. Ale już na Sokolicy, gdzie nie było osłony lasu – zawiało. A im wyżej podchodziliśmy, tym silniejsze były podmuchy. Jednak nie stanowiły one problemu nie do pokonania. Diablak spowity był przez gęstą chmurę i hulały na jego szczycie diable wiatry, więc nikt z licznie odwiedzających go turystów nie zatrzymywał się tu zbyt długo. Łyk herbaty z termosu, szybka kanapka, kilka zdjęć (fotografowanie się z bosymi stopami na śniegu też jest już naszą tradycją) i schodzimy w stronę Przełęczy Brona.

Widoczność była bardzo ograniczona przez chmurę – stojąc przy tyczce oznaczającej ścieżkę trudno było dojrzeć następną. Na szczęście nie było świeżego puchu, który zawiewałby ślady poprzedników i łatwo dało się dostrzec nakłucia po rakach na zmrożonym śniegu. Tak więc orientacja podczas zejścia nie stwarzała wielkich trudności. Po wejściu między drzewa można już było odetchnąć od wiatru. Kilka ambitniejszych osób weszło dodatkowo z Brony na Małą Babią, choć tam też nic nie było widać. Zejście z Brony zimą jest zawsze emocjonujące: strome odcinki kuszą do zjazdów na siedzeniu albo wymagają wielkiej uwagi, żeby nie zjechać mimowolnie. W końcu wszyscy dotarliśmy do schroniska PTTK na Markowych Szczawinach, gdzie było sporo czasu na oddech w cieple i bez podmuchów, na zupę, kawę, herbatę, czy jeszcze coś. Schronisko to nie ma takiego klimatu, jak poprzednie na tym miejscu, ale jako miejsce odpoczynku i posilenia się licznych rzesz turystów sprawdza się znacznie lepiej.

A potem czekało nas już tylko zejście do Podryzowanej, gdzie czekał na nas autokar i przejazd do Chrzanowa. Za względu na warunki pogodowe nie była to wycieczka w typie „lekkich, łatwych i przyjemnych” ale miłośnicy Babiej Góry, a jest ich sporo, byli zadowoleni.

KP.

Gala Przewodnicka 22.02.2019

W roku 1989 ustanowiony został Międzynarodowy Dzień Przewodnika Turystycznego, obchodzony w dniu 21. lutego. Również w tym roku w Małopolsce z okazji tego święta odbyła się uroczysta Gala, podczas której liczni przewodnicy zostali wyróżnieni dyplomami Marszałka Województwa, przewodnicząca Samorządu Przewodników Turystycznych PTTK woj. Małopolskiego Urszula Ormicka zaprezentowała działania małopolskich przewodników w ramach związanej ze świętem akcji „Przewodnicy PTTK – dzieciom” , przedstawiciele organizacji zrzeszających krakowskich przewodników miejskich zaprosili na wycieczki po mieście wpisujące się w temat tegorocznej akcji „Śladami Stanisława Wyspiańskiego po Małopolsce”. Wiele ciepłych słów do przewodników skierował wicemarszałek Tomasz Urynowicz. Galę uświetniły występy artystki Piwnicy pod Baranami Kamili Klimczak z zespołem a zakończył poczęstunek. Całość odbywała się w gościnnych progach hotelu Wolski.

Również przewodnicy PTTK z chrzanowskich Kół Przewodników (6 osób) uczestniczyli w Gali a Urszula w ramach swojej prezentacji przedstawiła informacje wraz ze zdjęciami ze zorganizowanej przez nas wycieczki dla dzieci do Rydlówki.

Gala była okazją do spotkań kolegów przewodników z różnych stron Małopolski, do nieformalnej wymiany doświadczeń i zaproszeń na ciekawe imprezy a także inspiracją do kontynuacji integracji po jej zakończeniu.

KP.

  Kraków Podgórze 10.02.2019

Jeździmy dość regularnie na wycieczki do Krakowa, bo to najpiękniejsze (według mnie) miasto w Polsce i najważniejsze (znów według mnie) w naszej historii, bo ciągle można w nim odkrywać coś nowego, bo mamy do niego blisko, bo … jest jeszcze wiele argumentów, ale te wystarczą. Pojechaliśmy więc tam po raz kolejny, tym razem koncentrując się na Podgórzu.

Dzielnica ta, przez 130 lat samodzielne miasto, po dłuższym okresie zapomnienia i zaniedbania zyskuje obecnie nowe oblicze: na miejscu starych zakładów przemysłowych powstają zupełnie nowe obiekty różnego przeznaczenia – gospodarcze, mieszkalne, kulturalne, hotelowe. Lokalni patrioci zadbali o wyeksponowanie ciekawej historii tego miejsca i stworzenie warunków dla przyciągnięcia turystów. I to się udaje. Podgórze jest odwiedzane coraz liczniej.

My zaczęliśmy – zgodnie z biegiem historii – od najstarszego obiektu – Kopca Krakusa. Mieliśmy tu dużo szczęścia, bo dobra widoczność umożliwiła nam podziwianie z jego szczytu rozległych widoków na cały Kraków, Lasek Wolski i nawet Beskidy z dumną Babią Górą. Z kopca podążyliśmy w kierunku nieodległego Fortu Benedykt i kościółka św Benedykta. Tu XI-wieczna świątynia sąsiaduje przez płot z XIX fortem w typie Baszty Maksymiliańskiej.

Dalej ulicą porucznika Antoniego Stawarza (była okazja do przypomnienia jego udziału w wyzwalaniu Krakowa w październiku 1918) przeszliśmy na Rynek Podgórski. Po krótkiej przerwie na kawę skierowaliśmy się do panującego nad Rynkiem kościoła św Józefa. To ponadstuletnie dzieło Jana Sas Zubrzyckiego zachwyca monumentalną architekturą neogotycką i konsekwentnie w tym samym stylu wyposażonym wnętrzem. Ciekawe jest również najbliższe otoczenie świątyni z Golgotą Podgórza rzeźbioną przez prof. Wincentego Kućmę.

Kolejnym punktem naszego programu był spacer po Parku im Wojciecha Bednarskiego –wyspie spokoju w miejskim zgiełku. Przyjemna pogoda zachęcała do spaceru, mimo braku zieleni. Oprócz rodzin z dziećmi i naszej grupki z ciepłego, słonecznego dnia w parku korzystały także wiewiórki. Wkrótce doszliśmy do zabudowań krakowskiego ośrodka TVP i zaczęliśmy schodzić z grzbietu Krzemionek. A tuż poniżej zatrzymaliśmy się przy kościele Redemptorystów pod wezwaniem Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Ta świątynia, również zbudowana według projektu Jana Sas Zubrzyckiego nie porywa tak jak poprzednia.

Po przejściu przez Plac Niepodległości i znów przez Rynek dotarliśmy wkrótce do Placu Bohaterów Getta. Była tu okazja do opowieści o tragicznym losie krakowskich (i nie tylko) Żydów w czasie II Wojny Światowej.

Ostatnim punktem naszej drogi przez Podgórze była Cricoteka. Po muzeum poświęconym Tadeuszowi Kantorowi oprowadziła nas bardzo fachowo miejscowa przewodniczka przedstawiając drogę twórczą tego wyjątkowego artysty, rozwój jego koncepcji i podejścia do sztuki. Spotkanie z tą twórczością nie pozostawia nikogo obojętnym. Mieliśmy także możliwość zapoznania się z wystawą czasową twórczości Marii Jaremy.

Potem przez kładkę Bernatka z grupą balansujących „między wodą a niebem” akrobatów (dzieło Jerzego Kędziory) przeszliśmy na Kazimierz i dalej Stradomską i Grodzką do Rynku Głównego. Tu była ostatnia już przerwa na kawę a potem już tylko powrót do domu.

To była kolejna ciekawa wycieczka w pięknym dniu do wspaniałego Krakowa.

KP.

Przewodnicy PTTK dzieciom

Rydlówka 06.02.2019

Przewodnicy zrzeszeni w chrzanowskich Kołach Przewodników zorganizowali i przeprowadzili wycieczkę w ramach akcji „Przewodnicy PTTK dzieciom” prowadzonej w tym roku pod hasłem „Śladami Stanisława Wyspiańskiego w Małopolsce”.

W akcji uczestniczyło 38 dzieci z dwoma opiekunkami (zgłoszonych było 48 dzieci i 3 opiekunki, ale z różnych względów część ze zgłoszonych nie mogła wziąć udziału) oraz dwóch przewodników: Kazimierz Pudo i Jan Oczkowski.

Uczestnicy przejechali do Rydlówki w Bronowicach Małych (Oddział Muzeum Historycznego Miasta Krakowa), gdzie prowadzeni przez miejscowego przewodnika zapoznali się z historią tego miejsca, ze szczegółami dotyczącymi przebiegu wesela Lucjana Rydla z Jadwigą Mikołajczykówną oraz powstania i premiery zainspirowanego przez nie słynnego dramatu Stanisława Wyspiańskiego, wreszcie z najważniejszymi uczestniczącymi w nim postaciami: Stanisławem Wyspiańskim, Lucjanem Rydlem, Włodzimierzem Tetmajerem i gośćmi weselnymi. Przewodnik opowiedział o młodopolskiej „chłopomanii”, o sytuacji społecznej i politycznej w Krakowie przełomu wieków, o wciąż żywej, lecz skrępowanej niemocą nadziei na odzyskanie niepodległości.

Po zakończeniu wizyty w Rydlówce uczestnicy przeszli na cmentarz Bronowicki, gdzie nawiedzili groby kilku osób uczestniczących w pamiętnym weselu: Włodzimierza i Anny Tetmajerów (Gospodarz i Gospodyni) oraz Mikołajczyków, między innymi Jakuba (Kuba).

Na zakończenie wycieczki uczestnicy otrzymali poczęstunek, między innymi jabłka, rogaliki, batony, soki owocowe. Była też herbata i kawa (dla dorosłych).

Dzięki dotacji otrzymanej z Urzędu Marszałkowskiego uczestnicy nie ponieśli kosztów przejazdu, poczęstunku, wstępu do muzeum. Chrzanowscy przewodnicy zorganizowali i prowadzili wycieczkę społecznie.

Kazimierz Pudo.

Zielony Staw Kieżmarski 03.02.2019

Termin pierwszej wyprawy w Tatry w tym roku został zmieniony ze względu na wyjątkowo obfite opady śniegu w styczniu, co spowodowało duże zagrożenie lawinowe. No i bardzo dobrze. Ta niedziela, kiedy tam pojechaliśmy była piękna – przynajmniej w Tatrach, bo w Chrzanowie było mglisto i wieczorem nawet dżdżysto.

Ale my wczesnym rankiem wyjechaliśmy z Chrzanowa i w miarę szybko dotarliśmy do wylotu Białej Wody Kieżmarskiej. Zastaliśmy tu sporo śniegu ale droga była przetarta i szło się dobrze, szczególnie, jeśli ktoś miał coś pod butami (wystarczały skromne raczki). Ponieważ czasu mieliśmy sporo, pogoda i warunki były dobre, Tomek zaproponował przejście dodatkowo do Białego Stawu Kieżmarskiego. Byliśmy tam ostatnio w maju ubiegłego roku, ale miejsce jest piękne a wtedy było zupełnie inaczej – prawie bezśnieżnie, więc prawie wszyscy chętnie przystali na propozycję. I tu zaczęły się atrakcje: ścieżka w tym kierunku była nieprzedeptana. Szczególnie fragment ostrzejszego podejścia wymagał sporego wysiłku. Tomek próbował znaleźć ochotników na torowanie szlaku, ale nie pchali się, więc sam to robił – młody, dał radę.

Nad Białym Stawem (zupełnie dosłownie białym, bo zasypanym śniegiem) zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę, by podziwiać widoki od Małego Kieżmarskiego Szczytu po Jatki. Widać było kilka miejsc, gdzie na stokach zeszły lawiny gruntowo-śnieżne. W ogóle było pięknie. Był czas dla fotografów, dla zgłodniałych i spragnionych (to z własnych zapasów). I wreszcie ruszyliśmy dalej – w stronę Zielonego Stawu.

Wkrótce dotarliśmy do zlokalizowanego nad nim schroniska. Tu była dłuższa przerwa, by można było skorzystać z oferty schroniskowej kuchni. Przebojem były olbrzyyyymie buły na parze, obficie polane roztopionym masłem, grubo posypane cukrem – pudrem, proszkiem kakaowym i cynamonem. Wspaniałe danie dla maksiłasuchów – istna bomba kaloryczna. Ale po intensywnym przejściu pozwoliłem sobie … i dałem radę (a nie wszystkim to się udało).

Potem pozostało nam zejście – też przyjemne. Tylko musieliśmy się oglądać za siebie, żeby w porę zejść z drogi przed zjeżdżającymi ze schroniska narciarzami. Ale obyło się bez problemów. No i na sam koniec – powrót do Chrzanowa, który powitał nas drobnym deszczem.

Jednak w górach jest wspaniale, nawet zimą.

KP.

Częstochowa 06.01.2019

Częstochowa jest warta odwiedzin, oczywiście przede wszystkim ze względu na Sanktuarium Jasnogórskie, ale nie tylko. Tak więc na początku roku wybraliśmy się właśnie tam.

Rozpoczęliśmy od Jasnej Góry. Spacer po wałach obronnych, kilka zdjęć przy armatach i wkrótce nadeszła pora na mszę w Kaplicy Matki Bożej. Potem był jeszcze czas na zwiedzenie Sali Rycerskiej, Golgoty jasnogórskiej, Skarbca, Arsenału, Muzeum 600-lecia.

Z Jasnej Góry przejechaliśmy pod bramę Muzeum Produkcji Zapałek. Pod kierunkiem bardzo kompetentnych pracowników Muzeum zapoznaliśmy się z linią produkcyjną, obejrzeliśmy unikatowy film nakręcony podczas pożaru fabryki w 1913 roku, podziwialiśmy ekspozycję rzeźb z jednej zapałki Anatola Karonia i bogaty zbiór etykiet zapałczanych i wreszcie mogliśmy kupić pamiątki (nie tylko zapałki). To bardzo ciekawe i wyjątkowe miejsce.

Po wyjściu z Muzeum weszliśmy do archikatedry Świętej Rodziny, gdzie trwała msza św przed tradycyjnym Orszakiem Trzech Króli.

Kolejnym punktem naszego programu było zwiedzenie Parku Miniatur Sakralnych. Prowadzeni przez dysponującego bogatą wiedzą miejscowego przewodnika podziwialiśmy miniatury najpiękniejszych świątyń z Ziemi Świętej, Portugalii, Hiszpanii, Francji, Włoch, Niemiec, Austrii, Bośni i Hercegowiny, Turcji i Armenii. W czasie nieco ponad godziny można tu odwiedzić najwspanialsze budowle sakralne z Europy i nie tylko.

I to był koniec programu tej wycieczki. Jeszcze tylko przystanek przy placówce popularnej sieci fast foodów i już wracaliśmy do Chrzanowa. Dzień był mroźny, ale wycieczka była ciekawa, z bogatym różnorodnym programem.

KP.

Powitanie Nowego Roku

Hrobacza Łąka* 01.01.2019

Począwszy od 2012 roku wyjeżdżamy witać Nowy Rok w górach. Tym razem zaplanowaliśmy odwiedziny w schronisku na Hrobaczej Łące. W Chrzanowie z rana było niezbyt ładnie: chmurno i wilgotno ale w górach mieliśmy nadzieję zastać nieco lepszą pogodę. I rzeczywiście, kiedy dojechaliśmy na Przełęcz Przegibek, okazało się, że wokół jest białośnieżnie. Ruszyliśmy niespiesznie (niektórzy czuli w nogach nocne tańce) w górę. Wkrótce dotarliśmy do Gaików (808) i tu weszliśmy na czerwono znakowany Mały Szlak Beskidzki. Potem przez Groniczki (833) i Przełęcz u Panienki doszliśmy na Hrobaczą Łąkę. Po drodze spotkaliśmy kilka osób, które podobnie jak my postanowiły powitać Nowy Rok w górach. Niebo było zachmurzone, ale ośnieżony las i tak prezentował się pięknie.

W schronisku poniżej szczytu Hrobaczej Łąki usiedliśmy na dłuższą przerwę. Były życzenia pomyślności w Nowym Roku, symboliczna lampka szampana, ciasteczka, był czas na kawę, herbatę czy nawet zupę, jeśli ktoś zgłodniał. Obiekt, który przed dwoma laty bardzo ucierpiał skutkiem pożaru został już uruchomiony i prezentuje się bardzo dobrze, choć jeszcze nie wszystkie prace zakończono.

Po przerwie opuściliśmy gościnne progi schroniska, by zmierzać w stronę mety naszej trasy. Nadal czerwonym szlakiem zeszliśmy do zapory w Porąbce, gdzie czekał już na nas busik. Ostatni fragment trasy był nieco mniej przyjemny bo na mniejszej wysokości śnieg topniał a potem pojawiło się błoto i towarzyszyła nam drobna mżawka. Ale i tak ten dzień w górach sprawił nam sporo przyjemności i był dobrym rozpoczęciem roku.

*Używam tradycyjnej nazwy przez H, choć według Państwowego Rejestru Nazw Geograficznych powinno być Ch.

KP.