Relacje 2016
Trójstyk i Girowa (840 m) 06.11.2016 Góry Lewockie – Jaworzyna (1224) 30.10.2016 Pilsko 16.10.2016 Zakończenie sezonu koła Fablok 1.10.2016 Lubań 25.09.2016 Wrocław 24.09.2016 Toskania 9-18.09.2016 Winobranie w Zielonej Górze 2-4.09.2016 Po drogach, bezdrożach i ścieżkach Beskidów Ukraińskich 11-16.08.2016 Rysy 7.08.2016 Trzy Korony … z przygodami 31.07.2016 Alpy Julijskie 20-25.07.2016 Mała Fatra 17.07.2016 Wietrzny Wierch (1112) 10.07.2016 Wokół Doliny Wapienicy 03.07.2016 Szlak Renesansu 29.06.-02.07.2016 Spiskie pogranicze polsko – słowackie na rowerach 26.06.2016 Wiedeń dla cierpiących na bezsenność 11-12.06.2016 Bieszczady 26-29.05.2016 – inne spojrzenie Bieszczady 26-29.05.2016 Żywiecczyzna na rowerach 22.05.2016 Pogórze Przemyskie 13-15.05.2016 Beskid Sądecki 30.04.-03.05.2016 Wokół Łysej Góry na rowerach 15.05.2016 Turbacz – 8.05.2016 XXX Kolarski Pierwszy Krok 08.05.2016 VII Rajd Rodzinny UTW 07.05.2016 Wokół Jeziora Bodeńskiego 20-25.04.2016 Magura Spiska 10.04.2016 Rzym na rowerach – na Prima Aprilis 03.04.2016 Afryka na Prima Aprilis – 2 kwietnia 2016 r. Powitanie wiosny 20.03.2016 XXXII Ogólnopolska Pielgrzymka Przewodników Turystycznych 4-6 marca 2016 Opole i Toszek – 6 marca 2016 Międzynarodowy Dzień Przewodników Turystycznych 19.02.2016 Walentynki w Hajduszoboszlo 12-14.02.2016 Zimowy spacer do Płok – 7 lutego 2016 r. Płoki 07.02.2016 Łamana Skała 31.01.2016 Przewodnicy PTTK Dzieciom 05.02.2016 Luboń Wielki 25.01.2016 VI Bal Turystów Chrzanowskich 23.01.2016 Lipowiec 17.01.2016 Morskie Oko 10.01.2016 Hala Krupowa 03.01.2016 V Rajd Noworoczny 01.01.2016
Trójstyk i Girowa (840 m) 06.11.2016
Dość dawno nie byliśmy na Girowej – trzeba się tam wybrać, nawet, jeśli pogoda nie zapowiada się dobrze. No to zebraliśmy się i ruszyliśmy pod wodzą Waldka w Beskid Śląski. Zaczęliśmy w deszczu od Jaworzynki Trzycatka. Niedaleko od parkingu jest punkt styku granic trzech państw: Polski, Czech i Słowacji – to właśnie Trójstyk: trzy obeliski, tablica informacyjna, wiata. Przejście na Słowację jest teraz utrudnione – mostek przez głęboki jar jest w remoncie a zejście śliską, stromą ścieżką jest niezbyt bezpieczne. Zrobiliśmy kilka zdjęć i ruszyliśmy do Czech. Na początku była Herczawa a w niej kościółek św.św. Cyryla i Metodego. Weszliśmy na chwilę do środka i porozmawialiśmy z księdzem proboszczem, który zaprosił nas na sierpień przyszłego roku, kiedy we wsi zbierają się licznie wierni i przybywają trzej biskupi z trzech krajów. Potem dalej – najpierw drogą asfaltową, potem leśną w stronę schroniska pod szczytem Girowej. Cały czas padał deszcz albo przynajmniej mżawka. Na szczęście schronisko zastaliśmy otwarte. Kawa, herbata, czeskie piwo, na dodatek langosze, chwila oddechu w ciepłym, suchym miejscu – tego nam było trzeba. Po odpoczynku wyszliśmy na trasę. Przez Komorowski Groń, Wawrzacze wróciliśmy do Trzycatka. Stąd niewielki przejazd – i jesteśmy w centrum Istebnej. Zajrzeliśmy tu do kościoła parafialnego pod wezwaniem Dobrego Pasterza a potem do jednej z kilku miejscowych restauracji. Wkrótce trzeba było się zbierać i wracać do Chrzanowa. To nie był piękny dzień, ale warto było się wybrać na tę wycieczkę, żeby odwiedzić kilka ciekawych miejsc i spędzić czas w sympatycznym towarzystwie.
KP.Góry Lewockie – Jaworzyna (1224) 30.10.2016
Nie planowaliśmy dotychczas wycieczek w słowackie Góry Lewockie, bo jeszcze do końca 2005 r istniał tu poligon wojskowy co uniemożliwiało prowadzenie tu turystyki. Władze cywilne wkroczyły na ten teren od początku 2011 r. Teraz jest tu sporo wyznakowanych szlaków turystycznych, przede wszystkim kolarskich, są mapy turystyczne, rozwija się infrastruktura – na razie głównie narciarska. Dla turystów pieszych nie ma wielu udogodnień – żadnych schronisk, centra narciarskie poza sezonem sa martwe. Ale trzeba to zobaczyć. No więc pojechaliśmy tam a dokładnie do Doliny Lewockiej. Zimą działa tu stacja narciarska, jest więc przynajmniej dogodny dojazd i spory parking. Podczas dojazdu na terenie Polski straszył nas deszcz a nawet deszcz ze śniegiem, jednak po pokonaniu głównego grzbietu Karpat trafiliśmy na zupełnie inną pogodę: słoneczne niebo z niewielkim zachmurzeniem, dość ciepło, bezwietrznie. Z Doliny Lewockiej ruszyliśmy w stronę Koziego Garbu. Wraz z podchodzeniem coraz wyżej mogliśmy podziwiać coraz rozleglejsze widoki. A było co podziwiać: szerokie doliny, długie grzbiety, polany i bogato ubarwione lasy. Powoli doszliśmy do pomnika Słowackiego Powstania Narodowego (postawionego tu przez żołnierzy z Kieżmarku). Ustawiona w tym miejscu wiata z ławami i stołem zachęca do chwili wypoczynku i daje okazję do przekazania informacji o znaczeniu SNP. Potem weszliśmy na nieodległy szczyt Jaworzyny (1224 m). Widoki stąd obejmują Tatry Wysokie i Bialskie (niestety zakryte w tej chwili chmurami), Niskie Tatry, płaskowyż Słowackiego Raju, Góry Czerchowskie, Magurę Spiską. Dość szybko opuściliśmy wierzchołek, bo wiał tu wiatr wyziębiający nas, stojących bez intensywnego ruchu. Schodziliśmy inną drogą, przez Brinki, Hrby. Całe to zejście (i duża część podejścia) prowadziło leśną drogą asfaltową. Dzięki tej nawierzchni nie musieliśmy obawiać się kałuż, błota, strumyków płynących drogą – wygodne, ale wreszcie znudził mi się ten asfalt. Cały czas towarzyszyły nam piękne widoki – złote modrzewie i brzozy, rude buki, różnozielone świerki, jodły i nawet sosny na tle barwnych polan, niewielkie płaty śniegu w zacienionych miejscach – wszystko to w promieniach słonecznych i pod błękitnym niebem urozmaiconym różnorodnymi chmurami. To kwintesencja pięknej jesieni. Trzeba tu podkreślić, że teren ten nadaje się świetnie dla górskiej turystyki rowerowej. Pozostałe po wojsku drogi o dobrej nawierzchni i z reguły niezbyt strome dają możliwość wygodnego pokonywania górskich tras na rowerze. Odległości są spore i znacznie łatwiej pokonywać je na rowerze niż pieszo, choć, oczywiście, trzeba pamiętać o podjazdach. Na pewno skorzystamy z tej okazji wkrótce. Podczas podróży powrotnej znów napotkaliśmy opady deszczu, lecz bez kłopotów wróciliśmy do Chrzanowa. To był piękny dzień w ciekawym, niezbadanym dotąd terenie.
KP.Pilsko 16.10.2016
Pilsko odwiedzamy często, bo jest górą atrakcyjną, jednak rzadko wchodzimy na szczyt od strony słowackiej. Tak właśnie postanowiliśmy wejść tym razem. Prognozy pogody były niezachęcające ale i tak wyjechała spora grupa pod wodzą Waldka. Dojechaliśmy do Mutnego i stąd, niestety w deszczu, ruszyliśmy w kierunku szczytu. Trasa jest nieco dłuższa niż na przykład z Przełęczy Glinne, niezbyt ciekawa, bo bez polan widokowych i w warunkach jesiennych błotnista. Jedyną jej zaletą w tym dniu były grzyby, które zebrała niepobita Asia. A w miarę zdobywania wysokości wkraczaliśmy w obszar coraz liczniejszych i większych płatów śniegu. Wreszcie doszliśmy na szczyt. Deszcz przeszedł w gęstą mgłę, ale po ścieżkach wciąż płynęły strugi wody. Wiał dokuczliwy wiatr, więc po uwiecznieniu grupy na fotografiach ruszyliśmy spiesznie w stronę granicy słowacko – polskiej i schroniska na Hali Miziowej. Również po polskiej stronie masywu nic nie było widać. Dopiero schronisko zaoferowało nam wygodne miejsca w cieple i bez wilgoci, skorzystaliśmy więc z tej okazji, żeby się ogrzać, wysuszyć, zjeść coś, wypić i odetchnąć. Po godzinie zebraliśmy się do zejścia. Tym razem kierowaliśmy się czerwonym szlakiem (fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego) na Przełęcz Glinne. Tu, po zrzuceniu z siebie zabłoconych ochraniaczy i przebraniu butów wsiedliśmy do oczekującego na nas autokaru i wrociliśmy do Chrzanowa. Warunki zdecydowanie nie nastrajały optymistycznie, ale i tak byliśmy zadowoleni z kolejnego dnia w ukochanych górach.
KP.Zakończenie sezonu koła Fablok 1.10.2016
Tradycyjnie już w październiku koła PTTK spotykają się w plenerze, żeby podsumować mijający sezon turystyczny. Również koło Fablok zaplanowało takie zakończenie, tym razem w Pogorzycach. Żeby jednak podsumować sezon, trzeba najpierw dojść na metę a żeby dojść, trzeba wyjść. My spotkaliśmy się na starcie w Kościelcu. Tu weszliśmy do kościoła św Jana Chrzciciela, żeby spojrzeć na tablicę upamiętniającą błogosławionego Jana Marcina Oprządka – jedynego wyniesionego na ołtarze z okolic Chrzanowa. Potem już ruszyliśmy w drogę. Ulicą Główną (wiedzieliście, gdzie w Chrzanowie jest ulica Główna?) przez Kościelec, przez Stellę, wzdłuż torów i lasem doszliśmy na skraj kamieniołomu Żelatowa. Ta duża dziura w Ziemi robi wrażenie. Potem, znów przez las, skierowaliśmy się w kierunku szczytu Żelatowej. Wspinając się na grzbiet przeszliśmy wcinającym się w zbocze wąwozem i zatrzymaliśmy przy źródełku wypływającym spod korzeni potężnego buka. Miejsce to jest pełne tajemniczego uroku. Na szczycie Żelatowej zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę, żeby odetchnąć i podziwiać rozległą panoramę. Zejście ze szczytu krętą, miejscami stromą leśną ścieżką było kolejną atrakcją tej trasy. Po przejściu przez Zagórze wkrótce byliśmy nad kolejnym źródełkiem – pod Bukowicą. Kolejna chwila oddechu w przyjemnym otoczeniu. Dalej szliśmy przez piękne lasy bukowe zboczami Bukowicy, Grodziska i wcinającymi się w nie wąwozami aż wreszcie dotarliśmy do ostatniej doliny, w której pogorzyccy wędkarze urządzili kaskadę trzech stawów rybnych a nad nimi przytulny ośrodek. To była bardzo ciekawa, atrakcyjna, choć może dla niektórych nieco długa trasa. Na mecie czekały na nas pieczone kiełbaski, kaszanka z grilla, napoje a również konkursy zręcznościowe, wiedzy, wygłoszone przez prezeskę Irenkę podsumowanie osiągnięć koła w mijającym roku, wspólne śpiewy. Przede wszystkim jednak była okazja do niezobowiązującego spotkania starych przyjaciół i nowych znajomych. Wszystko to przy pięknej słonecznej pogodzie.
KP.Lubań 25.09.2016
Koło Fablok zaplanowało wycieczkę w Gorce – na Lubań. Pogoda zapowiadała się nienajlepsza, więc chętnych nie było wielu, ale pojechaliśmy. Zaczęliśmy od Przełęczy Snozka oddzielającej Pieniny od Gorców. Tuż nad nią, na niewielkim wzniesieniu zlokalizowany jest pomnik znany jako Organy Hasiora (bo Władysław Hasior go stworzył) – dawniej zwany „Pomnikiem ofiar walk wewnętrznych po II Wojnie Światowej”. Dalej weszliśmy na szczyt wznoszącej się nad przełęczą góry Wdżar. Nistety, ze względu na gęstą mgłę nie udało nam się podziwiać widoków i musieliśmy wrócić do szlaku. Kiedy podchodziliśmy na szczyt Lubania mgła rozrzedzała się powoli i, kiedy wreszcie tam dotarliśmy, było już całkiem nieźle. Na terenie letniej bazy studenckiej spotkaliśmy grupę turystów z PTTK w Limanowej, posiedzieliśmy tam chwilę (trzeba było zjeść jakąś kanapkę, coś wypić, odpocząć) i weszliśmy jeszcze nieco wyżej – na zachodni szczyt i nawet na zbudowaną tam w zeszłym roku wieżę widokową. Na jej tarasie umieszczono tablice bardzo szczegółowo opisujące widoki na cztery strony świata. Nam, niestety, nie było dane podziwianie tak bogatej panoramy – jednak zamglenie ciągle ograniczało widoczność. Dalszy ciąg trasy wiódł nas przez Marszałek w kierunku Krościenka. Pogoda ciągle się poprawiała i w końcu było już całkiem słonecznie. Zbliżając się do Krościenka widzieliśmy coraz więcej i coraz lepiej. Warto było zatrzymać się na którejś z polan, by podziwiać Pieniny (Trzy Korony, Nową Górę, Macelak), Pasmo Radziejowej w Beskidzie Sądeckim, fragmenty Gorców i Beskidu Wyspowego. Jednak trzeba było w końcu zejść w dolinę. W Krościenku mieliśmy chwilę na posiłek po czym ruszyliśmy do domu. Żeby jednak nie było zbyt miło na Zakopiance utknęliśmy w korkach. Powrót trwał znacznie dłużej niż mógł ale dotarliśmy szczęśliwie do Chrzanowa. W sumie było całkiem przyjemnie.
KP.Wrocław 24.09.2016
Kochamy Wrocław i odwiedzamy go, kiedy tylko jest okazja. W tym roku były tam już dwie wycieczki chrzanowskich turystów: z koła PTTK przy UTW i Koła Grodzkiego. Trzecią wycieczkę przygotowaliśmy dla współpracującej instytucji. Ta była najliczniejsza – zebrało się 120 chętnych. Zaczęliśmy od wrocławskiego ZOO – najstarszego z działających na obecnym obszarze Polski (od 1865), jednego z najciekawszych w Polsce. Szczególnie niedawno (2014) oddane do użytku Afrykarium przyciąga tłumy zwiedzających. Ale cały ogród jest ciekawy, z licznymi atrakcjami dla dzieci, starszych, całych rodzin. W wolny dzień, przy pięknej pogodzie na alejkach jest tu mnóstwo rodziców z dziećmi, grup emerytów, wycieczek szkolnych i innych spacerowiczów. Rozległy teren (33 ha), liczne mniejsze i większe punkty gastronomiczne, ławeczki, toalety zapewniają wygodę całej tej rzeszy odwiedzających. Przy dobrej pogodzie warto tu spędzić przynajmniej pół dnia. Po wyjściu z ZOO przeszliśmy wzdłuż Odry do rotundy mieszczącej słynną Panoramę Racławicką. Ten wspaniały obraz namalowany ponad 140 lat temu przez Jana Stykę, Wojciecha Kossaka we współpracy z kilkoma jeszcze malarzami ciągle zachwyca widzów, powiększa ich wiedzę historyczną, budzi dumę z chlubnych momentów naszej historii. A potem nadszedł czas na zwiedzanie najstarszej części Wrocławia. Przeszliśmy na Rynek i tu podziwialiśmy Ratusz, pomnik Aleksandra hrabiego Fredry, pięknie odbudowane kamienice ale także różnorodne przejawy współczesnego życia tego miasta: ulicznych muzyków, artystów sprzedających swoje dzieła, licznych turystów z różnych stron świata. Wśród nich były dwie urodzone na Dolnym Śląsku przed II Wojną Światową Niemki, które miały dużą chęć na rozmowę z „tubylcem”. Mieliśmy czas, więc porozmawialiśmy. Najciekawsze w tej rozmowie było ich stwierdzenie, że jeśli nadal będzie przybywać w Niemczech muzułmanów to one uciekną do Polski (dokładnie tak: uciekną a nie powrócą). Z Rynku przeszliśmy uliczkami pod Uniwersytet, dalej przez Wyspę Piaskową na Ostrów Tumski. Tu, między licznymi obiektami, odwiedziliśmy także katedrę św Jana Chrzciciela. I tak, powoli nadszedł wieczór a my przejechaliśmy w rejon Hali Stulecia, gdzie od 2009 roku funkcjonuje największa w Polsce (powierzchnia 1 ha) fontanna ze spektaklami woda – światło – dźwięk. Poza kilkuminutowymi cogodzinnymi pokazami prezentowane są w określonych dniach i godzinach programy specjalne – dłuższe i starannie przygotowane. I my właśnie wzięliśmy udział w takim specjalnym spektaklu. Muzyka, skoordynowane z nią strumienie wody oświetlane różnobarwnymi światłami ale także projekcje obrazów na ekranie z mgły wodnej a nawet słupy ognia strzelające spod powierzchni wody – wszystko to zachwyciło licznie zgromadzonych widzów. To był już ostatni punkt programu naszej wycieczki. Po zakończeniu spektaklu wsiedliśmy do autokarów i powróciliśmy do Chrzanowa zadowoleni z interesującego, atrakcyjnie spędzonego dnia.
KP.Toskania 9-18.09.2016
Od kilku lat jeździmy w wakacje (szeroko rozumiane) nad ciepłe morza europejskie. Tym razem wybór padł na Morze Liguryjskie i Toskanię. Na bazę wybraliśmy kemping Free Beach w Marina di Bibbona, gdzie byliśmy już w 2012 roku i podobało się nam. Wyjechaliśmy w drogę w piątek po południu i przez Czechy, Austrię dojechaliśmy nocą do Włoch a tam do Prato u progu Florencji. Wygodnym pociągiem podmiejskim dojechaliśmy do Florencji i tam spotkaliśmy się z miejscową przewodniczką – Jolą. To sympatyczna Włoszka mówiąca nieźle po polsku i świetnie znająca swoje miasto. Poprowadziła nas po najciekawszych, najpopularniejszych miejscach tego wspaniałego, niezwykle bogatego w zabytki miasta. Podziwialiśmy kościół Santa Maria Novella, most złotników, Galerię Uffizi (z zewnątrz), Palazzo Vecchio, Katedrę Santa Maria del Flore, baptysterium, pełne uroku uliczki i zaułki. Po pożegnaniu z Jolą mieliśmy czas na kawę, pizzę, zakup pamiątek, spacer po okolicy własnymi ścieżkami. Skorzystałem z tej okazji i odwiedziłem kościół św Miniata – piękną, romańską bazylikę z ciekawym cmentarzem wokół. Trudno się tu rozpisywać o wspaniałościach Florencji, bo na ten temat napisano wiele grubych książek – trzeba to zobaczyć. W odpowiednim czasie wsiedliśmy do pociągu, wróciliśmy do Prato i ruszyliśmy autokarem w dalszą drogę. W Marina di Bibbona dość sprawnie zakwaterowaliśmy się w kempingu Free Beach i mogliśmy już odpoczywać po długiej podróży. Na niedzielę nie zaplanowaliśmy wyjazdowego programu krajoznawczego – po męczącej podróży należał się nam odpoczynek. Mieliśmy czas na plażowanie, spacer po mieście, nawet nieco dalsze wycieczki: kilka osób wypożyczyło rowery i wybrało się na przejażdżkę wzdłuż wybrzeża w stronę Ceciny, kilka osób udało się tam pieszo (prawie 10 km w jedną stronę i tyleż z powrotem). Leśna droga wzdłuż wybrzeża jest dobrze przygotowana do spacerów i przejażdżek rowerowych, powrót plażą jest także ciekawy i przyjemny. W poniedziałek rozpoczęliśmy zwiedzanie miasteczek toskańskich. Przejechaliśmy do Arezzo – niewielkiego miasteczka o etruskich jeszcze korzeniach z pięknym kościołem Santa Maria delle Pieve, uznawanym za jeden z najpiękniejszych w Toskanii, z centralnym Piazza Grande, pochylonym zgodnie z kierunkiem spadku wzgórza, na którym zbudowano centrum miasta, z okazałą katedrą św św Piotra i Donata. Kolejnym miastem na naszym szlaku było Montepulciano. To miasto zbudowano na wydłużonym grzbiecie wzgórza, więc jego zwiedzanie wiąże się z podchodzeniem. Forteca, katedra Santa Maria dei Servi, Palazzo Comunale to diamenty w siatce wąskich, krętych uliczek a turystów kusi dodatkowo miejscowe słynne wino Nobile (szlachetne). Ostatnim miastem na drodze zwiedzania tego dnia było Grosseto. Tu najciekawsze są XVI- wieczne mury obronne z bastionami. Ciekawy jest także centralny Piazza Dante oraz zlokalizowane przy nim zamek rodu Aldobrandeschi, katedra San Lorenzo, pomnik Leopolda II. Do kempingu wróciliśmy dość późno, bo, aby zobaczyć to wszystko, musieliśmy przejechać sporo kilometrów, czasem po bocznych drogach. Wtorek – w tym dniu zaplanowaliśmy rejs na Elbę. Dojechaliśmy do Piombino, wsiedliśmy na prom i w godzinę przepłynęliśmy do Portoferraio na Elbie. To miasteczko, piękne i ciekawe jest słynne także z tego, że stanowiło miejsce zesłania Napoleona Bonaparte w 1814 roku. Spacerując po starówce przeszliśmy obok muzeum Napoleona (niektórzy tam weszli), Villi dei Mulini (rezydencji Napoleona) i podziwialiśmy rozbudowaną w czasach Medyceuszy twierdzę, broniącą miasta przed piratami. Po zakończeniu spaceru po starówce skierowaliśmy się na plażę. A ta jest wyjątkowo piękna. Co prawda pokrywające ją drobne otoczaki nie są tak przyjazne do leżenia i chodzenia jak drobny piaseczek, ale za to woda w morzu jest fantastycznie czysta i przejrzysta a dodając do tego ciepły, słoneczny dzień – warunki do kąpieli były wymarzone. Wprost nie chciało się wychodzić z wody. To był czas prawdziwego, spokojnego, leniwego odpoczynku. Jednak kiedyś trzeba było się podnieść z plaży i skierować w stronę portu. Rejs, na który mieliśmy rezerwację, został odwołany, popłynęliśmy następnym, za pół godziny. Po powrocie do Marina di Bibbona był czas na zakupy, kąpiel w basenie, posiłek, lampkę wina. Środa była przeznaczona na zwiedzenie kolejnych znanych i popularnych wśród turystów miast: Pizy i Lukki. Piza, z jej katedrą, baptysterium i – przede wszystkim – słynną krzywą wieżą, czyli dzwonnicą jest celem podróży tysięcy turystów z całego świata. Katedra, walcząca o palmę pierszeństwa w konkurencji „najpiękniejsza w Toskanii” z florencką i sieneńską zachwyca wspaniałym wystrojem zewnętrznym oraz bogatym wyposażeniem wnętrza. Krzywa wieża – dzwonnica – jest jedyna w swoim rodzaju (choć krzywych budowli jest na świecie a nawet w Polsce więcej). Baptysterium, czyli kaplica chrzcielna uzupełnia kompleks zlokalizowany na Polu Cudów (tak tłumaczy się włoską nazwę placu). Wokół przelewa się nieskończony tłum turystów fotografujących się na tle wieży. Szczególnie popularne są pozy sugerujące, że osoba fotografowana podpiera wieżę, żeby nie padła. Nam trafiła się dodatkowa atrakcja w postaci głośnego protestu pracowników włoskiego oddziału firmy Ericcson, która zapowiedziała zwolnienie we włoskich zakładach 302 pracowników z czego 9 mieszka w Pizie. Drugie ze zwiedzanych miast – Lukka – przyciąga turystów starówką otoczoną murami obronnymi. Wewnątrz nich podziwiać można między innymi kościół św Michała (cudowna fasada !), kompleks kamienic zbudowanych na bazie dawnego rzymskiego amfiteatru, kościół św Frediana, katedrę św Marcina a także plac z pomnikiem słynnego syna Lukki – Giaccomo Pucciniego. Wszystkie te obiekty – a także wiele innych – utkane są w starym mieście, wśród ciasnych, krętych, pełnych uroku uliczek. Wieczorem, po powrocie do bazy i posileniu się spora grupa uczestników wycieczki usiadła wokół stołu aby popróbować miejscowego wina, podsumować mijające dni wycieczki, cieszyć się miłym towarzystwem w ciepły wieczór, coś wspólnie zaśpiewać. We czwartek znów wybraliśmy się nieco dalej – do Peruggi i Asyżu. W Peruggi atrakcje zaczynają się natychmiast po opuszczeniu autokaru. Z parkingu do centrum dojeżdża się tam zgrabną, wygodną, szybką kolejką nazwaną tam minimetrem, choć niewielkie (mieszczące nieco ponad 20 osób) bezobsługowe wagoniki poruszają się po specjalnym torze przeważnie ponad poziomem gruntu. Bardzo nam się spodobało to rozwiązanie. Potem jeszcze kilka ciągów schodów ruchomych i już jesteśmy na grzbiecie wzgórza, gdzie zlokalizowane jest stare centrum Peruggi. A ta właśnie lokalizacja sprawia, że są tu wspaniałe miejsca widokowe, skąd można podziwiać rozległe panoramy. Jednym z ulubionych przez turystów jest taras widokowy w okolicy Ogrodów Carducci. Byliśmy tam i spojrzeliśmy wokół. Potem przeszliśmy w stronę Piazza IV Novembre, gdzie zlokalizowane są najważniejsze budowle miasta: katedra św Wawrzyńca, Palazzo dei Priori, Fontanna Maggiore. To jest ciekawe miasto, ale przed nami była jeszcze większa atrakcja: Asyż, więc wróciliśmy dość szybko do autokaru, żeby ruszać dalej. Do Asyżu jest niedaleko, dojechaliśmy dość szybko. Zaczęliśmy od bazyliki Santa Maria degli Angeli w miejscu, gdzie była siedziba św Francszka i jego towarzyszy. Tu znajduje się Porcjunkula – kościółek, który święty odbudował na wezwanie Jezusa, tu jest także Kaplica Przejścia (Transito) – miejsce, gdzie święty zmarł. Na początek byliśmy nieco zaskoczeni kontrolą policyjną przy wejściu na teren bazyliki (względy bezpieczeństwa) a potem u wielu uczestników pojawiło się wzruszenie faktem pobytu w tym wyjątkowy miejscu. Po opuszczeniu bazyliki przejechaliśmy na parking w pobliżu centrum Asyżu. Tu odwiedziliśmy bazylikę św Klary z jej grobem i, oczywiście, bazylikę św Franciszka. W skupieniu nad grobem wielkiego świętego, w otoczeniu poświęconej mu wspaniałej bazyliki wspominaliśmy jego idee, między innymi dotyczące pokoju między ludźmi. Tym bardziej, że byliśmy świadkami przygotowań do kolejnego spotkania przedstawicieli różnych religii poświęconego modlitwie o pokój (zaplanowanego na 18-20.września). Te doroczne spotkania zainicjował św Jan Paweł II. (Nie wszyscy katolicy zaakceptowali tę inicjatywę, słowacki bp Oliver Oravec pisał, między innymi: Jan Paweł II zorganizował 27 X 1986 „modlitewne” spotkanie wszystkich religii w słynnej franciszkańskiej bazylice w Asyżu. Zostali tam zaproszeni na wspólną „modlitwę” o pokój przedstawiciele 130 wyznań. Były tam wszystkie protestanckie sekty, żydzi, muzułmanie, pogańskie religie od buddystów aż po najprymitywniejsze kulty afrykańskie, które po dziś dzień oddają cześć wężom albo złym duchom. Nie mielibyśmy zastrzeżeń, gdyby te religie były zaproszone na polityczne albo etyczne debaty, ale kiedy osoba podająca się za papieża wzywa ich na modlitwę, to jest to już inna sytuacja. Idzie tu mianowicie o duchowe cudzołóstwo, gdy prawdziwą religię miesza się z pogańskimi religiami, które czczą bożki (bałwany). (…) Takimi to czynami JPII już dawno automatycznie wykluczył się z Kościoła a przez to nie może być papieżem, czyli Namiestnikiem Chrystusa-Prawdy.) Po nawiedzeniu świętego Franciszka zrazu niespiesznie, potem poganiani przez deszcz, wróciliśmy do autokaru i skierowaliśmy się do naszej bazy. W piątek zaplanowaliśmy odwiedzenie kolejnych mniejszych i większych, ale zawsze ciekawych miast toskańskich. Rozpoczęliśmy od Volterry. Jak wiele innych w okolicy, miasto zlokalizowane jest na wzgórzu, otoczone średniowiecznymi murami obronnymi, ma katedrę, baptysterium, Palazzo Municipale. O jego wyjątkowości stanowi specjalizacja miejscowych rzemieślników: obróbka wydobywanego nieopodal alabastru. W licznych sklepikach, które mieszczą się przy wąskich, krętych uliczkach można podziwiać wspaniałe rzeźby, przedmioty codziennego użytku, bibeloty z śnieżnobiałego kamienia. Można, oczywiście, także coś kupić a ceny niewielkich pamiątek nie powodują przerażenia. Gdy się trochę uważniej rozejrzeć, nietrudno dostrzec także otwarte drzwi do warsztatu, gdzie na własne oczy można podziwiać proces tworzenia takiego, czy innego cacuszka. Kolejnym celem naszej podróży było San Gimignano. To miasto przezwane zostało „średniowiecznym Manhattanem” ze względu na kilkanaście średniowiecznych wież mieszkalno – obronnych, które zachowały się do dziś. Rzeczywiście, zbliżając się do miasteczka widzi się wyrastające ponad dachy strzeliste sylwetki pradawnych „drapaczy chmur”. Prócz nich liczne tłumy turystów podziwiają bazylikę, Palazzo Municipale, ruiny twierdzy z ciekawymi punktami widokowymi. W wolnej chwili na Piazza della Cisterna (ze średniowiecznym zbiornikiem na wodę) można skosztować lodów produkowanych przez dwukrotnych w ostatnich latach zdobywców tytułu mistrza świata w lodziarstwie (tak z dumą ogłaszają na szyldzie). Brzmi poważnie, lody są rzeczywiście znakomite. Niestety, zwiedzanie tego miasta zakłóciły nam przelotne, ale intensywne opady deszczu. Trochę zmoknięci powróciliśmy do autokaru, by jechać dalej. A dalej był Siena. Pech nas nie opuszczał: od samego początku powitani zostaliśmy ulewnym deszczem. Ponieważ nic nie zapowiadało szybkiego końca ulewy, grupa zdecydowanych na wszystko wyszła pod parasolami, żeby jednak Sienę zobaczyć. Po dojściu z parkingu do starego centrum skierowaliśmy się do katedry. Na własne oczy mogliśmy porównać tę wspaniałą budowlę z podziwianymi wcześniej katedrami we Florencji i Pizie. Tamte są piękne, wspaniałe, zachwycające, ale, według mnie, sjeneńska jest najwspanialsza. Wystrój jej wnętrza jest tak bogaty, że dla pełnego przeżycia tych cudowności trzeba by wielu dni. A co by było, gdyby sjeneńczykom udało się zrealizować pomysł rozbudowy katedry (z tej idei pozostały fragmenty zaplanowanej fasady i jednej nawy bocznej) ? My, w żaden sposób nie mogliśmy przeznaczyć na podziwianie katedry zbyt wiele czasu. Na szczęście, okazało się, że w międzyczasie przestał padać deszcz i słynny Piazza del Campo podziwialiśmy już, wraz z licznym tłumem turystów przeróżnych nacji, w promieniach słonecznych. A jest co podziwiać: rozległy plac, oryginalnie ukształtowany (w formie muszli) otoczony jest pięknymi budowlami z Palazzo Publico, dzwonnicą Tore del Mangia, fontanną Fonte Gaia i licznymi pałacami możnych rodów. Pamiętaliśmy, oczywiście, o odbywających się tu tradycyjnych wyścigch konnych Palio di Siena. Ci, którzy nie przstraszyli się ulewy, otrzymali w nagrodę możliwość podziwiania fragmentu bogactwa Sieny i byli nim zachwyceni. Ostatnim już punktem programu krajoznawczego w tym dniu było miasteczko Monteriggioni. To, rzeczywiście maleńkie miasteczko, z kilkoma tysiącami mieszkańców szczyci się jednak długą historią (od poczatków XIII w) i świetnie zachowanymi murami obronnymi z 14 wieżami. Wizyta tu, to jakby przeniesienie się w czasy średniowiecza, rycerzy, fortec, rozbójników. Warto spędzić tu chwilę przy lampce miejscowego wina i zrobić kilka zdjęć. Powrót do bazy, krętymi drogami przez wzgórza i doliny Toskanii to atrakcja sama w sobie. Sobota była ostatnim już dniem w Marina di Bibbona. Pogoda poprawiła się, chmury deszczowe odeszły, tak więc po opuszczeniu kempingu mogliśmy pożegnać się z Morzem Liguryjskim. A morze było tego dnia zupełnie inne, niż wcześniej: wiatr powodował spore fale, które załamując się przy brzegu huczały donośnie, kłębiące się chmury na przemian z fragmentami czystego nieba tworzyły fantastyczną scenerię dla tego pożegnania. No to pożegnaliśmy morze, plażę, kemping, całą miejscowość i ruszyliśmy w drogę do kraju. Ale jeszcze po drodze mieliśmy w planie zwiedzenie tego i tamtego. Zaczęliśmy od Bolonii. To miasto – stolica regionu Emilia Romania – jest zupełnie inne niż miasta toskańskie, które zwiedzaliśmy wcześniej. Również otoczone murami obronnymi, których fragmenty zachowały się do dziś, zlokalizowane jest jednak na równinie, więc wyraźnie bardziej uporządkowane, o prostych, szerokich ulicach. Najciekawsze są tu: kościół św Petroniusza, katedra św Piotra (kto miał trochę szczęścia, mógł tu wysłuchać minikoncertu organowego), Piazza Maggiore, fontanna Neptuna, Archiginnasio. Można tu także zobaczyć kilka zachowanych średniowiecznych wież mieszkalno – obronnych, w tym jedną krzywą. Oprócz zabytkowych budowli zaciekawiło nas życie tego miasta: liczni turyści podziwiają zabytki, odpoczywają w barach, słuchają ulicznych grajków. Mieliśmy okazję wysłuchać agitatora powtarzającego w kółko te same populistyczne argumenty, podziwiać wystawę zabytkowych rowerów (niektóre sprzed 90 lat – piękne). Kiedy nadszedł czas – wróciliśmy do autokaru i ruszyliśmy dalej. I nadeszła pora na dyskusję o dalszych planach. Z inicjatywy jednego z uczestników poddałem pod rozwagę propozycję rezygnacji ze zwiedzania Grazu na rzecz znacznie ciekawszego Wiednia. Wszyscy przyjęli tę propozycję, niektórzy z entuzjazmem. Tak więc po nocnej podróży zatrzymaliśmy się w pięknej stolicy Austrii. Pogoda dopisywała, było słonecznie, ciepło, mieliśmy dość czasu i zobaczyliśmy dużo: Plac Schwarzenberga z pomnikiem żołnierzy Armii Czerwonej, Karlsplatz z kościołem Karola Boromeusza, Operę, Ogród Dworski (Burggarten), Plac Marii Teresy, Ring z Parlamentem, Ratuszem i Teatrem Dworskim, Ogród Ludowy (Volksgarten) z Ogrodem Różanym, Plac Bohaterów, Hoffburg, Plac św Michała, uliczki Kohlmarkt i Graben, Stephansplatz z katedrą św Szczepana, kościół św Elżbiety (należący do współczesnych Krzyżaków), Park Miejski z pomnikiem Johanna Straussa, Belweder a na koniec wyjątkowy budynek komunalny: Hundertwasserhaus. W przerwie mieliśmy czas na popróbowanie specjałów wiedeńskich: tortu Sachera z filiżanką kawy, ogromnego wiener Schnitzel z sałatką ziemniaczaną i lokalnym piwem a kilka osób zwiedziło w Hoffburgu Muzeum Sisi, apartamenty cesarskie i Muzeum Cesarskiej Zastawy Stołowej. To było piękne zwieńczenie tej wycieczki. Jeszcze tylko szybki powrót do Chrzanowa i nadszedł czas pożegnania.
KP.Winobranie w Zielonej Górze 2-4.09.2016
Kolejna inicjatywa koła PTTK przy UTW w Chrzanowie – wycieczka na święto Winobrania do Zielonej Góry – niestety nie spotkała się z licznym odzewem. Wyjechało nas na tę wycieczkę zaledwie 28. Na piątek zaplanowany mieliśmy dojazd do miejsca noclegu ze zwiedzaniem po drodze kilku ciekawych miejsc. Pierwszym z nich był Żagań, gdzie odwiedziliśmy XVII-wieczny pałac przebudowany ze średniowiecznego zamku z inicjatywy słynnego wodza Albrechta von Wallensteina, potem należący między innymi do książąt Lobkowitzów. Obecnie ten nieźle utrzymany, o pięknej sylwetce i bogatym wystroju zewnętrznym obiekt mieści liczne żagańskie instytucje publiczne oraz firmy. Również otaczający go park, opierający sie swoimi granicami o Bóbr, jest wart spaceru. Poza pałacem trzeba w Żaganiu zajrzeć na rynek i do poaugustiańskiego kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny – i to zrobiliśmy. Dalej pojechaliśmy do nieodległych Żar. Tu również jest ciekawe stare miasto z Rynkiem, ratuszem, kościołem Najświętszego Serca Pana Jezusa. Mniej szczęścia miały w swojej historii zamek Devinów-Bibersteinów i pałac Promnitzów tworzące rozległy, ale bardzo zniszczony zespół (widać efekt prac zmierzających do zabezpieczenia ruiny przed całkowitym rozpadem). Najważniejszym punktem programu krajoznawczego w tym dniu był Park Mużakowski. Ten transgraniczny (polsko-niemiecki) park stworzony w XIX wieku przez księcia Puecklera, wybitnego znawcę i miłośnika europejskiej sztuki projektowania terenów zielonych jest od 2004 roku wpisany na listę światowego dziedzictwa kulturowego i przyrodniczego UNESCO. Po dwóch stronach granicznej Nysy Łużyckiej znajduje się tu ponadsiedemsethektarowy park wraz z rezydencją książęcą: Starym Pałacem, Nowym Pałacem i zabudowaniami towarzyszącymi. Jest to znakomite miejsce na spacery, przejażdżki rowerami czy powozami konnymi. My także tam spacerowaliśmy i podziwialiśmy ten wspaniały zabytek sztuki ogrodniczej. Po zakończeniu spaceru ruszyliśmy autokarem do naszej bazy noclegowej – kempingu w Niesulicach. To, położone z dala od większych siedlisk ludzkich, nad jeziorem, wśród lasów miejsce znakomicie nadaje się do odpoczynku weekendowego a nawet dłuższego. Są tu wygodne domki kempingowe, bar, plac zabaw, niewielka plaża nad brzegiem przygotowanym do kąpieli. I nie ma komarów ! Zakwaterowaliśmy się tam, zjedliśmy kolację i mogliśmy odpoczywać po całodniowej podróży. W sobotę po śniadanu ruszyliśmy do Zielonej Góry. Zatrzymaliśmy się na parkingu obok Parku Winnego i skierowaliśmy do centrum. Tu już zaczęły się imprezy związane ze świętem Winobrania. Zanim doszliśmy do centrum musieliśmy się zatrzymać, aby przepuścić biegaczy, którzy właśnie biegając po mieście uczestniczyli w tym wydarzeniu. Dalej napotkaliśmy liczne stragany, kramy i kramiki ze wszystkim. Były tu tandetne pamiątki Made in China, dzieła sztuki miejscowych twórców, starocie każdego rodzaju, smakołyki przeróżnych smaków a przede wszystkim – produkty okolicznych winiarzy (coraz liczniejszych). Na środku rynku ustawiona została estrada, na której „produkowały się” rozmaite grupy, grupki i indywidualni artyści różnego sortu. W odpowiednim czasie w korowodzie doszedł na rynek Bachus, prezydent miasta przekazał mu klucze miasta i już oficjalnie rozpoczęło się świętowanie. Mieliśmy dość czasu na spokojne rozejrzenie się po okolicy, delektownie się przysmakami, oddychanie atmosferą święta. Trudno się było oprzeć zapachom docierającym z wszechobecnych grilli. Golonka, którą zamówiłem, była świetna i niemała, jak to golonka. Później zauważyłem rożen z piekącym się nad ogniem dzikiem. Kusił, ale to już byłoby obżarstwo. Dla równowagi warto było skosztować win oferowanych na licznych stoiskach. Była ich wielka różnorodność, tak więc również w tym temacie trzeba było wybierać. Okazało się, że także turyści z PTTK w Jaworznie przyjechali tego dnia do Zielonej Góry. Jaki ten świat mały ! W odpowiednim czasie, obciążeni torbami z pamiątkami (często szkalnymi) zebraliśmy się, by wrócić do autokaru. Po drodze zajrzeliśmy jeszcze do palmiarni – ładnego, współczesnego obiektu zawierającego, oprócz palm (oczywiście) także oryginalną restaurację, obszerny hall z różnorodnymi ekspozycjami (m.in. bardzo ciekawą wystawą motyli). No i trzeba było już wracać do domu. Po kolacji była chwila wolna – można było nawet zażyć kapieli w jeziorze. Spróbowałem, razem z Janem – a co … Było świetnie – woda czysta, dość ciepła. Nie chciało się wychodzić na brzeg. A jeszcze później usiedliśmy pod parasolami przed barem przy lampce wina, by pomówić swobodnie o podróżach dawnych i wymarzonych, pożartować, coś zaśpiewać. Było sympatycznie. W niedzielę rano pożegnaliśmy Niesulice i ruszyliśmy w stronę domu, oczywiście nie najkrótszą drogą.. Zatrzymaliśmy się w Świebodzinie, gdzie ustawiono najwyższą na świecie (52 m) figurę Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata. Imponująca, ale o co właściwie chodzi … o chwałę Chrystusa czy wybujałe ego miejscowego proboszcza ? Potem pojechaliśmy do Cigacic (urocza nazwa, nieprawdaż), jednego z największych portów nad Odrą, gdzie byliśmy umówieni z właścicielem galarów pływających z turystami po Odrze. Zokrętowaliśmy się na najbliższy i wkrótce popłynęliśmy Odrą, potem Obrzycą – piękne okolice, piękna rzeka (szczególnie boczna Obrzyca – czysta, z bogatą roślinnością wodną). Następnym przystankiem na naszej trasie była Trzebnica – sanktuarium i centrum kultu św Jadwigi Śląskiej. Bogata bazylika, obszerny zespół klasztorny, kilkusetletnia historia – byliśmy pod wrażeniem. I tyle – pozostał tylko powrót do domu. To była przyjemna wycieczka (pogoda dopisała) o urozmaiconym programie z kilkoma miejscowościami, które odwiedza się rzadko albo wcale a niesłusznie, bo zasługują na chwilę uwagi.
KP.Po drogach, bezdrożach i ścieżkach Beskidów Ukraińskich 11-16.08.2016
Postanowiliśmy wspomóc członków innej organizacji turystycznej w zdobywaniu ich odznaki Wielka Korona Beskidów i wybrać się wraz z nimi w góry Ukrainy. Oczywiście, w wycieczce udział wzięli także członkowie PTTK, nie tylko z Chrzanowa. W sumie pojechało nas z Wieśkiem i Ryśkiem za kierownicą 51 osób w tym 8 osób, które dosiadły się w Rzeszowie (dojechały tam z Ostrowca Świętokrzyskiego). Przekroczenie granicy polsko – ukraińskiej w Korczowej trwało, niestety, znacznie dłużej, niż planowaliśmy (prawie 3,5 godziny). Potem był ponad 350-kilometrowy przejazd drogami obwodu lwowskiego a dalej iwanofrankiwskiego. Były to drogi krajowe, czyli ważne, ale i tak nie dało się w większości jechać szybciej niż 50 km/godz. A w dodatku ciągle padał deszcz. W końcu dojechaliśmy do wsi Świdowiec i, ponieważ pogoda była nieco lepsza (przestał padać deszcz), przygotowaliśmy się do zdobywania pierwszego z planowanych szczytów: Bliźnicy. Ale, żeby tam wejść, warto najpierw podjechać do ośrodka narciarskiego Dragobrat, bo dojście tam to dodatkowo ponad 10 kilometrów marszu i to w górę. Droga terenowa nie daje możliwości przejazdu autokarem, ale udało sie dość szybko zamówić „gruzowik”, czyli ciężarówkę przerobioną na, dość prymitywny, środek transportu osób. Część uczestników (prawie wszyscy z innej organizacji) postanowiła odłączyć się od grupy, zrezygnować z przejazdu i pokonać całą trasę pieszo. Ktoś (ciekawe: kto?) ich do tego zachęcił i chyba powinien się poczuwać do odpowiedzialności za nich (?). Sam przejazd gruzowikiem jest przygodą: stroma, dziurawa droga pokonywana jest przez silną maszynę szybko, zakręty są ciasne, amortyzacja – symboliczna. Krótko mówiąc taka przejażdżka to pół godziny trzęsienia się, kurczowego trzymania czego się da, żeby nie toczyć się po podłodze. Ale warto, bo zyskuje się w ten sposób ogromnie dużo czasu i sił. Kiedy wyjechaliśmy, dokąd się dało, dalej ruszyliśmy pieszo. Łatwą drogą wzdłuż wyciągu weszliśmy na przełęcz Peremyczka, potem wspięliśmy się na szczyt Żandarma (do tego czasu udało nam się podziwiać fragmenty otoczenia) i wkrótce byliśmy na szczycie Bliźnicy (1881) – najwyższym w paśmie Świdowca. Niestety, oprócz tabliczki opisującej szczyt i starej konstrukcji stalowej nie dało się nic zobaczyć. Podczas zejścia także nie widzieliśmy prawie nic – mgła (niskie chmury) przesłaniała okolicę. Schodząc mijaliśmy tych, którzy odłączyli się od grupy i podchodzili z samego dołu. Okazało się, że ten, który ich do tego namówił, zostawił ich własnemu losowi a ponieważ nie wszyscy wiedzieli, jak iść na szczyt, zawróciłem z zejścia i podchodziłem z ostatnimi powtórnie. Po osiągnięciu Żandarma zgodziliśmy się, że dalsze podchodzenie na Bliźnicę ze względu na kompletny brak widoczności nie jest warte wysiłku i zawróciliśmy. Na terenie stacji narciarskiej mieliśmy jeszcze czas na posiłek w jednej z kilku otwartych tam restauracji. A potem już zjechaliśmy w dół – tym razem schodzących było znacznie mniej. Ostatni odcinek przejazdu naszym autokarem był niezbyt daleki (nieco ponad 30 km) ale i tak po tamtejszych drogach zajęło nam to około godziny. W Bukowelu pozostało nam już tylko zakwaterowanie w Willi Vlad i ułożenie się do snu po dłuuuugim dniu (a nawet dwóch dniach ledwo rozdzielonych nocą w autokarze). W sobotni ranek powitało nas słoneczne niebo. Po śniadaniu w hotelowej restauracji (typowo ukraińskim, przypominającym raczej mały obiad: kasza, gulasz, chleb, herbata) wsiedliśmy znów do autokaru i ruszyliśmy na podbój najwyższej na Ukrainie Howerli. Dojazd przez Tatarów i Worochtę szedł nieźle, potem było już gorzej a po wjechaniu na teren Karpackiego Parku Narodowego ciągle jechaliśmy, ale szybkość chwilami była niewiele większa od szybkości marszu. W końcu dojechaliśmy na parking przed bazą sportową Zaroślak (do II Wojny Światowej było tu polskie schronisko). Parking, obszerny, zajęty prawie do ostatniego miejsca przez autokary i bardzo liczne samochody osobowe, jest także ruchliwym bazarem, gdzie na kramach można kupić pamiątki, przekąski, napoje, miejscowe specjały. Ale my wybieraliśmy się na szczyt. Ruszyliśmy więc szlakiem w górę. Szybko potwierdziło się, że Howerla jest Górą Narodową Ukraińców, nawiedzaną przez nich masowo. Równolegle z nami w górę szli liczni „pielgrzymi”, w różnych strojach (także w narodowych, wyszywanych koszulach) i butach (widzieliśmy wchodzących w klapkach i gumiakach), w różnym wieku. Tłum gęstniał wraz z osiąganiem większej wysokości. W miarę podchodzenia poszerzał się także zakres widocznych pasm górskich. Było słonecznie, pięknie, podchodząc zatrzymywaliśmy się, by odpoczywać ale także podziwiać widoki, fotografować. Wreszcie osiągnęliśmy szczyt (2060 m npm). Jest tam rozległy, nieznacznie wznoszący się w stronę centralnego punktu płaskowyż – tego dnia cały zapełniony tłumem turystów i „pielgrzymów”. Mniejsze i większe grupy fotografowały się przed obeliskiem, przed krzyżem, powiewały flagami (błękitno – żółtymi ukraińskimi ale także czerwono – czarnymi banderowskimi), śpiewały pieśni narodowe a także hymn państwowy. My, po sfotografowaniu się pod obeliskiem z polską flagą i banerami organizacyjnymi, odśpiewaliśmy „Ukrainę”. Mimo że tłum wokół psuł nastrój, było tak pięknie, że nie chciało się schodzić. Tak więc siedzieliśmy, posilaliśmy się, podziwialiśmy widoki, fotografowaliśmy się. Była także sesja fotograficzna pod tytułem Spotkanie Prezesów Na Szczycie. Pod tabliczką z nazwą góry stanęli prezesi zarządów oddziałów PTTK z Chrzanowa oraz innej organizacji turystycznej z Chrzanowa i Ostrowca Świętokrzyskiego. Wreszcie jednak zebraliśmy się i ruszyliśmy w dół. Po zejściu jeszcze tylko przystanek przy kramach, oczekiwanie na spóźnialskiego i wkrótce mogliśmy już zjeżdżać – znów, niestety, bardzo wolno. Przybijanie pieczątek w książeczkach do odznaki Wielkiej Korony Beskidów w punkcie kontrolnym Parku Narodowego zajęło zaledwie kilkanaście minut. W tym dniu w planie było jeszcze wejście na Rotyło (najwyższy szczyt w Górach Pokucko – Bukowińskich), jednak po dojechaniu do Kriwopilja, skąd mielliśmy wychodzić na trasę doszliśmy do wniosku, że czasu mamy zdecydowanie zbyt mało. Żeby zrealizować ten plan, powinniśmy się znacznie bardziej spieszyć, pokonując Howerlę, a w tak pięknych warunkach – szkoda było. Tak więc skierowaliśmy się w stronę Bukowela. Po powrocie do hotelu zjedliśmy obiad i było trochę czasu na integrację. W niedzielę po śniadaniu (omlet, chleb, naleśniki z dżemem, herbata) znów ruszyliśmy w góry. Celem był szczyt Rotyło (1483 m npm). Pogoda była piękna, dojechaliśmy w miarę szybko do Kriwopilja i ruszyliśmy doliną do wsi Wołowa i dalej (po przejściu potoku po kamieniach lub w bród) w górę. Podejście było spokojne, dość dobrze oznakowane, widać, że nawet fragmentami ścieżka jest poprawiana – dla potrzeb turystów właśnie. Wkrótce weszliśmy w strefę polan i korzystając z pięknej pogody zatrzymywaliśmy się dość często dla oddechu, podziwiania widoków. Wreszcie doszliśmy w rejon szczytu i tam musieliśmy wspiąć się na skały, bo wierzchołek Rotyła jest sporą wychodnią skalną. To wyjątkowy i bardzo atrakcyjny szczyt. Rozciąga się z niego szeroka panorama, niestety w tym dniu nie całkiem widoczna, ze względu na zachmurzenie. Jak zwykle nie obeszło się bez licznych fotografii, posiłku. Zejście było także przyjemne, dość wygodne. Na dole, we wsi przystanęliśmy przy małym sklepiku, gdzie można było kupić lody i napoje. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy cerkwi w Worochcie i sfotografowaliśmy z wszystkich stron jej piękną sylwetkę. W Bukowelu po szybkim przebraniu sie w hotelu pojechaliśmy do centrum stacji narciarskiej. Znawcy europejskich (polskich, słowackich, austriackich, włoskich) stacji narciarskich są zgodni, że Bukowel to ścisła czołówka europejska. Kilkanaście wyciągów, kilkadziesiąt kilometrów tras zjazdowych, najnowocześniejsza infrastruktura, liczne hotele i pensjonaty a nawet specjalnie zbudowana, wygodna i (jeszcze) nie dziurawa droga dojazdowa – wszystko to przyciaga rzesze narciarzy nie tylko ukraińskich ale także z Polski, Litwy i innych państw. Ale my nie pojeździliśmy na nartach – nie ten sezon. Wieczorem – znów obiad i ostatni już nocleg. W poniedziałek po śniadaniu trzeba było się pożegnać z miłymi gospodarzami willi Vlad i ruszyć w drogę powrotną do domu. A po drodze mieliśmy jeszcze w planie zdobycie najwyższego szczytu Połoniny Krasnej – Syhlańskiego. Ale, żeby tam dojść, trzeba najpierw dojechać do miejsca startu. Do miejscowości Dubowe dało się jechać w miarę szybko, natomiast ostatnie 25 km to był istny koszmar: niesamowicie dziurawa droga zmuszała miejscami do ograniczenia prędkości przejazdu do 4 – 5 km/godz. Wytrzęśliśmy się okropnie, straciliśmy mnóstwo czasu, aż wreszcie dotarliśmy do miejscowości Ust Czorna – punktu wyjścia na Syhlański. Wyszliśmy w stronę grzbietu Połoniny Krasnej dość szybko. Niestety wkrótce w rejonie grzbietu pojawiły się grube chmury i rozległy się grzmoty. Szliśmy dalej, aż na polanie przed Klimową zatrzymaliśmy się, bo rozpoczęła się gwałtowna ulewa. Tu była konieczna decyzja, czy iść dalej, czy wracać. Burza, prawdopodobnie, przejdzie dość szybko, można ją przeczekać. Ale czy po ulewie wejście i zejście będzie bezpieczne. Podchodziliśmy już do tej pory po stromych stokach, po ścieżkach gliniastych, które po ulewie będą niesamowicie śliskie. Tego przejścia będzie dużo, prawdopodobnie także w zapadającej ciemności. Podjąłem decyzję o wycofaniu się, czyli rezygnacji z wejścia na szczyt i powrocie do wsi. Zeszliśmy przemoczeni, lecz deszcz wkrótce przestał padać, burza odeszła i nawet chwilami pokazywało się błękitne niebo. No i pojawił się żal, że jednak nie weszliśmy. A jeszcze trzeba było poczekać, aż kierowcy odpoczną, czyli 9 godzin. Były tam restauracje (niezbyt wytworne, ale zawsze można było coś zjeść i wypić), był kościół, gdzie kilka osób wzięło udział we mszy, ale i tak ten czas wyglądał na głupio stracony. Wreszcie mogliśmy ruszyć w drogę powrotną do domu. Znów powoli przez pierwsze kilometry, potem nieco szybciej, przez Użgorod, Słowację, Rzeszów (tu pożegnaliśmy turystów z Ostrowca) wreszcie dotarliśmy do Chrzanowa. Znacznie później niż planowaliśmy. Nie wszystko podczas tej wycieczki poszło zgodnie z planem, ale na pogodę nie poradzimy nic a z drugiej strony – taka jest Ukraina (a szczególnie jej drogi).
KP.Rysy 7.08.2016
W ubiegłym roku nie udało się nam (większości) wejść na szczyt, więc postanowiliśmy spróbować znów w tym roku. Wybraliśmy nieco późniejszy termin, ogłosiliśmy wycieczkę i trochę zaskoczeni ogromnym zainteresowaniem zebraliśmy chętnych na pełne dwa autokary. Ale nie było powodu, żeby ograniczać liczbę uczestników, pojechaliśmy więc licznie na Słowację. Ruszyliśmy z parkingu obok przystanku kolejki Popradske Pleso i wkrótce okazało się, że oprócz naszej sporej grupy jest na szlaku wielu innych turystów. Pogoda była piękna, słoneczna, góry z każdą chwilą odkrywały się przed nami coraz szerzej, szliśmy w górę coraz bardziej zachwyceni. Wejście wymaga sporo trudu, bo podejście jest spore, ale czasu mieliśmy dość, szliśmy więc raczej wolno, tym bardziej, że coraz liczniejsi turyści uniemożliwiali pośpiech. Szczególnie na odcinku ze sztucznymi ułatwieniami (łańcuchy, klamry, liny) trzeba było chwilę poczekać, aż przejdą poprzednicy lub przepuścić schodzących. Wreszcie doszliśmy do schroniska pod Rysami i tu zatrzymaliśmy się na odpoczynek połączony z drugim śniadaniem. Oprócz wspaniałego majestatu gór coraz bardziej rzucały się w oczy liczne tłumy chętnych na zdobycie Rysów. Po złapaniu oddechu, posileniu się, skorzystaniu z toalety (to osobna atrakcja tego miejsca, niestety wymagająca czasu – kolejka) ruszyliśmy dalej w górę. Przez Przełęcz Waga i po skałach wspięliśmy się wreszcie na szczyt. Niestety na długim podejściu w tłumie nasza grupa dość znacznie się rozczłonkowała i nie było możliwości zrobienia zdjęcia grupowego do kroniki, tym bardziej, że rejon szczytu gęsto obsiadły tłumy turystów. Oceniam, że tego dnia na szczyt weszło ponad 1000 osób. Jednak najważniejsze były góry. Widoki ze szczytu są wspaniałe i wynagradzają wysiłek włożony w wejście. Słońce, otaczające wierchy, satysfakcja ze zdobycia tego szczytu – nic tylko usiąść wygodnie i spokojnie przeżywać tę chwilę. Niektórzy z uczestników spędzili tu prawie godzinę. W końcu, po nasyceniu oczu widokami i duszy zachwytem nad wspaniałością Natury zaczęliśmy schodzić. Tym razem kolejki tworzyły się w kierunku zejścia, ale nie mieliśmy potrzeby spieszyć się, mogliśmy spokojnie schodząc wciąż podziwiać otoczenie Doliny Mięguszowieckiej. Był jeszcze czas na odwiedzenie Majlathovej Chaty nad Popradzkim Stawem i zjedzenie czegoś ze specjalności kuchni słowackiej (na przykład smacznej zupy czosnkowej – polecam). Tu spotkaliśmy zaprzyjaźnionych turystów z PTTK w Andrychowie, którzy również sporą grupą przyjechali tego dnia w Tatry. Kilka osób w drodze powrotnej odwiedziło także symboliczny cmentarz pod Osterwą, gdzie upamiętnieni są ci, którzy zginęli w górach, nieraz oddając swe życie ratując innych (jak Klimek Bachleda). W końcu zeszliśmy na parking, poczekaliśmy chwilę na spóźnialskich (zawsze znajdzie się ktoś, kto niedokładnie rozplanuje czas) i ruszyliśmy w drogę powrotną. To był piękny dzień we wspaniałych górach. Nawet ci, którzy nie zdobyli szczytu (słabsza kondycja, brak przygotowania fizycznego do wymagającej wysiłku trasy) byli zachwyceni tym, co zobaczyli i przeżyli. I tylko ogromne tłumy na szlaku psuły nieco wrażenie, ale cóż – sami się też do tego przyczyniliśmy.
KP.Trzy Korony … z przygodami 31.07.2016
Wycieczkę na Trzy Korony zaplanowało koło Fablok, ale zapisało się na nią mnóstwo chętnych spoza koła i także spoza PTTK, tak, że zebrało się nas na dwa (drugi niepełny) autokary. W tym było 16 kolarzy, którym zaproponowaliśmy trasę z Czorsztyna Nadzamcza przez Lysą nad Dunajcem, Czerwony Klasztor, Leśnicę do Szczawnicy. Rano w Chrzanowie było słonecznie i do autokarów pakowaliśmy się w pełni optymizmu, choć prognozy przewidywały deszcze i nawet burze w ciągu dnia. Na Nadzamczu nastąpił podział na grupę pieszą (bardzo liczną), kolarską i maleńką grupkę spacerową (program: przejście z Krościenka do Szczawnicy i spacer po tym uroczym miasteczku). Pieszo ruszyliśmy niebieskim szlakiem turystycznym przez Przełęcz Osice, Macelak, Przełęcz Szopka na Trzy Korony. Czasu mieliśmy dużo, pogoda, na razie, była znakomita, widoczność też, szliśmy więc niespiesznie, przystawaliśmy często, choć niektórzy, niecierpliwi uczestnicy wyrwali się do przodu. Z mijanych polan podziwialiśmy widoki – na Tatry, Magurę Spiską, Pieniny Spiskie, Gorce, Beskid Sądecki a nawet na Babią Górę, Pilsko i Magurę Orawską. Przy wejściu na platformę widokową na szczyt Trzech Koron była niewielka kolejka, potem na schodach znów musieliśy trochę poczekać za zwolnienie miejsca i wreszcie po kolei (cała grupa nie miała, oczywiście, szans na wspólne wejście na małą platformę) znaleźliśmy się u celu. I znów była okazja do podziwiania rozległych widoków. Mieliśmy możliwość zidentyfikowania między innymi Wietrznego Wierchu, na który weszliśmy przed trzema tygodniami. Oczywiście doskonale były widoczne także Tatry Bialskie i fragment Wysokich, Pieniny Spiskie z Żarem, Małe Pieniny z Wysoką. Nie można było zbyt długo zachwycać się panoramą, bo po schodach wciąż wchodzili kolejni chętni na zdjęcie na szczycie. Po zejściu ze schodów posiedzieliśmy chwilę w „poczekalni” i ruszyliśmy dalej – przez polanę Kosarzyska w kierunku Góry Zamkowej. Tu znów zatrzymaliśmy się przy ruinach Zamku Pienińskiego. W dalszym ciągu, do Potoku Pienińskiego i trochę dalej towarzyszyło nam Słońce, choć na niebie przybywało chmur. Kiedy doszliśmy do rozstajów dróg i skierowaliśmy się w stronę Sokolicy zaczął padać drobny deszcz. Idąc pod gęstym parasolem buków dość długo mogliśmy go ignorować. Jednak na którejś z polan okazało się, że trzeba wyjąć pelerynę. Deszcz padał już bardzo intensywnie, coraz bliżej odzywały się odgłosy wyładowań atmosferycznych. Wreszcie rozpoczęła się prawdziwa ulewa. Na szczęście akurat byliśmy w pobliżu schronu przeciwdeszczowego. Kilkanaście minut spędzonych pod daszkiem uchroniło nas od kompletnego przemoczenia. Usłyszeliśmy w tym czasie bliskie udzerzenia pioruna (w rejonie Trzech Koron ?). Burza, jak szybko przyszła, tak szybko odeszła i wkrótce mogliśmy iść dalej. Co prawda, ścieżki były mokre, wyślizgane przez tysiące stóp kamienie wapienne – śliskie, ale bezpiecznie szliśmy w stronę Sokolicy. Kiedy tam weszliśmy deszcz ustał już zupełnie i znów można było podziwiać wspaniałe widoki (co prawda pod zachmurzonym niebem, ale to dodawało specjalnej atmosfery). Zachwycaliśmy się wyjątkowością tego miejsca i widoków z niego. No i wreszcie trzeba było zejść ze szczytów. Zejście z Sokolicy do Dunajca dłużyło nam się, ale wreszcie się skończyło. Jeszcze tylko przewóz przez Dunajec łódką, niedalekie przejście brzegiem rzeki i już można było myśleć o odpoczynku przy stoliku jednej z licznych restauracji szczawnickich. Burza w gorach to, oczywiście, emocjonująca przygoda, ale nie wyczerpała ona całego zakresu niespodzianek, jakie los zgotował nam na ten dzień. Okazało się, że prowadzący grupę kolarzy Robert miał wypadek (awaria roweru zakończona wywrotką z potłuczeniami – na szczęście niezbyt poważnymi) i musiał być zwieziony z trasy autokarem, który w związku z tym przerwał pauzę wymaganą przez przepisy. Tak więc jeden z autokarów mógł nas zabrać w drogę powrotną o godzinę później niż planowaliśmy. Ale byliśmy w pięknej Szczawnicy, pogoda się poprawiła – nie sprawiło nam to wielkiego problemu. Ci, którzy musieli się spieszyć, pojechali pierwszym autokarem, pozostali wykorzystali dodatkowy czasu na delektowanie się znakomitymi lodami, spacer do Parku Górnego czy inne jeszcze przyjemne i ciekawe zajęcia. Późniejszy wyjazd ze Szczawnicy ma tę zaletę, że na Zakopiance nie ma już korków, tak więc do Chrzanowa wróciliśmy szybko i sprawnie. Wycieczka była z przygodami, ale wszystko dobrze się skończyło (Robert niczego sobie nie złamał oprócz kilku szprych) i będziemy ją wspominać z przyjemnością.
KP.Alpy Julijskie 20-25.07.2016
Po zeszłorocznej, udanej wycieczce w Masyw Dachsteinu postanowiliśmy znów pojechać w Alpy, tym razem do Włoch. Dodatkowym argumentem było znalezienie niezłej bazy hotelowej w Sella Nevea. Tak więc został opracowany i ogłoszony program, który wkrótce zdobył duże powodzenie – zgłosiło się 46 osób, w tym zwarta grupa z PTTK w Krośnie. W środowy wieczór ruszyliśmy autokarem Jurka na południe. Przejazd, w większości autostradami, przebiegł sprawnie i rano we czwartek byliśmy już na miejscu. Po śniadaniu, wstępnym zakwaterowaniu (z rana udostępniono nam połowę pokoi) i odświeżeniu po podróży wybraliśmy się w góry. Kolejką linową wyjechaliśmy na próg na wysokość 1850 m, obok schroniska Gilberti. Stąd zaczęliśmy piąć się stromo w górę, po piargach zimowej narciarskiej trasy zjazdowej. W silnych promieniach słonecznych był to męczący początek, szczególnie po nocnej podróży. Po osiągnięciu przełęczy Sella Prevala (2067) odpoczęliśmy dłuższą chwilę a potem nastąpił podział na tych, którym wystarczyło dojście na tą wysokość i tych, którzy postanowili ruszać dalej. A dalej – oznaczało wejście na Strbine Pod Prestreljenikom (2282) – to już po słoweńskiej stronie granicy. Tam zaczęliśmy się wahać, czy zdążymy wejść na szczyt i zejść na ostatni zjazd kolejki. Ruszyliśmy jednak w górę. Było trochę trudno, miejscami trzeba było pomagać sobie rękami ale weszliśmy na szczyt Prestreljenika (2499, po włosku Monte Fornato) i to było świetne. Podczas zejścia w jednym miejscu pomocna była lina, którą rozwinął prowadzący nas Krzysztof. Potem było już znacznie łatwiej i szybciej, niż w górę, tak, że po zejściu mieliśmy jeszcze czas na odpoczynek przy schronisku. A potem jeszcze tylko zjazd w dół, dojście do hotelu, rozlokowanie w pokojach i już mogliśmy siadać do kolacji. A ta była typowo włoska: na początek pasta (makaron z sosem pomidorowym), później danie mięsne i sporo jarzyn. Po kolacji mogliśmy już spokojnie przygotować się do nocnego odpoczynku, choć niektórzy wykorzystali jeszcze ładny wieczór na oddech na tarasie. W piątek zamierzaliśmy wyjechać na Altipiano del Montasio, ale prowadząca tam droga, choć asfaltowa, jednak zbyt stroma i kręta nie daje możliwości wyjazdu autokaru. No to weszliśmy na ten rozległy płaskowyż, gdzie pasą się stada krów, jest kilka obór, gospodarstwo agroturystyczne i schronisko Brazza. Już wcześniej nastąpił podział grupy na szturmową – zamierzająca zdobyć Jof di Montasio (2753 – najwyższy we włoskiej części Alp Julijskich), trekingową (cel – Cima di Terrarosa 2420) i spacerowiczów, ktorych satysfakcjonowało dotarcie do pięknie zlokalizowanego schroniska i spacer po płaskowyżu. Najambitniejszych, wyposażonych w sprzęt autoasekuracyjny poprowadził Krzysztof a grupę trekingową – ja. Wyszliśmy w kierunku ściany, która z poziomu schroniska wyglądała na zupełnie niedostępną. Jednak prowadzi tam dość wygodna ścieżka, przygotowana przez żołnierzy w czasie I Wojny Światowej i wykorzystywana do transportu sprzętu i zaopatrzenia na bojowe stanowiska na grani. Oczywiście, jest dość wysoko (łącznie pokonaliśmy tego dnia 1250 m różnicy poziomów), więc trzeba się trochę zmęczyć podchodząc. W dodatku dość długo przygrzewało nam Słońce. Mieliśmy jednak dość czasu i mogliśmy przystawać często. A przystanków było sporo, nie tylko ze względu na zmęczenie ale i dla uwiecznienia na zdjęciach wspaniałych widoków i otaczającej nas natury. Oprócz rozciągającego się po przeciwnej stronie doliny potężnego wału Kanina, wielu różnobarwnych kwiatów naszą uwagę absorbowały liczne tu kozice (ten szczyt jest przez nie szczególnie ulubiony). Podchodząc spotkaliśmy ich kilkanaście a jedna powitała nas na samym wierzchołku. Co ciekawe nie są one płochliwe, spokojnie pozują do zdjęć a nawet niechętnie ustępują ze ścieżki przed nadchodzącymi turystami. Im wyżej byliśmy, tym rozleglejsze widoki otwierały się przed nami – do pewnego czasu, bo po przekroczeniu wysokości około 2100 m zaczęliśmy zagłębiać się w chmurę, spowijającą najwyższą część grani i szczyt. Po osiągnięciu Forcella di Terrarosa (2330) zatrzymaliśmy sie na chwilę, żeby spojrzeć na północne zbocza grani, stromo opadające w dół (widok zapierający dech w piersiach). Jeszcze kilkadziesiąt minut nietrudnego podejścia po skałach i dotarliśmy do szczytu. Tu, oprócz witającej nas kozicy, zainteresowała nas skrzyneczka z książką pamiątkową z bieżącego roku. Pierwsze wpisy były z 31. grudnia 2015, 1. i 2. stycznia 2016 (po kilka wpisów w każdym dniu) – ludzie przychodzą na tą górę witać Nowy Rok. My także wpisaliśmy się w odpowiednim miejscu, jako pierwsi Polacy w tym tomie. Niestety nie było nam dane podziwianie wysoko cenionej panoramy z tego szczytu – otuliła nas chmura i tylko przez krótkie chwile pokazywały się małe fragmenty otoczenia. Między innymi obserwowaliśmy trzy orły, majestatycznie krążące niedaleko nas. Łącznie szczyt zdobyły 22 osoby z naszej grupy, w tym wożący nas mistrz kierownicy – Jurek. Podczas zejścia, oprócz kozic, które nam już trochę spowszedniały, obserwowaliśmy także świstaki (łacznie widziałem 5 sztuk, w różnych miejscach). W Rifugio Giacommo Brazza odetchnęliśmy dłuższą chwilę, uzupełniliśmy płyny, ktoś coś przegryzł, zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć i nadszedł czas powrotu. Około sześciokilometrowe zejście asfaltową, miejscami dość stromą drogą jest, na koniec dnia, nużące. Atrakcją są liczne poziomki. Pod koniec tego zejścia trochę przyspieszyliśmy, widząc nadciągające chmury burzowe i słysząc z oddali grzmoty. Do hotelu dotarliśmy akurat na kolację – znów pasta a później różne dania do wyboru w formie bufetu. Niestety, wyprawa grupy ambitnej nie zakończyła się pełnym sukcesem – musieli zawrócić po przejściu 60-metrowej drabiny (Scala Pipan) i wejściu na grań Jof di Montasio, na wysokość około 2650 m, ze względu na nadchodzącą burzę. Brakło im niewiele, ale jednak. A i tak zmokli podczas powrotu (już w bezpiecznym terenie) i spóźnili sie na kolację (ta czekała na nich). Po kolacji był czas na zajęcia w podgrupach – na tarasie pod parasolami (bo padał deszcz), na balkonie przy pokoju lub w pobliskiej winiarni. Na sobotę zaplanowaliśmy podejście w kierunku Jof Fuart (2666). Podjechaliśmy kilka kilometrów na mały parking, gdzie znów nastąpił podział grupy: spragnieni najwyższych trofeów ruszyli z Krzyśkiem szybko, średniozaawansowani poszli nieco wolniej ze mną, spacerowicze pozostali w autokarze i zjechali jeszcze kilka kilometrów nad jezioro Lago del Predil, aby tam skorzystać z uroków wody, Słońca, spacerów po płaskim (w przybliżeniu) terenie. Tym razem średniozaawansowani mieli w planie dojście do Rifugio Guido Corsi (1874). Wymaga to podejścia na wysokość 850 m ponad poziom parkingu. Początkowy odcinek trasy – dość stromą, utwardzoną drogą przez las jest najmniej atrakcyjny. Od Malga Grantagar (dużej polany, na której pasą się liczne krowy) zaczyna się druga część trasy, urozmaicona i widokowa. Podczas podchodzenia zakosami fotografowaliśmy wznoszące się nad nami masywy dolomitowe a także różnorodne kwiaty (w tym szarotki). Piękne i ciekawe jest przejście półką skalną pod Campanille di Villaco, gdzie także można wejść do wykutych w czasie I Wojny Światowej sztolni i komór oraz wyjrzeć przez okna w skale. No i wreszcie dotarliśmy do schroniska. Tu znów była pora na odpoczynek, mały posiłek, zdjęcia. Bo również tutaj jest co podziwiać. Po zejściu do parkingu przy drodze poczekaliśmy chwilę, wsiedliśmy do autokaru, który podjechał, by również nas zawieźć nad jezioro. Jest to polodowcowe jezioro z plażami, niestety, pokrytymi drobnym żwirem dolomitowym, więc niezbyt dogodnym do chodzenia. Po krótkim odpoczynku nad wodą wróciliśmy do hotelu na kolację. Grupa ambitna znów nie dotarła do szczytu – jednak brakło czasu. W planie na niedzielę mieliśmy przejazd do Bovca i wyjazd kolejką w rejon Kanina. Niestety kolejne przesunięcie o miesiąc terminu oddania kolejki (miała być czynna od początku lipca) uniemożliwiło realizację tego planu. Pojechaliśmy więc do Camporosso, żeby wyjechać kolejką na Monte Santo di Lussari. Ta niezbyt wysoka góra (1770) jest popularnym miejscem pielgrzymkowym, dzięki zbudowanemu tu w XIV w kościołowi, skrywającemu uznawaną za cudowną figurkę Madonny. Zatrzymaliśmy się w sanktuarium tylko na chwilę, bo zamierzaliśmy wejść na Cima di Cacciartore (2071). Dojście tam nie jest zbyt długie ani zbyt ostre (500 m różnicy wysokości) ale bardzo atrakcyjne, szczególnie dzięki ostatniemu odcinkowi poprowadzonym skalnym kominem i żlebem z ubezpieczeniami stalowymi linami. Dla turystów beskidzkich jest to spora atrakcja, choć wychodzą tam rodziny z dziećmi. Między innymi widzieliśmy młodą mamę z około 2,5 – letnim chłopaczkiem w nosiłkach i około 4-letnim ubezpieczanym linką. Warto wejść na ten szczyt, bo widoki są znakomite, z dominującym wałem od Jof di Montasio po Jof Fuart a między nimi Cima di Terrarosa, na której byliśmy. Mieliśmy tego dnia sporo czasu, więc nie spieszyliśmy się ze schodzeniem, aż wreszcie zaczęła nas poganiać pogoda: napłynęły bure chmury i spadły krople deszczu, zrazu drobniutkie i rzadkie, potem nieco gęstsze. A wtedy byliśmy już w restauracji, gdzie spróbowaliśmy miejscowej pizzy. Deszcz dość szybko przeszedł i znów niebo rozświetliło Słońce. Pokręciliśmy się między sklepikami z pamiątkami, zajrzeliśmy do kościoła i nadeszła pora na zjazd kolejką. Na dole był czas na opłukanie się po trudach tego dnia, przebranie i nawet krótki spacer po miasteczku (dość sennym). W kościele św Idziego (XV w) trwała właśnie msza św, zajrzałem więc tylko na chwilę i zobaczyłem grupę wiernych, którym kazanie głosił kapłan czarny jak noc. Wreszcie zebraliśmy się na parkingu, zajęliśmy miejsca w autokarze i ruszyliśmy do domu. Obawialiśmy się nieco, że na granicach mogą nas przytrzymać kontrole, ale czujność służb granicznych w naszym przypadku ograniczyła się do spojrzenia na tablicę rejestracyjną (inne, dość liczne autokary, wiozące pielgrzymów na Światowe Dni Młodzieży do Krakowa były kontrolowane dokładniej). Bez problemów, szybko i sprawnie dojechaliśmy do Chrzanowa. Na zakończenie uczestnicy głośno dawali wyraz zadowoleniu z wycieczki. Bo było pięknie. Nawet pogoda nie popsuła nam programu, choć prognozy były niezachęcające (duże zachmurzenia, opady a nawet burze). Teraz trzeba myśleć o podobnej wycieczce na przyszły rok.
KP.Mała Fatra 17.07.2016
Prognozy na ten dzień były paskudne – chłód i ciągłe ulewy – jednak rano na Placu Tysiąclecia zebrała się ponad setka chętnych na wyprawy górskie. Z tego 33 osoby pojechały zdobywać wielką Fatrę, pozostali planowali wejście na Rysy od strony słowackiej. Podczas przejazdu na Słowację niebo nie nastrajało nas optymistycznie – ciągle padał mniejszy lub większy deszcz. Na szczęście w Białym Potoku, skąd ruszaliśmy na trasę pieszą opad był niewielki, tak, że zdecydowaliśmy się ruszyć w góry. Przejście rozpoczęliśmy od Dolnych Dier – wąskiego kanionu wciętego w skały przez Biały Potok. Wysokie, strome ściany kanionu, mniejsze i większe wodospady, przejście wzdłuż potoku, czasem po kładkach – to bardzo atrakcyjna sceneria, nawet podczas nienajlepszej pogody. Wkrótce przeszliśmy cały kanion i skierowaliśmy się do Górnych Dier. Ten wąwóz wznosi się, miejscami dość stromo, w kierunku Przełęczy Między Rozsutcami. Tu podchodzi się, korzystając z licznych sztucznych ułatwień: schodów, drabin, kładek, lin, łańcuchów, klamer. Wszystko to jest bardzo emocjonujące, szczególnie dla turystów przyzwyczajonych do chodzenia po, najczęściej spotykanych, w miarę równych, drogach leśnych. Kiedy wreszcie wyszliśmy na Przełęcz Miedzy Rozsutcami, okazało się, że leniwie dotąd padająca mżawka zmienia się w prawdziwy deszcz, niebo zasnute jest niskimi, gęstymi chmurami, krótko mówiąc – jest marnie. Biorąc pod uwagę zagrożenie związane z przejściem ścieżką graniową przez Wielki Rozsutec w takich warunkach, zupełny brak widoczności oraz większy o blisko 1,5 godziny czas przejścia (i moknięcia) przez szczyt – zdecydowaliśmy zrezygnować ze zdobywania szczytu i przejść do Przełęczy Medzihole ścieżką trwersującą jego zbocza. Deszcz padał nieustannie, widoków nie było żadnych – pozostał tylko możliwie szybki powrót do Stefanowej, gdzie czekał na nas autokar, a wcześniej – restauracja z ciepłymi daniami i napojami. Zejście z Przełęczy Medzihole, w deszczu, gliniastą, śliską ścieżką, którą płynęły strumyki, dłużyło nam się ale w końcu się skończyło. W restauracji serwują, między innymi, specjalności kuchni słowackiej: serowe haluszki, kluski z makiem, zupę czosnkową, herbatę z umem (kiedyś ten destylat nazywano tu „rumem tuzemskim” ale pod naciskiem producentów prawdziwego rumu zmieniono nazwę na „um” – bo przecież trunek ten nie ma nic wspólnego z prawdziwym rumem, produkowanym z trzciny cukrowej). Po rozgrzaniu się w restauracji zajęliśmy miejsca w autokarze i wróciliśmy do Chrzanowa. Zmokliśmy, nie zrealizowaliśmy w pełni planowanego programu, ale takie są góry, za to je kochamy. Będzie jeszcze okazja do powtórzenia wyjazdu do Małej Fatry.
KP.Wietrzny Wierch (1112) 10.07.2016
Jak zauważył Heniek, ostatnio bardzo intensywnie penetrujemy Spisz a szczególnie Magurę Spiską. Po prostu – jest tu mnóstwo ciekawych miejsc. Tym razem postanowiliśmy wejść na Wietrzny Wierch (słow. Veterny Vrch). Dojechaliśmy do miejscowości Wyżnie Drużbaki (Vysne Ruzbachy) i ruszyliśmy w górę czerwonym szlakiem. Podejście nie jest trudne, zbyt długie ani nazbyt strome – spokojnie w 2 godziny doszliśmy na szczyt. Już podczas podejścia, na polanach, zaczęły nam się pokazywać fragmenty odległych pasm górskich, jednak prawdziwa uczta czekała na miłośników panoram na szczycie. Wierzchołek tej góry jest pozbawiony drzew, dominujący nad okolicznymi, niższymi szczytami i umożliwia podziwianie pasm górskich w zakresie 360 stopni. Na zachodzie budzi podziw potężny masyw Wysokich Tatr z wyróżniającą się grupą Łomnickiego Szczytu, Sławkowskim, Jagnięcym. Dalej w prawo rozciągają się Tatry Bialskie, za nimi fragment Tatr Zachodnich, dalej, lekko zamglone, ze względu na dużą odległość – Pilsko, Babia Góra, pasmo Polic, potem rozległe Gorce, w dali, nad doliną Dunajca – Mogielica, na północy Beskid Sądecki z widocznym masztem na Przechybie i wieżą widokową na Radziejowej. Na bliższym planie doskonale widoczne Pieniny, począwszy od Pienin Spiskich, poprzez Pieniny Czorsztyńskie, Trzy Korony po Małe Pieniny z Wysoką. Jeszcze bardziej na wschód – pasmo Jaworzyny Krynickiej, Beskid Niski z Lackową i Busowem, Góry Czerchowskie, Góry Lewockie a na południu: Słowacki Raj i Niskie Tatry. Siedzieliśmy tam, podziwiając widoki dłuższą chwilę, zrobiliśmy kilka zdjęć pod drewnianą rzeźbą niedźwiedzia trzymającą słowacką flagę, wpisaliśmy się do książki, która jest przechowywana w skrzyneczce pod stolikiem z zaznaczonymi kierunkami na ważniejsze, widoczne szczyty. W końcu rozpoczęliśmy powrót. Zejście, zrazu zielonym, potem niebieskim szlakiem, jest nieco mniej przyjemne: fragment prowadzi mocno zniszczonym asfaltem, potem jest odcinek stromej ścieżki leśnej, na koniec, już na przedmieściu Wyżnich Drużbaków – znów asfalt. Po dojściu do uzdrowiska rozeszliśmy się według własnych upodobań: większość weszła na basen, inni spacerowali po ładnym parku zdrojowym. Tam najciekawszy jest Krater – spory, naturalny zbiornik wody otoczony obrzeżem z trawertynu. Przyspieszyliśmy wyjazd powrotny, żeby zdążyć na mecz finałowy Mistrzostw Europy (Francja – Portugalia), ale przez korki na Zakopiance i później, niestety, dotarliśmy do Chrzanowa dopiero na drugą połowę tego meczu (a i tak rozstrzygającą bramkę Portugalczycy strzelili dopiero w dogrywce). Wycieczka była piękna – pogoda dopisała (było słonecznie i ciepło), panorama ze szczytu jest warta każdych pieniędzy.
KP.Wokół Doliny Wapienicy 03.07.2016
W pierwszą niedzielę lipca postanowiliśmy wybrać się pieszo – po Beskidzie Śląskim a na rowerach – u jego podnóży. Po kilku dniach słonecznych, wręcz upalnych, niestety niedzielny poranek powitał nas ciągłym deszczem, który zniechęcił kilkoro zapisanych uczestników do udziału w wycieczce a trójkę zgłoszoną na przejazd skłonił do wyboru trasy pieszej, tak, że zawziętych rowerzystów wsiadło nas do autokaru dwóch. Po dojechaniu na miejsce startu – do Wapienicy – my również podjęliśmy decyzję o spieszeniu się. Deszcz padał nadal a w takim przypadku lepiej iść (pod parasolem czy w pelerynie) niż jechać na rowerze. Tak więc cała grupa, która tu dojechała, ruszyła pieszo w górę. Pod wodzą Małgosi szliśmy niebieskim szlakiem doliną Wapienicy, potem przez Palenicę (688), Wysoką (762) i Przykrą (834) na Błotny (917). Tu, w schronisku PTTK, mogliśmy się nieco osuszyć, ogrzać, zjeść coś, wypić. Dalej Małgosia wiodła nas żółtym szlakiem przez Stołów (1041), Trzy Kopce (1081) na Klimczok (1117). Powoli pogoda zaczęła się poprawiać. Nie aż tak, żeby coś dalej było widać, ale przynajmniej opad przeszedł w mgłę. Kolejnym punktem aprowizacyjnym było schronisko PTTK na Szyndzielni. Kiedy tu odpoczywaliśmy, chmury zaczęły rzednąć, pokazało się nawet Słońce. Po wyjściu ze schroniska mogliśmy już nawet podziwiać widok na położone w dolinie: Bystrą, Wilkowice i dalej – Jezioro Żywieckie. Dalej na wschód widoczność jednak była na tyle ograniczona, że nie dało się rozpoznać rysujących się tam gór. Zejście z Szyndzielni – żółtym szlakiem – było coraz przyjemniejsze (pod względem pogody). Co prawda nie ma na tym odcinku widokowych polan, ale przecież przyjemniej się schodzi w promieniach słonecznych, niż w chmurze. Kiedy już byliśmy ponownie w dolinie Wapienicy, napotkaliśmy wielu kolarzy, którzy po południu, korzystając ze słonecznej pogody wybrali się na przejażdżkę. Trochę żal, że nie było tak ładnie kilka godzin wcześniej, ale trochę ruchu w górach zawsze jest korzystne dla zdrowia.
KP.Szlak Renesansu 29.06.-02.07.2016
Województwo lubelskie odwiedzamy dość często, bo jest tam sporo atrakcyjnych miejsc. Tym razem wyprawa w ten rejon została zainicjowana przez grupę nauczycieli z zaprzyjaźnionej szkoły. Doszło jeszcze kilka osób spoza szkoły i tak zebrało się nas 22 osoby – w sam raz na taki wyjazd. W środowy poranek ruszyliśmy z Chrzanowa na wschód (z lekkim odchyleniem na północ). Pierwszym punktem programu krajoznawczego był Sandomierz. Na parkingu spotkaliśmy się z panią Małgorzatą, sandomierską przewodniczką. Oprowadziła nas po najciekawszych miejsach na starym mieście i w okolicy. Zwiedziliśmy Katedrę, Wąwóz Królowej Jadwigi, kościół Dominikanów, Podziemną Trasę Turystyczną. We wszystkich tych miejscach a także między nimi pani Małgorzata opowiadała wiele o historii, architekturze, ciekawostkach. Na koniec pobytu w tym pięknym mieście kilkadziesiąt minut spędziliśmy indywidualnie lub w podgrupach odwiedzając kawiarnie lub po prostu podziwiając rynek sandomierski z ławeczki w cieniu (upał doskwierał przez cały czas). Kolejnym miastem na naszej drodze był Kazimierz Dolny. Po gruntownym (i dość długo trwającym) oprowadzaniu w Sandomierzu na to miasto pozostało nam, niestety, niewiele czasu. Tak więc obejrzeliśmy Rynek (z najsłynniejszymi kamienicamii renesansowymi Przybyłów), kościół farny, ruiny zamku (z widokiem na Wisłę i jej drugi brzeg), dawną synagogę, odpoczęliśmy chwilę w cieniu albo chłodząc się pod rozpylaczem mgły ustawionym na rynku. Był też, oczywiście, czas na fotografie pod ogromną figurą Kazimierza Wielkiego. I już trzeba było kierować się do hotelu pod Lublinem, który miał być naszą bazą na najbliższe trzy noce. We czwartek byliśmy umówieni z przewodniczką w Lublinie. Tu zwiedziliśmy Zamek (w rzeczywistości budynek XIX-wiecznego więzienia) z gotycką kaplicą, w której zachwycają XV – wieczne freski w stylu rusko-bizantyjskim, uliczki Starego Miasta, trasę podziemną, kościół Dominikanów, Katedrę (ze skarbcem i zakrystią akustyczną), Wieżę Trynitarską. Wypisałem te obiekty w jednym, krótkim zdaniu ale chodzenia było sporo, wiedzy przekazanej przez przewodniczkę – móstwo. Był także upał, który dodatkowo nas zmęczył. Tak więc po pożegnaniu z przewodniczką rozproszyliśmy się, by odpocząć przy lodach, kawie czy przechodząc pod zraszaczem. Pomimo zmęczenia (głównie upałem) byliśmy zachwyceni Lublinem. Po powrocie do hotelu mieliśmy jeszcze dość czasu na przygotowanie się do wieczornego święta piłkarskiego. W pobliskim markecie jest wszystko, co kibicowi potrzebne do szczęścia. Bo właśnie tego wieczoru polscy piłkarze grali w Marsyli o wejście do półfinału Mistrzostw Europy z Portugalczykami. Nie miejsce tu na opis tego spotkania, z kronikarskiego obowiązku zapiszę tylko, że po szybkim golu Lewandowskiego (w 2 min) nasi piłkarze nie potrafili dobić przeciwników (a mieli okazje), dali sobie natomiast strzelić wyrównującego gola i po bezbramkowej dogrywce przegrali w rzutach karnych (to zawsze jest loteria). Tak, czy inaczej, sprawili nam sporo radości w tym turnieju. Piątek zaczęliśmy od Nałęczowa. Spacerowaliśmy po pięknym parku zdrojowym, napiliśmy się wody mineralnej, oddychaliśmy szeroką piersią nałęczowskim powietrzem, licząc na szybką poprawę zdrowia. To, oczywiście, żart – w tym uzdrowisku można poprawić zdrowie, ale nie w dwie godziny. Ale my nie mieliśmy więcej czasu, bo zaplanowaliśmy w tym dniu zwiedzenie Muzeu Zamojskich w Kozłówce. Pałac w Kozłówce wraz z budynkami w otoczeniu i parkiem to piękny zespół – rezydencja magnacka. W budynku pałacu zachowały się bogate, pięknie urządzone wnętrza. Oprowadzająca po nich przewodniczka przedstawiła nam dzieje rodu Zamoyskich, historię pałacu oraz przekazała mnóstwo szczegółow o zwiedzanych pomieszczeniach i życiu ich lokatorów. Po wyjściu z pałacu zwiedziliśy jeszcze ekspozycję czasową (prezentującą zabawki z minionych lat), kaplicę pałacową, park, galerię sztuki socrealizmu (to miejscowa specjalność) i powozownię. Tego dnia wróciliśmy do hotelu nieco wcześniej, ale po obiedzie nadeszła burza i z planu wieczornego wyjazdu do centrum Lublina musiałem zrezygnować. Sobota – ostatni już dzień naszej wycieczki. Trzeba się spakować i ruszać w drogę powrotną. Do domu mamy sporo kilometrów a jeszcze po drodze chcemy coś zobaczyć. Zaczęliśmy do Zamościa. To, zbudowane z woli kanclerza i hetmana wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego w końcu XVI wieku na „surowym korzeniu” (czyli w szczerym polu), miasto było zaplanowane jako „miasto idealne”. Miało być urządzone według nowoczesnych, na owe czasy, zasad, stanowić obronę swoich mieszkańców, stwarzać im najlepsze warunki do życia, działalności zawodowej, rozwoju duchowego. I takie było. Dziś pozostała tam spora część budowli obronnych i pieczołowicie odrestaurowane centrum. Spacerując po nim, podziwialiśmy zamysł Jana Zamoyskiego i jego realizację a także wkład współczesnych w utrzymanie tego dziedzictwa. A dalej – przejazd w stronę Łańcuta. Jeszce w Biłgoraju pożegnaliśmy dwie uczestniczki, które miały tu swoje sprawy i wkrótce dotarliśmy do celu. Łańcut – kolejna wspaniała rezydencja magnacka, Lubomirskich i Potockich. Tu znów – zachowany mimo zawieruchy wojennej i powojennej zamek, ponadto palmiarnia, wozownia – zwiedzane pod wodzą bardzo kompetentnej przewodniczki, poza tym wyjątkowa synagoga, również zachowana w czasie II wojny i odrestaurowana w ostatnich latach, po której znakomicie oprowadza prawdziwy pasjonat (kto jeszcze jej nie odwiedził – powinien to zrobić przy najbliższej okazji) a na koniec – storczykarnia. Kiedy dojeżdżaliśmy do Chrzanowa, upały zmieniły się w burzę. Ciężkie, ołowiane chmury, rozświetlające niebo błyskawice, nawałnica deszczu kończyły naszą piękną, niezwykle bogatą i atrakcyjnę wycieczkę.
KP.Spiskie pogranicze polsko – słowackie na rowerach 26.06.2016
Tym razem wspólna, pieszo – kolarska wycieczka górska miała za cel Słowację. Prognozy były raczej zniechęcające (niebezpieczeństwo burz i gwałtownych opadów), ale z Placu Tysiąclecia wyjechał prawie pełen autokar. Zdecydowana większość uczestników wybrała się pieszo pod wodzą Janusza trasą z Jaworzyny Tatrzańskiej przez Dolinę Zadnich Koperszadów, Przełęcz pod Kopą Bielską, Szeroką Przełęcz do Doliny Monkowej. Pięciu zapaleńców pod kierunkiem Tomka ruszyło na rowerach przez Spisz polski i słowacki. Zaczęliśmy w Białce Tatrzańskiej, skąd przejechaliśmy nad Przełom Białki między Kramnicą i Obłazową. Po krótkiej chwili pojechaliśmy dalej – do Trybsza, gdzie obejrzeliśmy niezwykle ciekawy kościół pod wezwaniem św Elżbiety Węgierskiej. Wkrótce zaczęły się atrakcje górskie – podjazd pod Przełęcz Trybską. Przejechaliśmy zaledwie kilka kilometrów, przełęcz nie jest wysoka, więc pokonaliśmy ją bez problemów. A potem – sama przyjemność: zjazd do Łapsz Wyżnich. Tu zatrzymaliśmy się obok osiemnastowiecznego kościoła św św Piotra i Pawła. Kolejny fragment przejazdu między Pieninami Spiskimi (na północy) a Magurą Spiską (na południu) i dotarliśmy do Łapsz Niżnych. Tu zajrzeliśmy do kolejnego kościoła – pod wezwaniem św Kwiryna. Dalsza część trasy była ciągle przyjemna – w dół doliny Łapszanki. Pewien niepokój zaczęły w nas budzić ciężkie, ciemne chmury nadciągające z zachodu. Zrezygnowaliśmy więc z pomysłu urzadzenia popasu na polanie i pojechaliśmy dalej, przez skraj Niedzicy do Kacwina. Tu spodobało się nam boisko sportowe z okazałą wiatą, wygodnymi ławkami – doskonałe miejsce na przerwę i drugie śniadanie w podróży. Chmury pozostały na zachodzie, nic więc nie zakłócało sielskiej atmosfery. Po odpoczynku wjechaliśmy do centrum Kacwina. Obejrzeliśmy tu kościół pod wezwaniem Wszystkich Świętych, wodospad na potoku Kacwin, pozostałości dawnego młyna i pojechaliśmy dalej – na południe. I tu już powoli dało się odczuć, że podążamy w górę doliny. Zrazu niezauważalnie, potem coraz wyraźniej czuliśmy podjazd. Jeszcze przed samą granicą państwową zatrzymaliśmy się pod wiatą nad potokiem. Ochłodziliśmy się świeżą wodą, zrobiliśmy kilka zdjęć kolejnego wodospadu. Po chwili wyglądało na to, że wreszcie niepomyślne prognozy pogody zaczną się spełniać. Nad widocznymi Tatrami Bielskimi osiadła brzydka chmura a na nas zaczął padać niewielki deszcz. Na szczęście opad po chwili zanikł a układ chmur w połączeniu z kierunkiem wiatru sugerował, że może nam się uda nie zmoknąć. Ruszyliśmy więc dalej, na Słowację, zgodnie z planem: przez fragment Wielkiej Frankowej do Osturni. Ta długa, ciekawa wieś (jest w całości rezerwatem budownictwa ludowego) z cerkwią greckokatolicką (niestety – zamkniętą) jest położona „na końcu świata” – w odległym od popularnych szlaków zakątku Zamagurza. Jechaliśmy przez Osturnię a potem dalej drogą wznoszącą się coraz bardziej stromo, w upale i było coraz trudniej. Ale mieliśmy dość czasu, więc zatrzymaliśmy się na odpoczynek nad potokiem Bystra. Zamoczenie nóg, opłukanie twarzy i ramion dodało nam nowych sił. Jednak droga bezlitośnie pięła się coraz bardziej stromo w górę. Niestety na najbardziej stromych fragmentach musiałem prowadzić rower (a pod koniec już nawet na mniej stromych). W końcu jednak dotarliśmy do najwyższego punktu naszej trasy (ok 1100 m npm, prawie 600 m nad punktem najniższym). A stąd już pozostał tylko zjazd na Zdziarską Przełęcz i do Ździaru – wreszcie w dół, szum wiatru w uszach, sama radość ! Dojechaliśmy pod hotel Magura, gdzie umówiliśmy się z piechurami. Grupa powoli schodziła z gór i zajmowała miejsca pod parasolami na hotelowym tarasie. Uzupełnialiśmy płyny i wymienialiśmy się relacjami z przebytych tras. Piechurzy byli zadowoleni, bo pomijając krótki, choć intensywny deszcz – pogoda dopisała. Mieli także możliwość podziwiania rozległych widoków. Wreszcie dotarli ostatni strudzeni wędrowcy, spakowaliśmy rowery do bagażnika, zajęliśmy miejsca w autokarze i ruszyliśmy w drogę do domu. To był atrakcyjny (choć dla mnie bardzo męczący) dzień. Przejechaliśmy około 54 km po pięknej, bardzo ciekawej okolicy i mieliśmy sporo szczęścia, jeśli chodzi o pogodę – tego dnia w Polsce wiele rejonów nawiedziły gwałtowne burze.
KP.Wiedeń dla cierpiących na bezsenność 11-12.06.2016
Czasem organizujemy takie właśnie wycieczki: krótkie, tanie, w ciekawe miejsca, o bogatym programie krajoznawczym, no i, trzeba dodać – męczące. Okazuje się, że taki zestaw znajduje swoich zwolenników. Również na propozycję wycieczki do Wiednia odpowiedziało wielu chętnych – musieliśmy zamówić dwa autokary. W sobotę, krótko po północy, zebraliśmy się na Placu Tysiąclecia w Chrzanowie i ruszyliśmy w drogę. Z rana byliśmy już nad Wiedniem, na Kahlenbergu. Czekał tu na nas ksiądz Roman, gospodarz tego, ważnego dla Polaków, miejsca: kościoła św Józefa. Powitał nas ciepło i wspaniale opowiedział o bitwie pod Wiedniem (12. września 1683), jej znaczeniu dla chrześcijańskiej Europy i roli króla Jana III Sobieskiego w tej bitwie. No i, oczywiście, o miejscu, gdzie się spotkaliśmy, a które było w centrum tych, wiekopomnych, wydarzeń. Dziękujemy, księże Romanie ! Z kaplicy, gdzie upamiętniona jest Victoria Wiedeńska przeszliśmy do nawy kościoła na krótką modlitwę, lub moment skupienia i zadumy. Opodal kościoła jest taras widokowy, który warto odwiedzić, rozpoczynając zwiedzanie Wiednia, żeby ogarnąć rozległość tego miasta, poznać jego rozkład nad Dunajem i lokalizację ważnych obiektów. Oczywiście, wszystko to jest możliwe, jeśli warunki pozwalają. Nam nie dane było w pełni docenić walorów widoku z Kahlenbergu – przejrzystość powietrza była ograniczona przez niewielkie zamglenie. Spojrzeliśmy więc tylko na ogólny obraz miasta i wkrótce zjeżdżaliśmy już w kierunku centrum a potem letniej rezydencji cesarskiej – Schoenbrunnu. W Schoenbrunnie pospacerowaliśmy po parku, zwiedziliśmy pałac, gdzie poznaliśmy jego historię, ściśle związaną z ostatnim, ponadstuletnim, okresem imperium Habsburgów, garść faktów z życia najważniejszych lokatorów tego pałacu: cesarzowej Marii Teresy, cesarza Franciszka Józefa I i jego ukochanej żony Sisi. Prawdę mówiąc, nie dało się w pełni chłonąć atmosfery pałacu, ze względu na wielki tłum zwiedzających. Z Schoenbrunnu do centrum miasta jest wiele tysięcy metrów – pokonaliśmy je jednym metrem. Ze stacji metra na Karlsplatz przeszliśmy na Ring – wykonaną w miejscu średniowiecznych umocnień miejskich obwodnicę starego miasta. Tu zatrzymaliśmy sie przed Operą (jedną z najsłynniejszych w świecie), Akademią Sztuk Pięknych (z polskich malarzy studiowali tu między innymi Maurycy Gottlieb, Artur Grottger, Aleksander Kotsis, Antoni Popiel a niedoszłym studentem – odrzuconym ze względu na brak talentu – był Adolf Hitler). Potem weszliśmy na krótko do Ogrodu Dworskiego (Burggarten) i przystanęliśmy pod pomnikami cesarza Franciszka Józefa I i Wolfganga Amadeusza Mozarta. Wreszcie przez Plac Marii Teresy, Burgtor i Plac Bohaterów przeszliśmy na In der Burg Platz, skąd wchodzi się do ekspozycji dworskich: Zbiorów Sreber, Muzeum Sisi i Apartamentów Cesarskich. W Zbiorach Sreber (Silberkammer) można podziwiać bogatą kolekcję cesarskiej zastawy stołowej, nie tylko srebrnej, jak sugeruje nazwa – są tam także wspaniałe przedmioty ze złota, porcelany, kryształu, kuchenne naczynia miedziane. W Muzeum Sisi narracja próbuje przybliżyć złożoną postać cesarzowej Elżbiety – kobiety znanej i podziwianej w całej Europie, o najwyższej pozycji społecznej a mimo to – a może właśnie dlatego – głęboko nieszczęśliwej. Apartamenty Cesarskie prezentują fragment życia – oficjalnego i prywatnego – przede wszystkim Franciszka Józefa I i Sisi. To muzeum powtarza, do pewnego stopnia, informacje przekazywane w pałacu w Schoenbrunnie. Po zachłyśnięciu się bogactwem i przepychem dworu cesarskiego zajrzeliśmy jeszcze pod pomnik Sisi w Ogrodzie Ludowym (Volksgarten), na Ring (tu obejrzeliśmy Teatr Dworski, Ratusz i Parlament) i wreszcie, nieco już znużeni, usiedliśmy na chwilę w przepięknym Ogrodzie Różanym. Róże tam są piękne i bardzo różnorodne, możnaby sie nimi zachwycać długimi godzinami, ale przecież nie tylko one są w Wiedniu piękne i ciekawe. Dalej poszliśmy na Michaelerplatz, przed front Hofburgu z bramą św Michała i kościół pod tym wezwaniem, potem przez Kohlmarkt (na jednej z kamienic jest tu tablica upamiętniająca pobyt Fryderyka Chopina) i Graben (w centrum tego szerokiego deptaku jest bogato zdobiona Kolumna Morowa) doszliśmy na Stephansplatz. Tu rozstaliśmy się na kilkadziesiąt minut, żeby spokojnie kupić pamiątki, wejść do katedry, zjeść coś i odpocząć. W tym rejonie – ścisłym centrum Wiednia – zawsze panuje tłok, zgiełk i gwar. Dalszy spacer uliczkami starego miasta (zabudowanego dość współczesnymi budynkami) wiódł nas obok kościoła św Elżbiety i siedziby Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie (tak brzmi oficjalna nazwa po polsku – krótko mówiąc: Krzyżaków). Niestety kościół jest w remoncie, całkowicie zasłonięty rusztowaniami. Wkrótce doszliśmy do Parku Miejskiego (Stadtpark) – ulubionego miejsca wypoczynku Wiedeńczyków i licznych turystów. Również my usiedliśmy na chwilę oddechu u stóp ozłoconego pomnika Johanna Straussa. Potem kolejnymi uliczkami doszliśmy pod Hundertwasserhaus – kamienicę komunalną, której wystrój zaprojektował słynny wiedeński malarz Friedensreich Hundertwasser. Jest tu także Hundertwasser Village – zakątek usługowy jego projektu. Projektując te obiekty artysta powiedział: chcę pokazać, jak proste, w gruncie rzeczy, jest mieć raj na Ziemi. Czy to raj – każdy musi to sam ocenić, ale na pewno jego dzieła są niezwykle oryginalne. Nie będę się tu silił na ich opis – to trzeba zobaczyć (kilka zdjęć będzie wkrótce w naszej galerii a więcej – w internecie). Mieliśmy tu znów nieco czasu na kawę i cistko lub piwo w nietuzinkowym otoczeniu. I tu już prawie kończył się nasz, nieco długi i męczący, spacer po Wiedniu. Jeszcze kilka kroków do parkingu, kilka minut oczekiwania i wsiedliśmy do naszych autokarów, które powiozły nas na parking obok słynnego wesołego miasteczka na Praterze. Uczestnicy wycieczki byli w zdecydowanej większości dorośli, ale i tak kilka osób skusiło się i skorzystało z wybranych propozycji szalonych zabaw a inni, spacerując między karuzelami, kolejkami górskimi i innymi urządzeniami dostarczającymi potężnej dawki adrenaliny, już tylko patrząc na te figle doznawali silnych wrażeń. Wszystko jednak kiedyś musi się skończyć, więc i na nas nadszedł czas – wsiedliśmy do autokaru i ruszyliśmy do domu. Po drodze czekała nas jeszcze tylko jedna przygoda (większość uczestników wycieczki ją przespała): w okolicy Ołomuńca autostrada była zablokowana (wypadek ?), policja udzieliła nam błędnej informacji o zalecanym objeździe i pokręciliśmy się trochę po tym mieście i okolicy a potem musieliśmy skorzystać z nieco dłuższego objazdu. Wydłużyło to czas naszej podróży o około 2 godzin ale w końcu dotarliśmy do Chrzanowa – zmęczeni, ale zadowoleni z bogatych wrażeń tego długiego dnia.
KP.Bieszczady 26-29.05.2016 – inne spojrzenie
W dniach 26.-29.05.2016 odbyła się wycieczka w Bieszczady, zorganizowana przez Koło Grodzkie PTTK Chrzanów. Wyjechaliśmy z Chrzanowa o godz. 5:00, a w Bieszczadach byliśmy już o 9:30. Pierwszy obiekt, który obejrzeliśmy, to cerkiew w Rzepedzi i przycierkiewny cmentarz. W Komańczy zobaczyliśmy cerkiew greko-katolicką oraz odbudowaną po pożarze cerkiew prawosławną. Niestety, cerkwie te były w tym dniu zamknięte i mogliśmy podziwiać je tylko z zewnątrz. Jednakże mieliśmy okazję zobaczyć wnętrze cerkwi wraz z ikonostasem dzień później, w Osadnem. Następnym punktem naszej trasy był dworzec kolejowy w Łupkowie i tunel wybudowany na Przełęczy Łupkowskiej. Dworzec wybudowany był na trasie pierwszej Węgiersko – Galicyjskiej Kolei Żelaznej wybudowanej w 1874 roku jako połączenie strategiczne miedzy Budapesztem, twierdzą Przemyśl a Lwowem. Na stacji towarowej przeładowywano też materiały powstałe w tartakach, potaszniach i stolarniach bieszczadzkich wsi, a były one dostarczone tu kolejkami wąskotorowymi, których stacja główna znajdowała się w miejscowości Majdan. Dworzec w Łupkowie znajduje się na Szlaku Dobrego Wojaka Szwejka. W powieści J. Haska opisany jest postój podczas marszu jego batalionu na tejże stacji. Znajduje się tu też obelisk poświęcony walkom o przełęcz w kwietniu 1915 roku. Tunel liczy 416 metrów długości, a położony jest na wysokości 630 m. Wybudowany był wielkim nakładem sił i kosztem życia wielu robotników. Oprócz walk podczas I Wojny Światowej o tą przełęcz, był też dwa razy wysadzany w czasie II Wojny Światowej. Niedaleko tunelu odwiedziliśmy uroczy cmentarz z niesamowitym klimatem -pozostałości po wsi Łupków. Widać tam miejsce po cerkwi i przepiękne nagrobki. Zarośnięty i mroczny- czuło się magię tego miejsca. Wkrótce doszliśmy do ostatniego schroniska bez bieżącej wody i światła – młodzieżowej bazy „Na Końcu Świata”. Była to bacówka prowadzona przez więźniów z pobliskiego ZK, odkupiona przez Almatur w latach 80-tych. Niepowtarzalna atmosfera tego miejsca czyni je kultowym. Studenci, którzy prowadzą to schronisko, dbają o klimat tego miejsca. Nie ma tam radia ani telewizora -jedynie otoczenie bieszczadzkiej przyrody. Z żalem ruszyliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się jeszcze w miejscu, gdzie istniała wieś Zubeńsko. Został po niej tylko krzyż. Wieczorem dotarliśmy do naszego miejsca zamieszkania w miejscowości Smerek – domu wypoczynkowego „Smerek” i zajazdu „U Niedźwiadka”. Drugi dzień rozpoczęliśmy od przejścia przez nieistniejącą dziś wieś Bieliczne. Została po niej kapliczka tzw. Kowalowa, wyremontowana przez ludzi kochających takie miejsca. W środku ikona namalowana przez artystę bieszczadzkiego Leszka Pękalskiego. Sama kapliczka jest poświęcona leśnikom z całej Polski i znajduje się pod opieką Duszpasterstwa Leśników. Obok cudowne źródełko, gdzie przez wieki święcono wodę, a przydrożny krzyż przypomina, że kiedyś stała tam cerkiew. Po drodze przystanek na ścieżce przyrodniczej- żeremia bobrów. Doszliśmy do stacji kolejki wąskotorowej, którą obecnie odbywają się wycieczki wagonikami zaczepionymi do bieszczadzkiej ciuchci (dziś niestety spalinowej). Część uczestników naszej wycieczki postanowiła odpocząć przy stacji, gdzie znajduje się wiata turystyczna, stoiska z napojami i gdzie można smacznie zjeść posiłek. Reszta wycieczki skierowała się do wsi Osadne na Słowacji. Po dwóch godzinach osiągnęliśmy cel. Znajdują się tam dwie piękne cerkwie. Starszą, z XVIII wieku zwiedziliśmy dzięki uprzejmości mieszkańca wsi, który nam ją udostępnił. W środku – piękny ikonostas i odnowiona polichromia. Przy cerkwi znajduje się cmentarz i kwatera żołnierzy rosyjskich z czasów walk o przełęcze karpackie w latach 1914-1915. Druga cerkiew była prawosławna i kryje kryptę z kośćmi żołnierzy poległych w czasie walk pierwszowojennych. Ludność okoliczna przez lata zbierała z pobojowisk kości oraz czaszki i znosiła je do krypty. Jest to jedyny taki obiekt w Karpatach. Szkoda, że nie ma takiego w polskich Bieszczadach, gdzie jeszcze teraz ziemia odsłania kości poległych żołnierzy obu walczących stron. Ich szczątki powinny być objęte szacunkiem, gdyż żołnierze ginęli tu w obcych górach za swoje ojczyzny. W tej cerkwi znajduje się też żyrandol, ikona Bogurodzicy i cyborium zabrane z rozebranej cerkwi ze wsi Bieliczne. Droga powrotna była dość długa i mozolna, ale było warto! Wracaliśmy wzdłuż kolejki wąskotorowej do nieistniejącej już także wsi Solinka. To tu wypływa źródło rzeki Solinka, trzeciej, co do wielkości rzeki w Bieszczadach. Wracając spotykaliśmy wykończonych biegaczy Biegu Rzeźnika, w czasie którego uczestnicy musieli pokonać w słońcu 85 km. Jednym z uczestników był Robert Korzeniowski, z którym niektórym z nas udało się zrobić zdjęcia. W trzecim dniu naszym celem była Połonina Caryńska. Wyruszyliśmy z Berehów Górnych – wsi, po której został tylko zdewastowany cmentarz. W czasie budowy Dużej Obwodnicy Bieszczadzkiej nagrobki z tego cmentarza wykorzystywane były jako tłuczeń pod drogę. Zostało tylko 12 nagrobków. Czerwonym głównym szlakiem dotarliśmy na najwyższy szczyt Połoniny. Pogoda na początku była piękna, ale niestety po godzinie nad połoniny przyszły czarne chmury i spotkała nas burza z piorunami. Zeszliśmy szybko do schroniska Koliba na Przysłupie Caryńskim. Po odpoczynku ruszyliśmy doliną wsi Caryńskie. Po przejściu w bród potoku dotarliśmy do ruin cerkwi i cmentarza przycerkiewnego. W dole widać było przełom potoku. Miejsce ma swój urok, więc warto było zmoczyć buty. Przechodząc przez wieś trudno sobie wyobrazić, że w tej dolinie przez wieki kwitło życie. Z chat wydobywał się dym, rosło zboże na zboczach doliny, nad potokiem pasło się bydło, a cała wieś tętniła życiem. Następnie dotarliśmy do Nasicznego. Niestety z powodu burzy nie udało nam się w tym dniu zdobyć szczytu Dwernik Kamień. Może uda się w następnym roku. Wieczorem zorganizowaliśmy tradycyjnie ognisko, pieczenie kiełbasek i wspólne śpiewanie. Do późnej nocy przygrywał nam na gitarze nasz kolega Jacek. Piękna noc, gitara i ognisko- najlepszy sposób na pożegnanie Bieszczad! Na koniec naszej podróży po bezdrożach i połoninach bieszczadzkich zdobyliśmy najwyższy szczyt Połoniny Wetlińskiej, czyli Smerek o wysokości 1222 m, idąc przez Przełęcz Orłowicza. Rozpościera się tam jedna z najlepszych panoram na Bieszczady. Widać stamtąd całą Połoninę Wetlińską, Caryńską, Bukowe Berdo w paśmie Tarnicy, a z dala srebrzy się Jezioro Solińskie. Bieszczady pożegnały nas piękną pogodą i wspaniałymi widokami. Jeszcze tylko łyk piwa i posiłek w kultowej knajpie „Siekierezadzie” w Cisnej, gdzie spoglądały na nas duże portrety bieszczadzkich zakapiorów: Francuza, Jędrka Połoniny, Zdzicha Rodosa. Wiemy, że znów tu wrócimy, bo kto raz zaraził się Bieszczadami, jest już stracony!
WP.Bieszczady 26-29.05.2016
Po raz czwarty Waldek zaproponował autorski program wycieczki w Bieszczady. Tym razem na wycieczkę wybrały się 54 osoby. We czwartek rozpoczęliśmy od Komańczy, leżącej w dolinie Osławicy, a więc na granicy między Beskidem Niskim a Bieszczadami. Tutejsze cerkwie warto zobaczyć, choćby z zewnątrz (niestety do wnętrz nie dane nam było wejść). Cerkiew obrządku bizantyjsko – ukraińskiego (taka nazwa obowiązuje obecnie dla dawnych unitów, później nazwanych greko – katolikami) to obszerne „fundamenty” pełniące w rzeczywistości funkcję budynku świątyni z nadbudowaną nad nimi dawną cerkwią drewnianą przeniesioną ze wsi Dudyńce. Tak to, w drugiej połowie lat 80 ubiegłego wieku, mieszkańcy wsi obeszli zakaz zbudowania nowej cerkwi, jaki wydały władze. Pochodząca z 1802 roku (zbudowana po pożarze poprzedniej) cerkiew prawosławna (do 1963 roku – greko – katolicka) spłonęła w 2006 roku i została odbudowana w pierwotnym kształcie. Jest to ciekawy przykład cerkwi w typie północnowschodnim łemkowskim bezwieżowym. Zainteresował nas również niewielki cmentarz przycerkiewny. Kolejnym punktem tego dnia było przejście do tunelu kolejowego pod Przełęczą Łupkowską. Z parkingu w Nowym Łupkowie przeszliśmy do stacji Łupków. Tu sfotografowaliśmy, między innymi, pozostałości obelisku upamiętniającego żołnierzy brandenburskich walczących o Przełęcz Łupkowską (wspomina o nim dobry wojak Szwejk w swojej relacji z peregrynacji wojennych). Potem, udając skład kolejowy udaliśmy się torami do tunelu pod Przełęczą Łupkowską i przeszliśmy nim na drugą stronę, na Słowację. Szkoda, że tak ciekawy obiekt inżynieryjny jest tak słabo wykorzystany. Po powrocie do Polski skierowaliśmy się na cmentarz w Łupkowie. Właściwie jest to skromna pozostałość cmentarza: kilkanaście pochylonych krzyży zagubionych w wysokich trawach i łanach chabrów (Centaurea montana). Podobne ślady tych, którzy tu żyli a dawno odeszli będziemy jeszcze spotykać niejednokrotnie. A dalej to już … Koniec Świata. Tak nazwali swoje schronisko studenci (właścicielem jest Almatur). Po chwili odpoczynku i wzmocnieniu się (kawa, herbata, kanapki …) ruszyliśmy dalej, doliną Roztoki, przez tereny dawnej wsi Zubeńsko do Smolnika. Trasa nie wiodła szczytami, ale i tak oferowła niepowtarzalne widoki, spokój bezludnych (od prawie 70 lat) zakątków, niesamowitą bliskość natury. Na pierwszy dzień to było prawie wszystko. Pozostało nam tylko dojechać do Smereka, zakwaterować się, zjeść kolację i wieczorem, w podgrupach, wspominać dawne wyprawy i planować nowe. Na piątek mieliśmy w planie przejście na Słowację (nieco dalsze, niż wczoraj). Żeby tam dotrzeć dojechaliśmy do Maniowa a stąd już trzeba było ruszyć pieszo. Doliną Balniczki (przy drodze kolejny dawny, zapomniany cmentarz) doszliśmy do stacji Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej Balnica. Jest tam teraz sklep z artykułami pierwszej potrzeby dla turystów, obszerna wiata, pod którą można wygodnie, na ławach i przy stołach, zjeść i wypić. A żeby było co zjeść i wypić – o to starają się przedsiębiorczy właściciele przewoźnych kramów. Wkrótce okazało się, że nie trudzą się oni z myślą o nielicznych, przeważnie, turystach pieszych – na stację wjechała kolejka z Majdanu i z wagoników wysypali się liczni amatorzy poznawania atrakcji bieszczadzkich bez zbędnego wysiłku. Do odjazdu powrotnego mieli pół godziny i to wystarczyło na dojście do odległego o jakieś 150 m niepozornego wzniesienia, gdzie można przejść za słupek graniczny i znaleźć się na Słowacji, rzucić okiem na tablice informujące o historii kolejki i ścieżce przyrodniczej do Osadnego. Wystarcza też czasu na wypicie kawy z szarlotką lub innym smakołykiem (kramy są zadziwiająco bogato zaopatrzone) lub piwa i zakup pamiątki. Ponieważ zrobiło się nadmiernie tłoczno i gwarno a zdążyliśmy już odpocząć, ruszyliśmy w dalszą drogę. Z początku lasem, potem drogą między polami i łąkami doszliśmy do Osadnego – najbliższej miejscowości na Słowacji. Zwracają tu uwagę dwie cerkwie: greckokatolicka z 1792 r i prawosławna z roku 1930, pod którą znajduje się unikatowa krypta ze szczątkami żołnierzy z czasów I Wojny Światowej. To właśnie budowa krypty była pretekstem, który umożliwił postawienie cerkwi (pierwotnie prośba spotkała się z zakazem). Weszliśmy do obu tych cerkwi i zachwyciliśmy się bogatymi wnętrzami a szczególnie ikonostasami. Zajrzeliśmy także do krypty z kośćmi ponad 1000 żołnierzy. Rzuciliśmy okiem także na stojący w centrum wsi pomnik wyzwolicieli oraz zajrzeliśmy do baru. A potem trzeba było wracać. Droga na grzbiet graniczny, pnąca się w górę, jest malownicza, ale i nieco męcząca. Po powrocie do Balnicy znów usiedliśmy pod wiatą żeby odpocząć i wzmocnić się. I znów nadjechała kolejka z następną grupą „sandałowych turystów”. Po chwili oddechu skierowaliśmy się wzdłuż torów kolejki do dawnej wsi Solinka i dalej, w stronę Żubraczego. Na ostatnim odcinku drogi mijali nas biegacze kończący XIII Bieg Rzeźnika. To niesamowite: dwuosobowe drużyny po starcie o 3,00 z Komańczy przebiegły 82 km (w sumie na trasie pokonali 3750 m podbiegów i 3530 m zbiegów) i właśnie dobiegały lub częściej dochodziły do mety. Bieg ukończyły 1404 osoby, najlepsza drużyna w czasie 8 godz 45 min 24 sek. Akurat kiedy przechodziliśmy obok mety, dobiegł tam najbardziej utytułowany polski sportowiec pod względem zdobytych tytułów mistrza olimpijskiego – Robert Korzeniowski. Przypomnę, że zdobył złote medale olimpijskie w Atlancie (1996) w chodzie na 50 km, w Sydney (2000) na 20 km i 50 km, w Atenach (2004) na 50 km oraz złote medale mistrzostw świata w Atenach (1997), Edmonton (2001) i Paryżu (2003) – wszystkie w chodzie na 50 km. Tu, wraz z partnerem z drużyny, ukończył bieg w czasie 14 godz 43 min 50 sek. Możliwość podziwiania tak wytrzymałych sportowców była dla nas dodatkową atrakcją, jednak wkrótce okazało się, że wiążą się z tym także kłopoty: droga w rejonie Żubraczego była zakorkowana przez samochody biegaczy. Na szczęście przybyli funkcjonariusze Straży Granicznej i poradzili sobie z rozładowaniem korka. A po powrocie do Smereka szybko zjedliśmy obiad i był czas na regenerację sił po ponad 30-kilometrowej trasie. W porównaniu z trasą dla rzeźników to niewiele, ale nam wystarczyło. W sobotę wybraliśmy się na Połoninę Caryńską. Podejście rozpoczęliśmy w Berehach Górnych, od tamtejszego cmentarza, podobnie jak poprzednie odwiedzone przez nas – mocno nadgryzionego zębem czasu. Również tu pozostało zaledwie kilka chylących się ku ziemi krzyży wśród krzaków i traw. Niektóre z nich, odlane z żeliwa, zadziwiają pięknem i precyzją wykonania. Potem było podejście – z wysokości ok 750 na 1297m npm. Było dość stromo, ale nie musieliśmy się spieszyć, pogoda była niezła (było słonecznie i dość ciepło, nawet nieco upalnie) – pięliśmy się wytrwale w górę. Na szczycie nagrodą był rozległy widok na Bieszczady aż po Tarnicę i nawet Pikuj na wschodzie, Wielką Rawkę i Dział na południu, Połoninę Wetlińską na zachodzie i pasma Otrytu a dalej Żukowa i Magury Łomniańskiej na północy. Widoczny był nawet fragmencik zalewu Solińskiego. Po nasyceniu oczu widokami a żołądków – kanapkami ruszyliśmy dalej, grzbietem Połoniny. W miejscu, gdzie na północ zbiega z grzbietu szlak w stronę przełęczy Przysłup zatrzymaliśmy się, by poczekać na idących wolniej. Nasze koleżanki poznały prowadzącego inną grupę turystów, znajomego z poprzednich wyjazdów w Bieszczady, przewodnika – księdza Piotra. W krótkiej rozmowie skojarzył nas, turystów i przewodników z Chrzanowa, pozytywnie, z ostatnią ogólnopolską pielgrzymką przewodników turystycznych na Jasną Górę. To kolejne miłe echo naszej wytężonej pracy przy przygotowaniu i przeprowadzeniu tej imprezy. Ale nie było czasu na dłuższą rozmowę, bo niebo zasnuło się chmurami i widać było, że wkrótce nadejdzie burza. A z burzą w górach nie ma żartów – może być śmiertelnie niebezpieczna (dowiedzieliśmy się później o turystach porażonych przez pioruny, między innymi śmiertelnie – na Babiej Górze). Zebraliśmy się więc do możliwie szybkiego zejścia. Rzeczywiście wkrótce zaczął padać ulewny deszcz i rozległy sie odgłosy wyładowań atmosferycznych. Dość stroma ścieżka, nawet w dobrych warunkach niezbyt wygodna (kamienie, korzenie, glina) – podczas deszczu stała się jeszcze trudniejsza do przejścia. Na mokrej glinie trzeba było uważać na każdy krok. Ale schodziliśmy bez większych wypadków (nie licząc kilku niegroźnych pośliźnięć, po których pozostały ślady błota na … spodniach). Podczas zejścia spotkaliśmy kilka (-naście ?) osób zupełnie nie przygotowanych pod względem wyposażenia (w cienkich koszulkach, krótkich spodenkach i w trampkach na nogach), które, nie bacząc na trudne warunki terenowe i atmosferyczne, szły w górę. Mimo ostrzeżeń, że ślisko, zimno i niebezpiecznie zamierzały wejść na szczyt. No cóż, spośród takich turystów rekrutują się najczęściej klienci GOPRu. A my zeszliśmy do studenckiego schroniska Koliba na Przełęczy Przysłup Można tu zjeść coś, napić się kawy, herbaty (piwa tylko wtedy, jeśli się ma ze sobą – decyzją władz akademickich tego szlachetnego trunku tu nie sprzedają), ogrzać się i odpocząć. I tego nam właśnie było trzeba. Spędziliśmy tu nieco więcej czasu, bo jedna z naszych pań miała trudności z zejściem i, eskortowana przez Waldka, doszła do Koliby później od pozostałych. Kiedy również ona odpoczęła chwilę, ruszyliśmy dalej – drogą wzdłuż potoku Caryńskiego w dół. Pogoda wkrótce poprawiła się – przestał padać deszcz. W połowie doliny zboczyliśmy z drogi na niepozorną ścieżkę, która prowadziła nas do dawnego cerkwiska. Ścieżka była wąska, stroma, śliska, doprowadziła nas do potoku, który trzeba było przejść po kamieniach (śliskich i chwiejnych), ale trud się opłacił. Na niewielkim wzniesieniu pozostały tam ruiny cerkwi otoczone dawnym cmentarzykiem. Z murów cerkwi pozostały tylko niewielkie fragmenty. W gęstwinie drzew, krzaków, między trawami można się tu natknąć na kamienne lub żeliwne krzyże z ledwo czytelnymi napisami: Tut spoczywaje … (pisanymi ukraińską wersją cyrylicy). Teren jest jednak otoczony opieką – został opasany współcześnie drewnianym ogrodzeniem. Za ogrodzeniem zachwycił nas przepiękny przełom Caryńczyka. Potok wije się tu na małej powierzchni, wcinając głęboko kanionem o stromych brzegach w grunt. To miejsce jest wyjątkowe, na szczęście na tyle oddalone od popularnych szlaków, że nie jest tłumnie nawiedzane przez niedzielnych „turystów”. Kiedy wróciliśmy na bitą drogę świeciło już Słońce. Jeszcze krótko drogą a potem ścieżką przez łąki i przełęcz 717 doszliśmy do Nasicznego. Z ludnej przed ostatnią wojną wsi zostało tu kilka domów i stanica harcerska. No i parking, na który po pewnym czasie podjechał nasz ulubiony autokar. A wieczorem zebraliśmy się przy ognisku, żeby, piekąc kiełbaski, zaśpiewać przy wtórze gitary. Były piosenki bieszczadzkie, ogólnogórskie, biesiadne a nawet żeglarskie. Drewna było sporo, humory dopisywały, w okolicy nie było nikogo, komu by nasz śpiew przeszkadzał – weseliliśmy się więc długo w noc. Na niedzielę zaplanowane było zdobycie jeszcze jednej góry. Podjechaliśmy do Wetliny i ruszyliśmy na Przełęcz Mieczysława Orłowicza. (Mieczysław Orłowicz (1881 – 1959) – doktor praw, z zamiłowania krajoznawca i popularyzator turystyki, współzałożyciel Akademickiego Klubu Turystycznego we Lwowie, organizator pierwszego Komitetu Olimpijskiego w Polsce, autor ponad stu przewodników turystycznych.) Podejście na przełęcz wymaga, oczywiście, pewnego wysiłku. Trzeba pokonać prawie 500 m różnicy wzniesień, chwilami podchodząc dość stromo a ponad górną granicą lasu dogrzewa Słońce. Ale przecież już byliśmy rozchodzeni i wprawieni w pokonywaniu wysokości. Po osiągnięciu przełęczy i krótkiej chwili na wyrównanie oddechu ruszyliśmy dalej – już nieco łagodniej – na szczyt Smereka (1222 m npm). Właśnie ten szczyt był naszym dzisiejszym celem. Znów mogliśmy zachwycić się rozległą panoramą, bieszczadzkimi połoninami i otaczającymi je dolinami. Mieliśmy sporo czasu na chłonięcie tych widoków. Jednak nawet najpiękniejsze chwile mijają – nadszedł czas na zejście. Czerwonym szlakiem zeszliśmy do miejsca, gdzie potok Kindrat wpada do Wetliny. Tu podjechał po nas autokar. Mieliśmy jeszcze tyle czasu, żeby zatrzymać się w Cisnej na posiłek. Spora część grupy wybrała się w tym celu do Siekierezady. To miejsce słynie swoim wystrojem, „klimatem”, ale moim skromnym zdaniem jest to twór sztuczny, stworzony „pod publiczkę”. Że dają nieźle jeść – to fakt, ale z otoczką – przesadzili. Piwo lokalne (nazwa lokalna, producent w Raciborzu) – niezłe, ale za 9 zeta za halbę nie ma prawa być marne. No i to by było na tyle, jak mawiał klasyk. Pozostał nam już tylko powrót drogami podkarpacia i autostradą A4. Nie licząc niewielkich utrudnień przed Krakowem – podróż minęła gładko. To była wspaniała wycieczka. Waldek – znany pasjonat tematów bieszczadzkich – opracował wyjątkowy program, zaprowadził nas w miejsca nieoczywiste, nie najpopularniejsze, oddalone od utartych szlaków masowych wycieczek – i to właśnie stanowiło o ich wyjątkowości. Bieszczady się zmieniają – jak wszystko wokół – wciąż jednak można w nich znaleźć zakątki odludne, zachwycające klimatem, wspomnieniami minionych dziejów, spokojem natury. Jeszcze tu powrócimy.
KP.Żywiecczyzna na rowerach 22.05.2016
Kolejny wspólny wyjazd kolarzy z piechurami odbył się w niedzielę, 22. maja. Tym razem celem była Żywiecczyzna (turyści górscy wybrali się w rejon Worka Raczańskiego). Na Placu Tysiąclecia w Chrzanowie do bagażnika autokaru włożyliśmy tym razem tylko trzy rowery – tak skromna grupka wybrała taką wersję wycieczki. Wysiedliśmy z autokaru w Żywcu i zaczęliśmy pilnie kręcić pedałami. Rozruch był łagodny: dojazd do żywieckiego Rynku. Tu krótki przystanek na kilka zdjęć. Potem powoli przejechaliśmy obok XVIII – wiecznej dzwonnicy i konkatedry pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Maryi Panny na dziedziniec zamku Komorowskich i dalej – przed frontem pałacu Habsburgów i przez park zamkowy. Po drodze przystawaliśmy w kilku miejscach na chwilę – żeby uwiecznić ciekawe widoki na fotografii (między innymi ławeczkę z siedzącą na niej księżną Alicją Habsburg). Po opuszczeniu parku skierowaliśmy się ulicami Żywca na południe. Kolejny krótki przystanek był przed bramą 160-letniego Browaru Arcyksiążęcego. Do Muzeum Browaru nie weszliśmy – jest w remoncie. Kolejne kilometry jazdy doprowadziły nas do miejscowości Radziechowy a w niej do drogi krzyżowej wiodącej na Matyskę – Kalwarię Beskidów. Już jadąc przez wieś trzeba się dobrze nakręcić pedałami, bo droga wznosi się nieustannie a od początku drogi krzyżowej wysiłek jest jeszcze większy – podjazd jest coraz bardziej stromy. Ale warto – stacje drogi krzyżowej autorstwa znanego krakowskiego rzeźbiarza Czesława Dźwigaja (specjalność – posągi św Jana Pawła II) są pełne symboliki i bardzo poruszające a spod krzyża milenijnego na szczycie Matyski (610 m npm) rozciąga się wspaniały widok na Beskid Śląski ze Skrzycznem, Beskid Mały z Czuplem, Kotlinę Żywiecką i Beskid Żywiecki z Babią Górą. Jeśli się wyjechało w pocie czoła na górę to potem trzeba z niej zjechać. Dość długi i miejscami stromy zjazd doprowadził nas przez Przybędzę do Węgierskiej Górki. Tu przejechaliśmy wzdłuż Soły, niedawno wykonaną dróżką dla spacerowiczów i kolarzy, i zatrzymaliśmy się na odpoczynek i wzmocnienie się kanapkami nad jazem na rzece. Ładnie urządzone tereny rekreacyjne nad Sołą, kilka niedawno oddanych do użytku obiektów sportowych i ogólne porządek w centrum – to wszystko dobrze świadczy o gospodarzach terenu. Węgierska Górka znacznie zyskała w porównaniu ze stanem sprzed kilkunastu lat. Ale nas interesowała nie tylko współczesność ale i przeszłość tej miejscowości. A w przeszłości (nieodległej) działy się tu ważne wydarzenia. W pierwszych dniach września 1939 roku nieliczna (około 1500 żołnierzy) załoga fortów (właściwie bunkrów, ala przyjęła sią nazwa forty) Wędrowiec, Włóczęga, Waligóra i Wąwóz stawiała opór prawie 18 – tysięcznej nawale Wehrmachtu posiadającej ogromną przewagę w uzbrojeniu. Dziś forty można oglądać z zewnątrz a do najłatwiej dostępnego – Wędrowca – można wejść. W nim i wokoł niego urządzona jest ekspozycja i miejsce pamięci o tych bohaterskich zmaganiach. Byliśmy, zwiedziliśmy, potem także wjechaliśmy, choć było pod górę, do fortu Waligóra. I na tym zakończyliśmy zwiedzanie Węgierskiej Górki. Dalej, przez Cisiec, dojechaliśmy do Milówki. A tu zajrzeliśmy na podwórko Starej Chałupy. Piszę to dużymi literami, bo jest to nazwa własna najważniejszego zabytku w Milówce. Dawna karczma (z 1739) i dom są obecnie siedzibą niewielkiego muzeum etnograficznego, niestety, w niedziele zamkniętego (!). Ale obejrzeliśmy oba budynki i część eksponatów ulokowanych na zewnątrz. W kościele trwała masza św, więc nie mogliśmy zajrzeć do wnętrza. Podobnie zresztą było wszędzie po drodze. Z Milówki skierowaliśmy się do Rajczy. Kiedy tam dojechaliśmy – skręciliśmy nad Sołę. Również tu, w miejscu, gdzie po połączeniu Czernej (Czarnej Soły) i Ujsoły tworzy się Soła urządzony jest przyjemny park zachęcający do odpoczynku nad wodą. Daliśmy się skusić. Czasu mieliśmy dość, pogoda była piękna – było słonecznie i coraz cieplej – zdecydowaliśy się na dłuższą chwilę lenistwa. Zjedliśmy kanapki, zamoczyliśmy nogi w wodzie, odpoczęliśmy w cieniu na ławeczce. Ale trzeba było się zbierać do dalszej drogi. Przez centrum Rajczy dojechaliśmy wkrótce do dawnego pałacu Lubomirskich (potem Habsburgów), w którym obecnie funkcjonuje Dom Pomocy Społecznej. Teren nie jest zamknięty, można tu wejść, zwiedzić ładny park z licznym stadem pawi (widzieliśmy 5 samców i 1 samicę z młodym, słyszeliśmy jeszcze dalsze) a nawet zajrzeć do wnętrza, gdzie po dawnych właścicielach zachowała się okazała klatka schodowa. Z Rajczy pozostało nam już niewiele kilometrów do Ujsołów i Soblówki. To tu byliśmy umówieni z turystami górskimi i kierowcą autokaru. Kiedy dotarliśmy do końcowego przystanku w Soblówce, okazało się, że autokar czeka, ale turyści górscy zejdą z dużym opóźnieniem (nie wszyscy szli tak szybko, jak zaplanował Robert). Ponieważ w Soblówce nie było żadnego punktu handlowego, gdzie można by kupić cośkolwiek do regeneracji sił, wyjęliśmy jeszcze raz rowery spakowane już do bagażnika autokaru i zjechaliśmy do Ujsołów. Tam łatwo znaleźliśmy mały, ale zaopatrzony we wszystko, co strudzonemu turyście potrzebne do szczęścia, sklepik. Spędziliśmy przy nim kilkadziesiąt minut i już w znacznie lepszych humorach, posileni, odświeżeni wsiedliśmy na rowery i znów dojechaliśmy do Soblówki. Na drodze napotkaliśmy małego zaskrońca (przegoniliśmy go na pobocze, żeby uratować go przed śmiercią pod kołami samochodu) oraz sporą żmiję zygzakowatą i padalca, które, niestety, nie miały tyle szczęścia i leżały na asfalcie martwe. W Soblówce musieliśmy jeszcze poczekać na turystow górskich i znów skorzystaliśmy z okazji żeby zamoczyć nogi w chłodnej wodzie potoku. Wreszcie wszyscy uczestnicy wycieczki dotarli do autokaru i mogliśmy wrócić do Chrznowa. Pokonaliśmy na rowerach trasę dłuższą niż zaplanowano – łącznie prawie 60 km – ale warto było. Kilka dodatkowych obiektów, do których trzeba było dojechać, było godnych odwiedzenia. Zresztą mieliśmy dużo czasu, nie musieliśmy sie spieszyć, był czas na przerwy i odpoczynek, pogoda była doskonała. Krótko mówiąc – było świetnie.
KP.Pogórze Przemyskie 13-15.05.2016
W dniach 13-15 maja odbyła się wycieczka z Kołem Grodzkim PTTK Chrzanów na Pogórze Przemyskie. Wycieczkę rozpoczęliśmy od zwiedzania Arboretum w Bolestraszycach. Jest to wielki ogród botaniczny, w którym zebrano tysiące drzew, krzewów i kwiatów. Można tu zobaczyć dwór dawnego właściciela Piotra Michałowskiego, przyjaciela Wojciecha Kossaka, a także kaplicę dworską, oranżerie, fontanny i piękne stawy. Cały ogród właśnie rozkwitał i wszędzie czuło się zapach wiosny. Następny obiekt, który zwiedziliśmy, to fort Bolestraszyce – jeden z wielu elementów Twierdzy Przemyśl. Była to trzecia, co do wielkości, twierdza w Europie. Jako jedyna była oblegana przez przeciwnika aż 137 dni.Na każdym kroku jeszcze wiele razy w czasie tej wycieczki spotykaliśmy się z historią tej budowli. Zwiedzanie Przemyśla rozpoczęliśmy od przejścia przez nietypowy,bo położony na pochyłej przestrzeni, Rynek Przemyski z pomnikiem Szwejka i fontanną z postaciami niedźwiedzicy z małymi niedźwiadkami. Przemyśl to miasto kościołów, cerkwi i klasztorów. Powyżej Rynku zwiedziliśmy kościół franciszkanów, katedrę greko-katolicką, kościół i klasztor karmelitów, oraz wspaniałą katedrę przemyską wraz z udostępnionymi ostatnio podziemiami,gdzie spoczywają zasłużeni dla miasta biskupi i fundatorzy.Można tam też zobaczyć pozostałości pierwszej romańskiej budowli. W okolicach Rynku znajduje się też Wieża Zegarów z muzeum fajek i dzwonów a obok fontanna i pomnik Jana PawłaII wybudowany z okazji wizyty Ojca Św. w 1991 roku.Na końcu zdobyliśmy wzgórze zamkowe, zwiedziliśmy zamek Kazimierza Wielkiego, a z jego wieży oglądaliśmy piękny widok na Zasanie i Starówkę. Po obiedzie w naszym hotelu „Pod Białym Orłem” wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta nocą. Na drugim brzegu Sanu oglądaliśmy pomnik Orląt Przemyskich, Klasztor i cerkwieBazylianów, Kościół i Klasztor Benedyktynek. Idąc w stronę Starówki zwiedziliśmy pięknie oświetlony dworzec kolejowy, właśnie wyremontowany. Niedaleko naszego hotelu zobaczyliśmy schron bojowy Linii Mołotowa z 1939 roku oraz Bramę Sanocką – element Twierdzy Przemyśl z okresu I Wojny Światowej. Drugi dzień rozpoczęliśmy odzwiedzania „Jasnej Góry Wschodu”, czyli Kalwarii Pacławskiej, założonej w XVII w. przez Aleksandra Maksymiliana Fredro. Zwiedziliśmy kościół oraz kilka stacji Męki Pańskiej, które zbudowano w dolinie i na zboczach rzeki Wiar. Z wieży widokowej widać było już zielone łąki Ukrainy. Następnie zwiedziliśmy ośrodek wypoczynkowy „Arłamów”. Ośrodek ten należał w czasach PRL-u do urzędu Rady Ministrów i notable komunistyczni przyjeżdżali tu na polowania. W 1981 roku internowany był tu Lech Wałęsa. Z hotelu rozpościera się wspaniały widok na Pogórze Przemyskie. Zwiedziliśmy też luksusowe wnętrze ośrodka. Cena noclegu za dobę, czyli 500 zł, trochę ostudziła nasz pomysł, aby kiedyś spędzić tu z żoną weekend. W drodze powrotnej zobaczyliśmy najstarszą, XV-wieczną cerkiew murowaną w kraju, w miejscowości Posada Rybotycka. Z Rybotycz natomiast rozpoczęliśmy zdobycie Kopystańki, z którego widać Góry Sanocko – Turczańskie, Bieszczady i całe Pogórze Przemyskie. Niestety, droga była bardzo błotnista i śliska, więc cieszyliśmy się, że równocześnie nie pada deszcz. Z powrotem oglądnęliśmy cerkiew i cmentarzyk w Kopyśnie. Jest to nieistniejąca już wioska, gdzie urodził się prawosławny biskup przemyski Mikołaj Kopystyński, który był wrogiem Unii Brzeskiej. Prawdopodobnie tutaj też jest pochowany. Trzeci dzień naszej wyprawy rozpoczęliśmy od zwiedzenia Kopca Tatarskiego i wzgórza Zniesienie, które jest najwyższym punktem w Przemyślu. Stamtąd roztacza się przepiękna panorama okolicy.Jest to też dawna cytadela i rdzeń Twierdzy Przemyśl. Na wzgórzu stoi wielki Krzyż i figura Chrystusa. Schodząc z wzgórza odwiedziliśmy cmentarze wojskowe z okresu I Wojny, gdzie pochowani są obrońcy i zdobywcy Twierdzy. Obok siebie na cmentarzach spoczywają żołnierze austro – węgierscy, rosyjscy i niemieccy. Znajduje się tutaj też cmentarz żołnierzy Wehrmachtu poległych na Podkarpaciu w czasie Drugiej Wojny Światowej. U podnóża góry znajduje się Cmentarz Komunalny, na którym są wspaniałe nagrobki i kaplice cmentarne osób zasłużonych dla Przemyśla. Spoczywają tu biskupi, artyści, politycy, urzędnicy i bogaci mieszczanie. Cmentarz ten jest porównywany do cmentarza Łyczakowskiego we Lwowie. Ostatnim punktem naszej wędrówki była perła renesansu, czyli wybudowany w XVI w. zamek w Krasiczynie. Został on przebudowany w XVII w przez Marcina Krasickiego na piękną renesansową rezydencję. Ostatni właściciele pałacu to rodzina Sapiehów, która zgromadziła tu wspaniałe skarby kultury. Na szczęście zdążyli oni przewieźć skarby w 1939 roku do pałacu biskupiego metropolity krakowskiego Adama Sapiehy, brata Leona Sapiehy. Rosyjscy żołnierze doprowadzili jednak budowlę do ruiny. Pałac wyremontowano i teraz możemy podziwiać wspaniałe sgrafitti i attyki. Wokół pałacu podziwialiśmy piękny ogród z zasadzonymi jeszcze przez właścicieli starymi dębami, lipami i egzotycznymi roślinami. Byliśmy zadowoleni, że pomimo przelotnych deszczów, pogoda nam dopisała. Cała grupa uczestników stworzyła wspaniałą atmosferę. Przyczynił się też do tego bardzo sympatyczny pan kierowca. Fajnie byłoby tu jeszcze wrócić.
WPBeskid Sądecki 30.04.-03.05.2016
W dniach 30.04-3.05 odbyła się z ramienia koła grodzkiego PTTK wycieczka w Beskid Sądecki. Wycieczkę rozpoczęliśmy od zwiedzania ruin zamku w Rytrze. Ze wzgórza roztaczał się piękny widok na dolinę Popradu. Dalej czerwonym szlakiem dotarliśmy do prywatnego schroniska Cyrla. Gospodarze zadbali o przyjemny klimat tego miejsca. Spróbowaliśmy też legendarnych naleśników, które poleca kuchnia schroniska – były wyśmienite! Potem dotarliśmy do Hali Pisanej. Stoi tam obelisk poświęcony żołnierzowi I PSP o pseudonimie „Błysk”, zabitemu przez Gestapo w czasie obławy w tutejszych lasach. Żółtym szlakiem wróciliśmy do Piwnicznej. Autokar czekał na nas obok Pijalni Artystycznej. Stąd udaliśmy się do naszego domu wypoczynkowego „Stefanka”, położonego nad brzegiem Popradu. W drugim dniu wyruszyliśmy z Łomnicy niebieskim szlakiem na Halę Łabowską do schroniska. Po drodze musieliśmy przejść po kamieniach przez potok. Niestety kilka osób wylądowało w wodzie. Na szczęście, poza mokrymi ubraniami i butami, nikomu nic się nie stało. Droga do góry była bardzo stroma, ale jednogłośnie stwierdziliśmy, że lepiej i bezpieczniej jest się wpierw namęczyć, a potem schodzić łagodniejszą trasą. Przed schroniskiem zatrzymaliśmy się przed obeliskiem upamiętniającym Żołnierzy Wyklętych z Polskiej Podziemnej Armii Niepodległościowej – kapelana oddziału ks. Władysława Gurgacza, nazywanego Popiełuszką czasów stalinowskich, i jego dwóch żołnierzy. Zostali oni skazani na karę śmierci. Wyrok wykonano w Więzieniu Montelupich w roku 1949. Przy pomniku odbywają się co roku msze polowe byłych partyzantów z oddziałów PPAN. Niedaleko znajduje się jeszcze tablica upamiętniająca kompanie Juliusza Zubka – pseudonim „Tatar”, żołnierza I PSP działającego w rejonie Hali Łabowskiej w czasie wojny. Na szczycie podziwialiśmy panoramę Kotliny Sądeckiej i Gór Grybowskich. Wracaliśmy do Łomnicy żółtym szlakiem. Przez cały czas podziwialiśmy wspaniałą panoramę widocznego przed nami Pasma Radziejowej. Wieczorem spotkaliśmy się w kawiarni hotelowej. Urządziliśmy tam zaplanowaną już wcześniej zabawę z muzyką, tańcami i kawałami góralskimi. Trzeci dzień przywitał nas deszczem i mgłą. Celem naszej wycieczki była Radziejowa-najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego (1262 m npm). Przez Kosarzyska dotarliśmy do Suchej Doliny, gdzie zatrzymaliśmy się przy obelisku upamiętniającym kurierów z czasów okupacji. To tu przebiegał jeden z największych punktów przerzutowych do Budapesztu. Trasę tą pokonywał słynny emisariusz Jan Karski. Jeden z bohaterów tej trasy to Henryk Stramka, który przebył ją jako kurier 69 razy. Kiedy dotarliśmy do schroniska Obidza na Przełęczy Gromadzkiej, pojawiło się wyczekiwane słońce. Potem przez Wielki Rogacz weszliśmy na szczyt Radziejowej. Niestety mgła przysłoniła nam widok z platformy widokowej. Czerwonym szlakiem, poprzez szczyty Niemcowej i Kordowca dotarliśmy do Rytra. Po drodze mijaliśmy ruiny szkoły. To tutaj mieściła się od 1936 roku do lat 60. szkoła, do której uczęszczało 20 dzieci z okolicznych przysiółków. Historie tej szkoły opisała Maria Kownacka, w powieści „Szkoła nad obłokami”. Ta mieszkanka Rytra napisała też utwór „Rogaś z Doliny Roztoki”. Wieczorem bawiliśmy się przy ognisku, piekąc kiełbaski i bawiąc się przy muzyce do późnego wieczora. W ostatni dzień pływaliśmy pontonami na rzece Poprad. Po krótkim przeszkoleniu i założeniu kamizelek ratunkowych rozpoczęliśmy spływ. Większość z nas pierwszy raz sterowała pontonem, jak i pierwszy raz miała w ręku wiosło. Ale okazało się, że wszyscy świetnie się bawiliśmy. Zdarzało się, że wpadaliśmy na mielizny, a wtedy cała załoga starała się wydostać z pułapki. Śmiechu i dobrej zabawy było bardzo dużo i na pewno ta wyprawa będzie długo przez nas wspominana. Aby ostudzić nieco emocje i wyciszyć się, ostatnim punktem wycieczki był kościół i klasztor Klarysek w Starym Sączu. W tym też mieście zobaczyliśmy Ołtarz Papieski, gdzie w 1997 roku Jan Paweł II odprawił mszę świętą. Minęliśmy też Bramę Szeklerską – dar narodu węgierskiego dla Papieża Polaka, a także kapliczkę i cudowne źródełko św. Kingi. Na zakończenie tej cudownej majówki zjedliśmy na Rynku słynne lody sądeckie. Wycieczka na pewno nie byłaby tak udana, gdyby nie świetna atmosfera, wspaniali i radośni ludzie, a także miła Pani Kierowca.
WPWokół Łysej Góry na rowerach 15.05.2016
Znów zaprosiliśmy kolarzy na dalszą wyprawę z dowozem autokarem. Tym razem wybraliśmy się razem z turystami górskimi, planującymi zdobycie Łysej Góry – najwyższego szczytu w Beskidzie Śląsko – Morawskim w Czechach. Na Placu Tysiąclecia w Chrzanowie z niejakim trudem ulokowaliśmy dziewięć rowerów w bagażniku autokaru i pojechaliśmy do przysiółka Visalaje skąd piechurzy ruszyli na szczyt a my, na rowerach, w drogę wokół masywu. Początek trasy – w dół doliny Recicy – był dość stromym zjazdem leśną drogą szutrową. W otoczeniu dzikiej natury zjeżdżało się nam dobrze. Wkrótce wjechaliśmy na drogę asfaltową, jednak wciąż spokojną, prawie bezludną i otoczoną wspaniałym lasem. Ta droga doprowadziła nas nad zbiornik zaporowy Sance. Ten, dość rozległy, zalew powstały przez spiętrzenie wody rzeki Ostrawicy jest zbiornikiem wody pitnej i dlatego nie można w nim zażywać kąpieli czy uprawiać sportów wodnych. Otoczenie zapory jest obecnie przebudowywane i mogliśmy widzieć dźwigi i robotników pracujących wokół niej. Dalej skierowaliśmy się do miejscowości Ostrawice. Od rana było chłodno, także zjazd doliną nie rozgrzał nas a wręcz przeciwnie, potrzebowaliśmy więc miejsca, gdzie możnaby się rozgrzać. I właśnie w Ostrawicy dotarliśmy do Beskydskego Pivovarku, czyli browarku beskidzkiego. W jego budynku część jest rzeczywiście browarem w druga – piwiarnią. Siedząc przy … stole można przez przeszkloną ścianę oglądać kadzie, w których warzy się piwo. W piwiarni można też wypić kawę i herbatę, choć nie jest to zbyt mile widziane. Browarek oferuje oprócz standardowego leżaka także piwa smakowe: miodowe, jagodowe, wiśniowe i jeszcze kilka innych. Coś tam kupiliśmy – na spróbowanie w domu. Najważniejsze, że udało się nam rozgrzać. Ale przecież trzeba jechać dalej. Teraz już dość płasko, bocznymi dróżkami wzdłuż rzeki Ostrawicy dojechaliśmy do Frydlantu nad Ostrawicą. Zajrzeliśmy tu do marketu (trzeba coś kupić na pamiątkę), do kościoła św Bartłomieja, zatrzymaliśmy się na chwilę na rynku. I potem znów na rowery. Początkowo wciąż płasko, jednak po pewnym czasie zaczęły się schody: stromy podjazd, potem łagodny podjazd, potem znów nieco bardziej stromy. I tak przez jekieś 5 km. Jednak każdy podjazd kiedyś się kończy i rozpoczyna się zjazd. Tak w końcu dotarliśmy do Krasnej a w niej do restauracji Rekreant. Popróbowaliśmy tu specjałów kuchni beskidzkiej, uzupełniliśmy płyny. Stąd już było niedaleko do parkingu, gdzie czekał na nas autokar. Również piechurzy byli już na miejscu. Znów musieliśmy trochę pokombinować, żeby zmieścić rowery w bagażniku i mogliśmy już ruszać w stronę Chrzanowa. Przejechaliśmy w Czechach około 37 km (nie licząc jazdy autokarem) wygodnymi dróżkami rowerowymi, w pięknym otoczeniu, przy pięknej pogodzie – to była świetna wycieczka.
KP.Turbacz – 8 maja 2016 r.
Wycieczka przygotowana przez Koło Grodzkie do Łopusznej i na Turbacz zainteresowała 26 osób, w tym młodzież – 3 chłopców. Grupie przewodził kol. Waldemar Piekarczyk. W Łopusznej oglądnęliśmy kościół p.w. Świętej Trójcy i św. Antoniego Opata. Jest to piękny, drewniany, zabytkowy kościół z XIV w., konsekrowany w 1504 r. Po powodzi w 1997 r. został otoczony murem, na którym umieszczono drewniane stacje Drogi Krzyżowej. Wnętrze jest – moim zdaniem – prześliczne. Na stropach jest ornamentalna polichromia z 1935 r. Chór jest również ozdobiony polichromią. Najcenniejsze wyposażenie stanowi tryptyk z XV w. przedstawiający koronację Matki Bożej przez Trójcę Świętą, umieszczony w głównym ołtarzu oraz dwa barokowe ołtarze boczne. Następnie udaliśmy się na cmentarz, aby złożyć hołd księdzu prof. Józefowi Tischnerowi /1931 – 2000/ i zapalić znicz na jego grobie. W Łopusznej znajduje się jeszcze „Tischnerówka” – Dom Pamięci ks.prof. Józefa Tischnera oraz Dwór Tetmajerów /obecnie Filia Muzeum Tatrzańskiego z Zakopanego. Teraz już mogliśmy realizować program turystyczny. Weszliśmy na niebieski szlak, który prowadzi do schroniska pod Turbaczem. Pierwszy odcinek trasy do kapliczki Matki Bożej w Zarębku Wyżnim /860 m n.p.m./ wycisnął ze mnie trochę potu. Przy tej kapliczce ks.prof. J. Tischner zazwyczaj odprawiał mszę św. w drugą niedzielę sierpnia. Dalsza trasa wiodła łagodnie pod górę. Z Polany Waksmundzkiej rozpostarł się przed nami uroczy widok na Jezioro Czorsztyńskie, Pieniny i Magurę Spiską. Na tej polanie stoi tzw. Krzyż Partyzancki, poświęcony pamięci żołnierzy z organizacji „Ogień” i „Wiarusy”. Jest usytuowany na prywatnej działce rodziny Józefa Kurasia. Wędrując dalej minęliśmy schronisko, żeby wejść na szczyt Turbacza /1310 m n.p.m./. Wchodząc spotkaliśmy kol. Henryka Ostrowskiego z Koła Fablok, z którym niektórzy rozmawiali później w schronisku. A na szczycie Turbacza, oprócz nas, była tylko mgła i żadnej widoczności. Po odpoczynku w Schronisku Górskim im. Władysława Orkana pod Turbaczem rozpoczęliśmy powrót. Ku naszej radości przywitało nas słońce, które nam towarzyszyło do końca dnia. W czasie wędrówki podziwialiśmy piękne widoki na J. Czorsztyńskie, Pieniny, Magurę Spiską i ośnieżone Tatry Bielskie. Trasa powrotna była niezwykle widokowa. Na Hali Długiej kwitły żółte pierwiosnki, intensywnie żółte kaczeńce i spóźnione krokusy. Tu znajduje się kapliczka Matki Boskiej Ludźmierskiej, patronki Pierwszego Pułku Strzelców Podhalańskich, proszących o opiekę nad naszą Ojczyzną. I znów z Kiczory nasze oczy oglądały uroki tego świata. Niżej schodząc trafiliśmy na opis „Stanowiska ochrony głuszca”. Na polance przy zejściu do Stawu Pucułowskiego zmienił się nam widok; stąd mogliśmy podziwiać Babią Górę i pasmo Polic. Po niedługim czasie usłyszeliśmy dzwonki pasących się krów i uradowaliśmy się na widok naszego autobusu. Znów byliśmy w Łopusznej! Do zobaczenia na szlakach!
Pozdrawiam KW.XXX Kolarski Pierwszy Krok 08.05.2016
To już po raz trzydziesty – ładny jubileusz – Komisja Turystyki Kolarskiej zaprosiła chrzanowskich kolarzy na rajd pod hasłem „Kolarski Pierwszy Krok”. Większość z zebranych 50 uczestników swoje pierwsze kroki (?) na rowerze ma już dawno za sobą, ale była też grupa 13 uczniów z Trzebini pod wodzą Pani Łukasik, która przyjeżdża na te nasze imprezy od lat (dziękujemy). Po starcie z Placu Tysiąclecia przejechaliśmy ulicami Kusocińskiego, Zieloną, Sikorskiego, Europejską, potem w Trzebini: Waryńskiego, Głowackiego, Słowackiego, przez las i łąki do Młoszowej (ulice Na Piaskach i Szembeka) i do Puszczy Dulowskiej. Tu, na placu przed ośrodkiem hodowlanym, odbyły się konkursy z nagrodami (a jakże !), zjedliśmy batoniki i pomadki, które zafundowali uczestnikom organizatorzy, popiliśmy soczkami i wodą (również od organizatorów), odpoczęliśmy w pięknym, leśnym otoczeniu. Potem już uczestnicy rozdzielili się i według własnych pomysłów jechali dalej (kilkoro wybrało się jeszcze do Krzeszowic, choć pogoda zaczynała się psuć – zanosiło się na deszcz) lub wracali do Trzebini albo Chrzanowa. Ja pojechałem jeszcze trochę dalej przez Puszczę aby wyjechać z niej w Oblaszkach i przez Tenczyńską i Bolęcińską dojechać do centrum Płazy, potem przez Hetmańską i Szymanowskiego do centrum Pogorzyc i już z górki przez Stellę na Południe. Po drodze spadło na mnie kilka kropel deszczu, ale, na szczęście, niewiele. Te dwadzieścia kilka kilometrów przejechane drogami dawno poznanymi, dały mi jednak oddech od codzienności i okazję do spotkania z sympatycznymi znajomymi.
KP.VII Rajd Rodzinny UTW 07.05.2016
Koło PTTK przy UTW w Chrzanowie wraz z kierownictwem Uniwersytetu i przy wsparciu Oddziału PTTK zorganizowało siódmy już Rajd Rodzinny. Dla chętnych przygotowano dwie trasy piesze (nieco dłuższą i spacerową) oraz 18-kilometrową trasę kolarską. Niestety przewodnicy tras pieszych (Zbyszek i Małgosia) doczekali się zaledwie kilku osób chętnych na dojście trasą spacerową. Kolarzy wyjechało na szlak 9. Własnymi ścieżkami doszła na metę rajdu grupa dzieci ze Szkoły Podstawowej nr 6 (oczywiście, pod opieką) – dziękujemy. Najliczniej na metę przybyli turyści zmotoryzowani, tak, że łącznie na terenie ośrodka wypoczynkowego RPWiK zebrało się ponad 100 uczestników. A trasa kolarska (przejechałem nią, więc mogę opisać) prowadziła z Placu Tysiąclecia przez Rynek, Park, ulice Sokoła, Grunwaldzką, Partyzantów, na Kąty, potem Ligęzów do zachodniej obwodnicy (wzdłuż niej przygotowano bardzo wygodną dróżkę dla rowerzystów i piechurów), dalej z Kroczymiecha ulicami Oświęcimską, Powstańców Styczniowych do Chłodni, ścieżką przez łąkę i mostkiem nad Chechłem do ulicy Przy Moście, ulicą Metalowców i drogą wzdłuż toru do Stelli, potem przez Źrebce i las do Piły Kościeleckiej. Tu, na wzgórku zatrzymaliśmy się, aby podziwiać rozległy widok na Chrzanów, Trzebionkę z zarośniętym dawnym osadnikiem, centrum Trzebini, wzgórza nad tym miastem, taflę zalewu Chechło. Dla miłośników szerokich panoram to jest ładne miejsce. Stąd mieliśmy już całkiem blisko do mety Rajdu. Nistety, na przedostatnim zakręcie przed metą jedna z uczestniczek upadając podparła się reką i doznała kontuzji. Po opatrzeniu zadrapań – wsiadła na rower i dojechała do celu, ale jednak skończyło się w gipsie. A na mecie czekały na uczestników liczne konkursy i zabawy – indywidualne i rodzinne, nagrody, słodycze dla dzieci, pieczone kiełbaski dla wszystkich a przede wszystkim sympatyczne towarzystwo miłośników wspólnej zabawy. Pogoda dopisała – cały czas było ciepło i słonecznie, humory dopisały, liczne grono organizatorów dało z siebie wszystko, żeby impreza była udana i to się powiodło – było bardzo przyjemnie.
KP.Wokół Jeziora Bodeńskiego 20-25.04.2016
Kolejna nasza kwietniowa wycieczka na zachód odbyła się w tym roku pod hasłem „Wokół Jeziora Bodeńskiego”. Hasło było na tyle chwytliwe a zaproponowany program na tyle kuszący, że tym razem zebrało się nas 58 osób. Ruszyliśmy w drogę późnym wieczorem we środę i tego dnia, oprócz przejazdu autostradami polskimi i czeskimi, nie zdarzyło się już nic. Po przejechaniu przez Czechy zatrzymaliśmy się na granicy z Austrią, usiłując wnieść opłatę za przejazd austriackimi autostradami (autokar nie był pod tym względem przygotowany do wyjazdu), niestety bezskutecznie. Również kilka prób załatwienia tej sprawy na kolejnych stacjach benzynowych nie dało rezultatu, aż wreszcie, po przejechaniu ponad 100 km bez opłat – udało się. We czwartek pierwszym punktem programu krajoznawczego był Linz, który w 2009 był Kulturalną Stolicą Europy (wraz z Wilnem). Odwiedziliśmy tu Rynek (z Kolumną Trójcy Świętej), kościół parafialny, Starą Katedrę (organistą był tu kiedyś Anton Bruckner), Nową Katedrę (największy kościół w Austrii – 20 tysięcy miejsc siedzących), Zamek z tarasem widokowym. Po chwili wolnej (na odpoczynek, kawę, fotografowanie, zakup pamiątek) przeszliśmy obok odważnej współczesnej konstrukcji Ars Electronica Center i wróciliśmy bulwarem nad Dunajem do autokaru. W czasie wyjazdu z Linzu autokar zatrzymał się i kierowcy coś tam z tyłu pogrzebali, żeby mógł jechać dalej. Nie wyglądało to, na razie, na groźną awarię. Obok Slazburga, dalej przez Niemcy, znów do Austrii i wreszcie wieczorem dojechaliśmy do Feldkirch, gdzie czekały na nas pokoje i kolacja w Hotelu Loewen. Po zakwaterowaniu, odświeżeniu się, kolacji (bardzo smacznej) mieliśmy jeszcze czas i siły (nie wszyscy) na spacer do centrum Feldkirch. Spacer był, co prawda, dość długi (hotel jest prawie 4 km od centrum), ale warto było: jądro miasteczka tworzą zabudowania zgrupowane wokół Rynku i wąskich, pełnych uroku uliczek. Zachowały się spore fragmenty średniowiecznych murów obronnych z bramami i wieżami (przeszliśmy pod Churertor, podziwialiśmy Wasserturm). Katedrę św Mikołaja obejrzeliśmy tylko z zewnątrz i to z pewnej odległości, bo remont nawierzchni wokół niej utrudnia dojście. Nie starczyło nam woli, żeby wspiąć się do zamku Schattenburg i tak, zresztą, zamkniętego o tej porze i widzieliśmy go tylko z dołu, z Leonhardsplatz, przy którym w latach 2012-2015 zbudowano centrum kultury Montforthaus o bardzo współczesnym wyglądzie (bryła o fantazyjnym kształcie uformowana z betonu, metalu i mnóstwa szkła). Spacer (dość długi, jak już wspomniałem) po 20 godzinach podróży był bardzo wskazany a i ciekawy. Na szczęście przez cały dzień była piękna, słoneczna pogoda. Na piątek zaplanowane było zwiedzanie miast położonych nad Jeziorem Bodeńskim. Żeby dotrzeć do pierwszego z nich – Konstancji – musieliśmy przejechać wzdłuż południowego brzegu jeziora, przez Szwajcarię. Na sennym posterunku granicznym przy wjeździe do tego kraju kierowca dokonał opłaty za przejazd po szwajcarskich drogach i bez dalszych formalności znaleźliśmy się w europejskim raju (jak niektórzy postrzegają ten kraj). Droga do Konstancji wiedzie bliżej lub dalej od jeziora – jednego z największych w Europie (powierzchnia 538 km2, maksymalna głębokość 254 m, zasoby wodne 48 km3). Chwilami ma się wrażenie, że jest się nad brzegiem morza. Wkrótce dojechaliśmy do Kreuzlingen, miasta w Szwajcarii, przechodzącego niazauważalnie w Konstancję – w Niemczech. Granica państwowa jest tu czysto formalna. Granica północna Szwajcarii – z Niemcami – wbrew logice nie na całej długości wiedzie Renem. Na południowym brzegu niemiecka jest stara część Konstancji, na północnym 3 fragmenty szwajcarskie tworzą kanton Szafuza a jeszcze na terenie jednego z nich jest malutka (ok 8 km2) enklawa niemiecka. Pomieszanie z poplątaniem – tak ukształtowała to historia. W Konstancji obejrzeliśmy port, Konzilgebaude – budynek, w którym obradował sobór w latach 1414-1418 (tu wybrano papieża Marcina V, tu sądzono i skazano na stos Jana Husa), rynek – tu nastąpiło wręczenie legitymacji członka PTTK jednej z turystek, kościół św Szczepana (w którym powitano nas koncertem), katedrę Najświętszej Marii Panny, teatr miejski. Z centrum pojechaliśmy na parking przed wejściem na Mainau – Wyspę Kwiatów. To piękne miejsce, udostępnione przez firmę rodzinną hrabiów Bernadotte (hrabia Lennart Bernadotte zamieszkał tu w 1932 roku), zachwyca setki tysięcy odwiedzających rocznie. Począwszy od wczesnej wiosny do późnej jesieni można tu podziwiać coraz to inne kwiaty kwitnące na rabatach i klombach (nas zachwycały głównie liczne i bardzo różnorodne tulipany), przez cały rok bajecznie kolorowe motyle fruwające swobodnie między egzotycznymi roślinami w pawilonie motylarni oraz palmiarnię i storczykarnię. Są tu także inne atrakcje dla odwiedzających: kawiarnie, bary, sklepy z pamiątkami i pięknymi przedmiotami nawiązującymi do charakteru tego miejsca, plac zabaw dla dzieci. Niewątpliwie warto tu spędzić znacznie więcej czasu i przyjechać jeszcze nie raz – w innych porach roku, dla coraz innych kwiatów. Jednak my musieliśmy udać się dalej. W porcie w Konstancji zaokrętowaliśmy się na prom i przepłynęliśmy na drugi brzeg jeziora – do Meersburga, przez wiele stuleci pozostającego pod władaniem biskupów z Konstancji. Po spacerze przez miasto dolne i promenadą wzdłuż jeziora wspięliśmy się do miasta górnego. Tu zatrzymaliśmy się przed nowym zamkiem, zajrzeliśmy do kaplicy zamkowej, pospacerowaliśmy wąskimi, uroczymi uliczkami starego centrum – i dalej, w drogę. A dalsza droga – północnym brzegiem Jeziora Bodeńskiego – wiodła nas znów do Austrii a w niej – do Bregencji. Bregencja jest szeroko znana na świecie jako miejsce letnich festiwali sztuki. Przeszliśmy na brzeg jeziora, gdzie obok centrum kongresowego – jednego z obiektów festiwalowych – jest amfiteatr i scena na wodzie. Trwają tam już daleko zawansowane przygotowania do najbliższego festiwalu, którego głównym punktem będzie spektakl operowy Turandot Pucciniego. Ogromna scenografia jest już gotowa: rozległy fragment muru chińskiego, armia terakotowych wojowników. Pozostało nam tylko wyobrażenie sobie wspaniałych wrażeń ze spektaklu w lipcowy wieczór. I to już było wszystko w tym dniu, oczywiście poza obiadem w hotelu – znów smacznym. Sobotni poranek powitał nas, po dwóch dniach słonecznych – pochmurnym niebem. Nic to – ruszamy w drogę. Po przejechaniu niewielu kilometrów wjechaliśmy do Lichtensteinu. Przy bocznej drodze, którą wjechaliśmy do tego księstwa nie napotkaliśmy nikogo, kto chciałby nas kontrolowć – no i dobrze. Jeszcze kilkanaście kilometrów i dotarliśmy do stolicy – Vaduz. Dojazd do zamku książęcego jest zamknięty dla autokarów, więc sfotografowaliśmy go tylko z pewnej odległości. Nic natomiast nie stało na przeszkodzie żebyśmy wjechali do centrum miasta i pospacerowali po nim. To tak poważnie brzmi: stolica państwa. Ale Księstwo Lichtenstein liczy około 35 tysięcy obywateli a jego stolica – Vaduz – około 5 tysięcy. Ale to dobrze, że Vaduz jest niezbyt wielkie – padał deszcz i zbyt długi spacer nie był wskazany. A tak, to spokojnie mogliśmy obejrzeć ratusz miejski (lata 30 XX wieku), siedzibę rządu z początku XX wieku i siedzibę Parlamentu (współczesną) oraz katedrę św Floryna (kościół zbudowany w latach 1868 – 1873 został katedrą wraz z powołaniem diecezji w Vaduz przez Jana Pawła II w roku 1997) – wszystko wzdłuż niedługiego deptaku. Niezbyt tego wiele, ale widać, że Lichtenstein jest państwem zamożnym i dobrze zorganizowanym. A z ciekawostek: za jednym z licznych straganów oferujących nielicznym w tej chwili przechodniom różności spotkaliśmy Polaków (proponowali towary spożywcze, na pewno wyborne, ale nie próbowałem, oceniam po niemałej cenie). Wkrótce ruszyliśmy dalej – przez graniczny Ren do Szwajcarii i autostradą do Zurychu. Niestety, coraz niższe chmury ograniczały widoczność, wzmagający się deszcz też nie napawał nas optymizmem. Z rzadka tylko pojawiały się w oknach autokaru bliższe szczyty i fragmenty jezior Walensee i Zuryskiego. Na parking w centrum Zurychu wjechaliśmy z niejakimi kłopotami (aparaty GPS miały problemy ?) a stąd przez dworzec główny (rozległy, zlokalizowany częściowo ponad rzeką Sihl) przeszliśmy na główną ulicę miasta: Bahnhofstrasse. Fragmentem tej około półtorakilometrowej, niezwykle bogatej, ruchliwej arterii a potem bocznymi, wąskimi uliczkmi dotarliśmy na starówkę. Zaczęliśmy od Lindenhofu – niezbyt wielkiego placu obsadzonego lipami, który powstał na miejscu dawnej osady rzymskiej, później pełnił funkcje obronne (jest tu pomnik upamiętniający wojownicze mieszczki, ktore pod nieobecność męskiej załogi ubrały zbroje i samym widokiem odstraszyły najeźdźców), potem przez wiele wieków był terenem rekreacji i spotkań mieszczan a dziś jest, między innymi, dobrym punktem widokowym na położoną na lewym brzegu Limmatu część miasta. Dalej, wciąż wąskimi uliczkmi doszliśmy do kościoła św Piotra (z zegarem na wieży, którego tarcza ma średnicę 8,7 m, co stawia go w ścisłej czołówce w Europie). Kolejnym kościołem był Fraumuenster – dawniej należący do niezwykle majętnych (dzięki licznym, chojnym darom) zakonnic. W niezbyt bogato wyposażonym wnętrzu (w świątyniach protestanckich to rzecz zwykła) najbardziej godne uwagi są witraże zaprojektowane przez Marca Chagalla (z 1967 i 1978). Po przejściu mostem nad Limmatem (stąd widzieliśmy jeszcze Wasserkirche – niegdyś stojący na wyspie, stąd nazwa) dotarliśmy do Grossmuenster, którego bliźniacze wieże są najbardziej charakterystycznym elementem w sylwetce centrum Zurychu. Świątynia ta uznawana jest za matkę reformacji w Zurychu, bo tu, w latach 1519-1531 Ulrich Zwingli głosił zasady nowej religii. Potem już mieliśmy chwilę na własne potrzeby: odpoczynek i wzmocnienie się w kawiarni lub restauracji, spacer nad brzeg Jeziora Zuryskiego, sfotografowanie wszystkiego, co na drzewo nie ucieka. Niestety ten punkt programu został w znacznej części zakłócony przez silną ulewę. Po zebraniu się, wciąż pod parasolami, wzdłuż Bahnhofstrasse wróciliśmy do autokaru. W tym dniu mieliśmy w planie jeszcze jedną atrakcję: wodospady Renu. Po przejechaniu nieco ponad 50 km dotarliśmy do Neuhausen am Rheinfall, gdzie poniżej zamku Laufen można podziwiać największy pod względem przepływu (średni przepływ letni: 600 m3/s, największy przepływ w historii – 1965 r., 1250 m3/s) wodospad w Europie. Po schodkach schodziliśmy w dół, zachwycając się na kolejnych tarasach widokowych coraz bliższym żywiołem. Bo rzeczywiście jest to potężny żywioł: z wysokości 23 m walą w dół po skalnych progach ogromne masy wody. Cóż mogę tu więcej napisać, ja skromny skrobiklawiaturek: ZACHWYT, OSZOŁOMIENIE ! Setki zdjęć, ktore zrobiliśmy, nie oddadzą wrażeń, jakie były tam naszym udziałem. No i, na szczęście, deszcz na chwilę ustał. Po powrocie do autokaru ruszyliśmy w drogę powrotną do hotelu – wydawało się, że atrakcje tego dnia już się zakończyły. Ale to było mylne wrażenie. Mniej – więcej w połowie drogi autostradą przez Szwajcarię autokar zatrzymał się na pasie awaryjnym, pod wiaduktem i kierowcy zabrali się do usuwania awarii: wymiany pozrywanych pasków napędzających prądnicę. Ulewa na pewno im w tym nie pomagała, ale chcieli pomóc (wzywając pomoc drogową) policjanci, którzy wkrótce zatrzymali się przy nas. Na szczęście uwierzyli, że kierowcy dadzą sobie szybko radę z naprawą (usługa pomocy drogowej kosztowałaby sporo) i tylko stanowczo zażądali wystawienia trójkąta ostrzegawczego i założenia kamizelek ochronnych (kierowcy o tym zapomnieli). Po godzinnym postoju ruszyliśmy dalej i już bez problemów wróciliśmy do hotelu. W niedzielę, po śniadaniu opuściliśmy gościnne progi hotelu i ruszyliśmy w drogę do domu. Ale, oczywiście, czekały nas jeszcze po drodze atrakcje. Nieplanowaną był przystanek na granicy austriacko – niemieckiej, gdzie czekali na nas policjanci z mandatem, za przejazd po autostradach bez wniesienia opłaty. Austriacki system kontroli jest szczelny, nic się nie ukryje. Niewątpliwie ciekawszy dla wszystkich uczestników był ostatni punkt programu krajoznawczego: zwiedznie Augsburga. Miasto to, o korzeniach z czasów rzymskich (jak wiele na tym obszarze), w wiekach średnich bogate miasto handlowe (m.in. dzięki rodom Welserów i Fuggerów), silne centrum Reformacji, zachowało wiele zabytków. Okazały Ratusz, niestety osłonięty ze względu na remont, zachwycił nas jednak słynną Złotą Salą. W tej ogromnej sali odbywają się oficjalne uroczystości miejskie i przyjmowane są oficjalne delegacje. Jeśli nie jest używana przez radę miejską, sala jest udostępniona turystom. Posadzka sali wykonana jest z marmuru, portyki, ściany i sufit udekorowane są dekoracją rzeźbiarską zrobioną z drewna lipowego, pokrytą 23,5 karatowym złotem (stąd wzięła się nazwa sali), malowidła przedstawiają sceny mitologiczne. Przepych, bogactwo, jednym słowem: cud. Trafiliśmy akurat na próbę zespołu tańców dawnych a po niej fotografowaliśmy się z członkami zespołu odzianymi w stroje dawnych mieszczan. Z Ratusza przeszliśmy do katedry pod wezwaniem Nawiedzenia Marii Panny (służącej także protestanckiej parafii Najświętszego Serca Jezusa). Historia tej świątyni sięga VIII wieku a jej obecna bryła pochodzi w zasadniczej części z przełomu X/XI wieków z gotyckim rozszerzeniem z 1331 roku i późniejszymi przeróbkami. Po zniszczeniach w czasie II Wojny Światowej katedra została odbudowana w dawnej formie. Bryła świątyni, niewiele zmieniona przez 1000 lat, jest wyjątkowa: zachował się, częsty w kościołach romańskich, chór zachodni z kryptą pod ołtarzem, wschodni chór jest z ambitem (obejściem) a centralna część jest pięcionawowa. Z kościoła można przejść na krużganki otaczające wirydarz. Z daleka widoczne są dwie romańskie wieże. Południowy portal (bliższy chóru wschodniego) jest bogato zdobiony figurami apostołów, rzeźbionymi scenami z życia Marii Panny i innymi dziełami artystów – kamieniarzy. Nieopodal jest drugie wejście z brązowymi drzwiami z 2001 roku. Nie miejsce tu na szczegółowy opis katedry, zakończę tylko krótkim stwierdzeniem: to trzeba zobaczyć. Tylko te dwa obiekty wystarczyłyby, żeby uznać Augsburg za godny odwiedzenia. Ale jest tu przecież znacznie więcej. I w czasie wolnym, omijając kuszące kawiarnie, piwiarnie, bary itd odwiedziłem jeszcze: kościół św Maurycego (skromny), Arsenał (bez wchodzenia do Muzeum Rzymskiego), kościół św Ulricha i Afry, Czerwoną Bramę. Na tyle miałem czasu, a jest jeszcze więcej. Ale właśnie o czas chodziło: nadeszła pora odjazdu w stronę Chrzanowa. Przez Monachium (szybkie spojrzenia z okien autokaru na Allianz Arenę, gdzie w składzie Bayernu gra Robert Lewandowski), Linz (tu wysiadł jeden z naszych towarzyszy podróży, pracujący na codzień w okolicy), autostradami i drogami Austrii, Czech i Polski, po dość długiej, nużącej i denerwującej podróży dotarliśmy wreszcie nad ranem w poniedziałek do Chrzanowa. Program był, niewątpliwie, bogaty i atrakcyjny. Zobaczyliśmy mnóstwo ciekawych i pięknych miejsc i obiektów. Pogoda mogła być lepsza, także kilka innych elementów można by poprawić, ale myślę, że w sumie wycieczka była udana i będziemy ją wspominać z przyjemnością.
KP.Magura Spiska 10.04.2016
Rzadko odwiedzamy Magurę Spiską, zarówno po polskiej, jak i słowackiej stronie granicy. Tym razem postanowiliśmy przejść grzbietem z Przełęczy Zdziarskiej przez Magurkę do Bachledowej Doliny. Pogoda w dniach poprzedzających wycieczkę oraz prognozy na niedzielę nie zachęcały do wypraw terenowych (zapowiadano zachmurzenie i przelotny deszcz), ale i tak zebrało się 17 osób – najwierniejszych miłośników gór. Przejechaliśmy na Słowację i z Przełęczy Zdziarskiej ruszyliśmy drogami prowadzącymi grzbietem. Zaczęliśmy wyprawę na wysokości 1082 m npm a najwyższym punktem w planie wycieczki był szczyt Priehrstie – 1209 m npm, więc podejście było niewielkie. Początkowo szlak wiódł nas drogą asfaltową a potem szerokim traktem leśnym, niestety rozjeżdżonym przez ciężkie pojazdy służące do ściągania pni ściętych drzew. Przez Priehrstie (1209), Magurkę (1193), Slonicovsky Vrch (1167) szliśmy na wschód. Deszcz nie padał, ale cały czas otaczała nas mgła, która uniemożliwiała podziwianie sąsiednich pasm górskich. Droga łagodnie wznosiła się lub opadała i szło by się doskonale, gdyby nie błoto. Bo jednak było mokro, czyli – błotniście. Wreszcie, po przejściu około 10 km, w rejonie Przełęczy pod Bukoviną rozpoczęliśmy schodzenie do Bachledowej Doliny. Podczas tego zejścia zatrzymaliśmy się na polanie, skąd choć trochę było widać – głównie Bachledową Dolinę z otoczeniem. Chwila odpoczynku, niewielki posiłek i uzupełnienie płynów (co tam kto miał w plecaku), kilka zdjęć i idziemy dalej. No i wreszcie zeszliśmy do doliny. W zimie miejsce to żyje, dając rozrywkę licznym amatorom narciarstwa. Są tu pensjonaty, hotele, bary, restauracje. Niestety, dziś wszystko to jest zamknięte – sezon narciarski się skończył. Było dość wcześnie, zeszliśmy więc do głównej drogi wiodącej przez Zdziar. Poczekaliśmy chwilę na busa i ruszyliśmy w drogę powrotną. Jeszcze przystanek przy karczmie w Białce Tatrzańskiej i już wkrótce byliśmy w domu. Pogoda była nienadzwyczajna, ale i tak niedługa wycieczka górska sprawiła nam przyjemmność.
KP.Rzym na rowerach – na Prima Aprilis 03.04.2016
W piękny, słoneczny, niedzielny poranek (może raczej – przedpołudnie) zebraliśmy się – 10 osób – na Placu Tysiąclecia, żeby na rowerach pojechać do Rzymu. To, oczywiście, żart primaaprilisowy – trasa nie miała być daleka, nie zamierzaliśmy przekraczać granic państwowych. Pod przewodnictwem Tadeusza ruszyliśmy przez Balin, Koźmin, Jeziorki, potem szlakiem przez las do Ciężkowic. To tu znajduje się przysiółek zwany Rzymem (także na niektórych mapach tego terenu). Nie ma tu zabytków sprzed setek lat, nie ma wspaniałych bazylik – jest kilka domów, pola i łąki. Ale liczy się hasło: jesteśmy w Rzymie ! Prawdziwe atrakcje tego dnia rozpoczęły się wkrótce: dojechaliśmy na skraj byłego, rozległego kamieniołomu, obecnie w większej części zalanego wodą i wykorzystywanego jako centrum nurkowe „Orka”. Z kilku dogodnych miejsc – między innymi przygotowanej w tym celu platformy – podziwialiśmy piękną, szmaragdową wodę a potem także nurków penetrujących głębię. Dalej przez Pieczyska dojechaliśmy do GEOsfery w Sadowej Górze. Warto tu zacytować fragment informacji zamieszczonej na stronie Jaworzna: „Paradoksalnie największe atuty tego miejsca zostały odkryte w wyniku działalności przemysłowej. Wiele lat temu Sadowa Góra, stanowiąca niegdyś wapienne wzgórze, stała się miejscem pozyskiwania kruszywa. Eksploatacja złoża wapieni wiązała się z rozcięciem wzgórza, które ujawniło niezwykle liczne skamieniałości i pofałdowanie dna, świadczące o burzliwej historii tego miejsca, sięgającej 260 milionów lat. Na ścianach dawnego wyrobiska widoczne są ślady różnorodnych zjawisk geologicznych (m.in. krasu, tektoniki, mineralizacji), występują tu też szczątki szkieletowe szkarłupni, małży, głowonogów, a nawet ryb i gadów. Cechy te sprawiają, że co roku przybywają tu licznie geolodzy, a wykopaliska paleontologiczne prowadzone przez Uniwersytet Śląski na stałe wpisały się w kalendarz GEOsfery. Choć pretekstem do stworzenia ośrodka edukacji były walory geologiczne – i to one budują specyfikę miejsca – główną ideą jego powstania jest szeroka promocja walorów przyrodniczych, obejmująca elementy biotyczne i abiotyczne. Dlatego też kamieniołom stał się tłem do założenia licznych kolekcji roślinnych, w skład których wchodzą m.in. wrzosowisko i jeden z największych w Europie ogrodów sensorycznych. Ogółem posadzono tu ponad czterdzieści tysięcy roślin.” Dziś, na początku wiosny, kwiecie jeszcze nie ozdabia terenu, ale i tak jest tam pięknie i ciekawie. Liczne rodziny z dziećmi i inni odwiedzający z przyjemnością spędzają tam niedzielne godziny. Mieliśmy sporo czasu żeby zapoznać się z atrakcjami ośrodka. Mnie najbardziej zainteresowały liczne tablice edukacyjne w bardzo ciekawy sposób prezentujące różne aspekty przedsięwzięcia. No i już nadszedł czas na powrót. Przez Sadową Górę (niektórzy nazywali ją Sodową), gdzie w czasach mojej młodości znajdował się rezerwat sasanki (już dość dawno zaniknęła), Dobrą, Wilkoszyn, Jeziorki, Byczynę zmierzaliśmy do Chrzanowa. Jadąc przez Kąty zatrzymałem się przy kościele, gdzie strażacy (stały jeszcze 4 wozy, dwa już odjechały) kończyli akcję gaszenia w pobliżu kościoła. „- Spaliła się wiata gospodarcza. Częściowemu zniszczeniu uległa także elewacja plebani i stolarka okienna. Można powiedzieć, że w ostatniej chwili uratowaliśmy również kościół – mówi młodszy kapitan Kamil Klocek, dyżurny chrzanowskiej straży pożarnej.” (ze strony Przełomu) Potem, już bez przygód wróciłem, po przejechaniu około 43 km, do domu. Było świetnie. I umówiliśmy się na kolejną wyprawę pod egidą Komisji Turystyki Kolarskiej przy chrzanowskim Oddziale PTTK – już za tydzień.
KP.Afryka na Prima Aprilis – 2 kwietnia 2016 r.
Co roku Koło Grodzkie wymyśla jakąś „zagraniczną” wycieczkę na Prima Aprilis. Tym razem pojechaliśmy do Afryki. Na eskapadę wybrało się 53 osoby, w tym 19 osób poniżej 18 lat /dzieci, młodzież/. W grupie było 17 osób z Koła Nafta. Przewodnikiem była kol. Małgorzata Opitek a kierowcą – pan Marek. Podróż była krótka, bo tylko do Olkusza. Najpierw wybraliśmy się do Muzeum Afrykanistycznego im. Bogdana Szczygła i Bożeny Szczygieł – Gruszyńskiej wraz z Kolekcją Sztuki i Malarstwa Czarnej Afryki im. prof. dr hab. Anny i pilota Leona Kubarskich. Ze względu na naszą liczebność wchodziliśmy w dwóch grupach, żeby oglądać zbiory. A jest co oglądać! Eksponaty dotyczą przedmiotów związanych z plemionami Dogonów, Bambara, Buszongo, Tuaregów i świadczą o życiu tych ludów, wierzeniach, kulturze /np. własne pismo Dogonów/, sztuce materialnej, malarstwie, muzyce. Z opowieścią o eksponatach pani kustosz przeplatała informacje o darczyńcach, ich życiu, pracy i osobistych kontaktach z Czarnym Lądem. Polecam wszystkim – dorosłym, młodzieży, dzieciom – odwiedzić to muzeum. Do Olkusza niedaleko! Spacer po Olkuszu z kol. Małgosią na czele też był bardzo ciekawy. Nasza Przewodniczka, dysponująca ogromną wiedzą o Wyżynie Krakowsko – Częstochowskiej, regionie i Olkuszu ze swadą opowiadała o bogatej historii miasta oraz jego budowlach istniejących i zburzonych, a więc: – kościele św. Andrzeja /gotyk/ z jego wystrojem oraz wolno stojącą wieżą dzwonną i wolno stojącą kaplicą św. Jana Kantego, – nieistniejących bramach starego Olkusza: Krakowskiej /teraz w tym miejscu stoi pomnik woja z herbem miasta/ i Sławkowskiej, – zburzonym klasztorze o.o. augustianów, – czerwonym piaskowcu parczewskim, wykorzystywanym w budownictwie, – zburzonym ratuszu, rewitalizacji rynku i podziemiach, które niedługo będzie można zwiedzać, – dawnej mennicy królewskiej i budynku starostwa na tym miejscu /nieczynny/, – historii popiersia Józefa Piłsudskiego przed Urzędem Miasta, – zrekonstruowanych murach obronnych i baszcie. Z Olkusza pojechaliśmy dalej. W Kluczach towarzystwo wysiadło z autobusu i zaczęła się piesza wędrówka. Karawana ruszyła w kierunku Pustyni Błędowskiej i Błędowa. Szliśmy ścieżką dydaktyczną „Dolina Białej Przemszy”. To rzeczka Biała Przemsza przecina Pustynię Błędowską płynąc ze wschodu na zachód. Niektórzy śmiałkowie z naszej karawany wchodzili do niej i moczyli nogi do łydek, co zostało udokumentowane na zdjęciach. Po drodze minęliśmy dwa stawy: Staw Zielony i Staw Czerwony, które mają głębokość w granicach 40 m, bo powstały po wydobyciu kopalin. A Pustynia Błędowska – te 400 ha piachu – zrobiła wrażenie. Jest to pustynia śródlądowa, leżąca na granicy Wyżyny Śląskiej i Wyżyny Olkuskiej, częściowo opasana lasem Błędowskim. Wędrówka piaszczystą ścieżką nie była łatwa, dlatego z uznaniem odnoszę się do kondycji i zachowania dzieci. Wprawdzie często wysypywały z butów kilogramy piachu, ale dzielnie parły do przodu. W drodze powrotnej do domu kol. Stefan z Koła Nafta pokazał nam przez okna autobusu miejsce graniczne pomiędzy zaborem austriackim a rosyjskim od 1815 – 1914 r., znajdujące się na styku miejscowości Lgota i Niesułowice, teraz upamiętnione murkiem z informacją. Dziękujemy kol. Stefanowi! Tak minął dzień „w Afryce”. Szczęśliwie wróciliśmy do domów – zmęczeni, wygrzani i opaleni przez słońce oraz bogatsi o nową wiedzę i wrażenia wizualne. Podróże kształcą!!!
KW.Powitanie wiosny 20.03.2016
Kolarze z chrzanowskiej Komisji Turystyki Kolarskiej zwykle oficjalnie rozpoczynają sezon turystyczny witając wiosnę w marcu. Piszę o oficjalnym rozpoczęciu, bo przecież 1. stycznia odbywa się Rajd Noworoczny. W tym roku spotkaliśmy się, by witać wiosnę, 20. marca. W grupie 15 osób, pod wodzą Jurka, ruszyliśmy z Placu Tysiąclecia ulicami Kusocińskiego, Zieloną, Sikorskiego, obwodnicą północno-wschodnią, leśną drogą – nad zalew Chechło. Tam zatrzymaliśmy się na plaży, żeby utopić Marzannę (niestety zapomnieliśmy ją zabrać). No to pograliśmy w kości – nie był to żaden hazard, tylko konkurs z nagrodami – zwycięzcy otrzymali drobne akcesoria rowerowe i materiały krajoznawcze. Chociaż przejechaliśmy niewiele kilometrów, jednak marna pogoda – było chłodno, wilgotno i ponuro – skłoniła Jurka do zakończenia wycieczki. Część uczestników wybrała się dalej – w kierunku Tenczynka, część wróciła najkrótszą drogą, ja wybrałem trasę przez Piłę Kościelecką i Kościelec. Sezon turystyki kolarskiej rozpoczęty – na początek skromnie, ale miejmy nadzieję, że wkrótce się rozwinie.
KP.XXXII Ogólnopolska Pielgrzymka Przewodników Turystycznych…
…trwa w dniach 4-6 marca na Jasnej Górze. Hasło spotkania brzmi: „Zaprowadził ich na górę wysoką”. Na doroczne spotkanie przyjechało ok. 1 500 przewodników turystycznych z całej Polski. W tym roku za organizację pielgrzymki odpowiada Koło Przewodników Beskidzkich i Terenowych im. prof. dr Zdzisława Krawczyńskiego Oddziału PTTK w Chrzanowie. Prezes Koła Chrzanów Krzysztof Hudzik podkreśla: „Jesteśmy kołem o długoletnich tradycjach, w przyszłym roku Koło będzie obchodzić swoje 60-lecie, a w tym roku jesteśmy organizatorem pielgrzymki. Jest to takie uhonorowanie naszych wieloletnich działań na polu przewodnictwa. Jasna Góra to miejsce najważniejsze dla każdego Polaka, stąd też zjeżdżamy tutaj z całej Polski, ze wszystkich zakątków”. „Pierwsze Pielgrzymki Przewodników Turystycznych na Jasną Górę znam z opowieści, i wiem, jak one się rodziły – przypomina Stanisław Kawęcki, przewodnik z woj. śląskiego, należy do koła w Cieszynie – Że była to inicjatywa śp. Zdzisława Dziubka, że pomagali w tym przewodnicy z Kielc, że były to pielgrzymki nielegalne, że kolega Dziubek był wzywany do Komitetu Partyjnego, musiał się tłumaczyć, dlaczego zorganizował taką pielgrzymkę. Przyjeżdżało wtedy 200-300 osób, bo informacja szła pocztą pantoflową, nie tak, jak w tej chwili oficjalnie. Ale spotykaliśmy się w tym najważniejszym sanktuarium dla Polski po to, żeby umocnić się w swoich działaniach, a po drugie była to też okazja do specyficznego szkolenia przewodnickiego. Bo tak to w zwyczaju jest, że na każdej pielgrzymce, którą organizuje jakieś koło, środowisko przewodnickie z Polski, jest ten aspekt tego właśnie regionu, który organizuje. Mówi się o najciekawszych rzeczach, i związanych z kultem Matki Bożej, ale też mówi się o ciekawych obiektach zabytkowych, o ciekawych ludziach z danego rejonu. I myślę, że to jest dobry przyczynek do tego, żeby kraj poznawać”. Na Pielgrzymce Przewodników Turystycznych obecny jest abp Edmund Piszcz, abp senior z arch. warmińskiej, który przez wiele lat pełnił funkcję przewodniczącego Rady ds. Migracji, Turystyki i Pielgrzymek Episkopatu Polski. „Pielgrzymka jest najpierw po to, aby nabrać pewnych sił, bo między przewodnikami a Matką Bożą, upraszczając nieco, istnieje coś wspólnego – mianowicie oni są przewodnikami, pokazują piękno naszej ziemi, a Ona jest przewodniczką, prowadzi nas do swojego Syna – mówi abp Edmund Piszcz – Przewodnicy w jakiejś mierze są również świadkami, a od świadków wymaga się tylko jednego – wiarygodności, żeby to, co widzą, pokazują, żeby to było prawdą. I dlatego myślę, że cały akcent jest położony na to, żeby przewodnicy byli wiarygodnymi świadkami prawdy, także miłości, którą się tak lekceważy, a mam na myśli miłość do ojczystej ziemi, do małych ojczyzn swoich, no i jednocześnie, żeby słowa Bóg, Maryja, Jasna Góra nie były dla nas pustym dźwiękiem, ale treścią, którą wypełniamy swoim życiem”. „To jest jedyna szansa na spotkanie w tak licznym gronie, i czas na przemyślenia duchowe w naszej pracy, o życiu zawodowym jak i prywatnym. Ten czas rekolekcyjny jest bardzo szczególny dla przewodników” – podkreśla Anna Sierpińska, przewodnicząca Krajowego Samorządu Przewodników Turystycznych i Komisji Przewodnickiej Zarządu Głównego PTTK. Pielgrzymka rozpoczęła się w sobotę, 5 marca o godz. 13.00. Do Kaplicy św. Józefa wprowadzono poczty sztandarowe i odśpiewano hymn przewodnicki, po czym nastąpiły powitania. Abp Edmund Piszcz skierował słowo pozdrowienia do bpa Krzysztofa Zadarko, obecnego przewodniczącego Rady ds. Migracji, Turystyki i Pielgrzymek Konferencji Episkopatu Polski, który nie mógł przybyć na tegoroczną pielgrzymkę z powodu choroby. Na uroczystości otwarcia pielgrzymki obecni byli m.in.: o. Jan Golonka – wieloletni kurator Zbiorów Sztuki Wotywnej na Jasnej Górze, który towarzyszył pielgrzymkom przewodników od początku ich powstania; o. Stanisław Rudziński, obecny kurator Zbiorów Sztuki Wotywnej; Beata Majkrzak, burmistrz Chrzanowa. Następnie rozpoczęły się prelekcje, jakie przewidziano na pierwszy dzień pielgrzymki. Mowa była m.in. o Sanktuarium i Cudownym Obrazie Matki Bożej w Płokach oraz o przygotowaniach do Światowych Dni Młodzieży w Krakowie. O godz. 16.30 odprawiona została Droga Krzyżowa na Wałach jasnogórskich. W sobotę, o godz. 18.30 rozpoczęła się Msza św. w Kaplicy Matki Bożej, której przewodniczył abp Edmund Piszcz, abp senior z arch. warmińskiej, który przez wiele lat pełnił funkcję przewodniczącego Rady ds. Migracji, Turystyki i Pielgrzymek KEP. Przewodników, jak i pielgrzymów przybyłych, aby uczestniczyć w pierwszą sobotę miesiąca w Zawierzeniu Niepokalanemu Sercu Maryi Królowej Polski, powitał o. Albert Szustak, opiekun Bractwa Najświętszej Maryi Panny Królowej Korony Polski. W homilii abp senior Edmund Piszcz mówił o modlitwie. Stwierdził, że wrogiem modlitwy nie jest brak czasu, ale brak miłości. „Kto kocha ten rozmawia, i wiemy, że jeżeli między dwojgiem ludzi rozmowa zanika, zanika także miłość – zauważył – I dlatego nasz stosunek do modlitwy możemy zawsze rozpatrywać na płaszczyźnie naszej osobistej miłości do Boga, czy Go naprawdę kochamy, czy nie, czy z Nim rozmawiamy, czy nie”. „Świadomość modlitwy, to świadomość, że żyjemy w obecności Boga, że jak napisał św. Paweł: ‚w Nim żyjemy, poruszamy się, jesteśmy’. I najpiękniejsze jest to, że modlitwa to nie tylko słowa, ale to zwykła obecność przy Nim, czy to w kościele, w kaplicy, to chwila ciszy, ale to również, gdy chodzi o nasze przewodniczenie, o nasze prowadzenie innych, o jakąkolwiek inną pracę, jeśli to jest w łączności z Bogiem, to może stać się także modlitwą” – podkreślił kaznodzieja. Następnie przewodnicy wzięli udział w Akatyście o godz. 20.00 w Kaplicy Matki Bożej, i w Apelu Jasnogórskim. W niedzielę o godz. 8.00 w bazylice odprawiona została uroczysta Eucharystia pod przewodnictwem bpa Łukasza Buzuna, biskupa pomocniczego diec. kaliskiej. W homilii bp Łukasz Buzun podkreśli: „Maryja nam przewodniczy (.) po to, żeby odzyskać w swoim sercu to, co jest święte, żeby stawać się świątynią Boga, i żeby realizować słowa św. Pawła: ‚dążcie do tego, co w górze’. A co jest w górze? Jakie wartości są w górze? Wiara, nadzieja i miłość. To są te wartości, ku którym my zmierzamy (.)”. „Nie można odkrywać tego, co jest Bogu przyjemne, co dobre, co doskonałe bez nawrócenia. I tak jest też, jak wiemy w naszym doświadczeniu naturalnym, kiedy prowadzimy grupę na górę, nie jest to łatwe, niektórzy ludzie się zniechęcają, odchodzą, nawet obrażają, nie chcą słuchać przewodnika, zawracają, coś ich uwiera, jest jakaś trudność, źle się czują, wracają z tej drogi albo błądzą. Tak też jest i na szlaku naszego życia, ciągle musimy zwracać się ku Chrystusowi, odnajdywać Go” – mówił biskup Buzun. Później w Sali o. Kordeckiego miały miejsce prelekcje: „Mętków początkiem Szlaku Papieskiego” oraz „Alwernia – atrakcje turystyczne”. W ramach pielgrzymki, już od piątku, trwały tradycyjnie rekolekcje, które prowadził o. Zbigniew Krzystek, bernardyn z klasztoru w Alwerni, misjonarz w kraju i za granicą. Podczas tegorocznej pielgrzymki zanoszone są także modlitwy o spokój duszy dla kapłanów związanych z jasnogórską pielgrzymką: za śp. ks. Jerzego Pawlika i śp. o. Zachariasza Jabłońskiego. „Turystyka na całym świecie jest bardzo silną gałęzią gospodarki, u nas może jeszcze do tej pory nie było to tak widoczne, natomiast z roku na rok mamy większą liczbę turystów zgodnie z danymi statystycznymi, i przewodnictwo moim zdaniem cały czas się rozwija, cały czas zapotrzebowanie na przewodnika jest. Przewodnik to jest to ogniwo bezpośrednie łączące organizatora z turystą” – podkreśla Anna Sierpińska, przewodnicząca Krajowego Samorządu Przewodników Turystycznych i Komisji Przewodnickiej Zarządu Głównego PTTK. Wszyscy uczestnicy pielgrzymki zgodnie zachęcają Polaków do zwiedzania własnego kraju. „Poznaj najpierw swój kraj, zanim pojedziesz do kraju obcego. Jeżeli ty masz rozmawiać z ludźmi, to na pewno ciebie zapytają, co jest u ciebie ciekawego. I co wtedy się odpowie? Ludzie potrafią mówić o plażach egipskich, o Malediwach, o Kubie, o Ameryce Południowej, a jak się zapytam, co byś pokazał w swoim regionie, to tu się zaczyna problem – mówi Stanisław Kawęcki, przewodnik z woj. śląskiego, należy do koła w Cieszynie – Ja tak obserwuję, że są fale wyjazdów, co roku gdzie indziej, i tam ci ludzie wszyscy jadą. A po co, kiedy można w Polsce tak wspaniale spędzić urlop, i taki bierny, ale też i czynny, i do tego czynnego bardziej zachęcam, żeby się przemieszczać z miejsca na miejsce, i poznawać nowe okolice”. „My bardzo często wybieramy się za granicę, zachwycając się krajami obcymi, a tu mamy piękny kraj, zróżnicowany, bardzo bogaty historycznie, architektonicznie, a przy tym wypełniony przewodnikami, którzy kochają swoje małe Ojczyzny i chcą przekazać swoją wiedzę – dodaje Anna Sierpińska – Mamy w Polsce 37 organizacji turystycznych zrzeszających przewodników turystycznych, w tym PTTK jest największą. Mamy ponad 6 tys. przewodników. Poprzez oddziały, koła kluby przewodnickie PTTK zachęcamy do korzystania z naszych usług”. o. Stanisław Tomoń BPJG / dr, mn 2016-03-06, niedziela, godz. 13.10
Do obszernej relacji Ojca Stanisława dodam tylko, że w sobotę część konferencyjną uświetnił występ chóru Vox Animae z parafii pw Miłosierdzia Bożego na Kątach a w niedzielę Janusz Saługa z towarzyszem oraz, dla pamięci, nazwiska członków skromnej ekipy z obu chrzanowskich kół przewodnickich i Oddziału PTTK, która zorganizowała i zrealizowała to wielkie dzieło: Krzysztof Hudzik – inicjator i „lokomotywa” działań, Ryszard Łenyk, Andrzej Placek, Maria Grochal, Małgorzata Opitek, Bogumiła Janusz, Wacław Oczkowski, Helena Majewska, Remigiusz Lichota oraz piszący te słowa Kazimierz Pudo.
Opole i Toszek – 6 marca 2016
Wycieczkę do Opola zorganizowało Koło Grodzkie. Na pokładzie autokaru znalazło się 46 uczestników wyjazdu + pilot kol. Henryk Banach i kierowca, pan Wiesiek. Kol. Heniek wodził nas po placach, ulicach i uliczkach, opowiadał historię miasta i obiektów, wskazywał ciekawe i zabytkowe budowle. Już z okien autokaru podziwialiśmy opolską Wenecję, przeglądającą się w wodach rzeczki Młynówki. Zwiedzanie miasta zaczęliśmy na Placu Kopernika od Uniwersytetu Opolskiego, powołanego w 1994 r. /47 kierunków studiów/, z postacią Jonasza Kofty wchodzącego po schodach do uczelni. Następnie przeszliśmy na Plac Ignacego Daszyńskiego, aby podziwiać monumentalną fontannę Ceres z pocz. XX w. z figurami rybaków, kobiet i górnika, a obok klomby z wysokimi, ozdobnymi trawami. Potem weszliśmy na główną ulicę starego miasta – Aleję Krakowską, która łączy dworzec kolejowy z Placem Wolności i dalej, z Rynkiem. Przy Pl. Wolności znajduje się Filharmonia Opolska, pomnik opolskiej Nike poświęcony bojownikom o wolność Śląska Opolskiego, kolorowa wesoła fontanna w kształcie tańczących motyli i mały pomnik z napisem „Brońmy naszego Opolskiego” ( w domyśle – województwa). Zielony Most Groszowy na Młynówce zaprowadził nas na Wyspę Pasiekę, na spacer wzdłuż rzeki, do następnego – żółtego mostu. Kościół p.w. Świętej Trójcy był kolejnym punktem programu. Jest to kościół gotycki, wewnątrz – barok. Tu znajduje się mauzoleum Piastów Opolskich. Kościół jest połączony z klasztorem Franciszków. A w Rynku od XIV w. króluje ratusz /obecny stan z XVIII w./. Obok biegnie Aleja Gwiazd Polskiej Piosenki /nazwiska artystów, nazwy zespołów/. Jest też w Rynku kilka oryginalnych kamienic, nie zniszczonych podczas działań w czasie II wojny światowej /naloty angielskie/. Katedra p.w. Podwyższenia Krzyża Świętego to też gotyk, z dwoma wieżami neogotyckimi. W niej również jest Kaplica Piastowska z sarkofagiem ostatniego Piasta z linii opolskiej, Jana II Dobrego /zmarł w 1532 r./. Na szczególną uwagę zasługują nowe, spiżowe drzwi do katedry, XIV wieczna chrzcielnica, główny ołtarz. Wędrując dalej oglądamy resztki murów obronnych, skąd podziwiamy Odrę, przyglądamy się śluzie odcinającej wody Odry od Młynówki w czasie wysokich stanów, a także – poziomowi wody podczas powodzi w 1997 r. Wesołym punktem programu był Amfiteatr, gdzie jeden z kolegów wykonał na scenie kilka kroków krakowiaka. No, i była sesja zdjęciowa. Później udaliśmy się do Wieży Piastowskiej, pozostałości po średniowiecznym zamku wybudowanym w XIII w. a rozebranym w latach 1928 – 1931. Renowacja Wieży Piastowskiej nastąpiła w 2014 r. Wieża to strategiczna budowla /szerokość murów – 3 m, wejście do środka na wysokości 8 m od ziemi/, nigdy nie zdobyta. My weszliśmy nowym wejściem na poziomie lochów, przeżyliśmy jęki skazanych, odparcie ataku wroga i pokonując 163 schody, dotarliśmy na platformę widokową, skąd podziwialiśmy Opole i okolicę a nawet widzieliśmy górę Ślężę. W drodze do autokaru zwiedziliśmy jeszcze kościół „Na Górce” p.w. Matki Bożej Bolesnej i św. Wojciecha, najstarszy w Opolu. Tu – wg podania – w 984 r. głosił nauki św. Wojciech i nakazał postawić kaplicę ku czci Matki Bożej i św. Jerzego. Obok kościoła znajduje się grób znanego publicysty i senatora Edmunda Osmańczyka oraz jego pomnik. A na Wzgórzu Uniwersyteckim oglądnęliśmy postacie znanych osobistości: Czesława Niemena, Agnieszki Osieckiej, Jerzego Grotowskiego i Starszych Panów Dwóch – Jerzego Wasowskiego i Jeremiego Przybory. Z Opola pojechaliśmy do Toszka. Jest to małe miasteczko – w rynku stoi kolumna św. Jana Nepomucena, w pobliżu widać okazały stary kościół św. Katarzyny Aleksandryjskiej. Opodal znajduje się zamek gotycki, wybudowany przez Piastów Opolskich, który po latach świetności w XVII – XVIII w. popadł w ruinę po pożarze. Staraniem wojewody śląskiego gen. Jerzego Ziętka od 1950 r. rozpoczęto porządkowanie obiektu, zabezpieczenie ruin i jego częściową rekonstrukcję. Teraz można zwiedzać wieżę, gdzie byliśmy, odbudowano dawne stajnie /teraz sala wykładowo – bankietowa/ oraz odnowiono budynek bramny i mury obronne. Oglądając makietę zamku, można stwierdzić, że to była olbrzymia budowla. I tak zrealizowaliśmy program wycieczki. Jak widać, Opole i Toszek to miejscowości z bogatą historią, dodatkowo Opole ma piękną starówkę. Kto nie był z nami, niech żałuje, bo Opole jest ponadto niezwykle sympatycznym miastem. Choćby panie kelnerki z kawiarni „Pod Arkadami”, które przyjęły nas przed oficjalną godziną otwarcia lokalu. Na dodatek pogoda była dla nas łaskawa, bo choć było chłodno, szaro i ponuro, ale nie padało.
KW.Międzynarodowy Dzień Przewodników Turystycznych 19.02.2016
Ustanowione w 1989 r święto przewodników turystycznych tym razem w Małopolsce było obchodzone 19. lutego w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. Byliśmy tam także – w gali uczestniczyło 5 przedstawicieli chrzanowskiego Oddziału PTTK a w relacji z akcji Przewodnicy PTTK Dzieciom przedstawiony był przebieg akcji w Chrzanowie. Nasze własne zdjęcia można zobaczyć w naszej galerii a relacje prasowe z gali można przejrzeć na stronach: http://www.dziennikpolski24.pl/magazyny/a/bez-przewodnikow-nie-ma-turystyki,9419121/ https://sadeczanin.info/rozmaito%C5%9Bci/ma%C5%82polscy-przewodnicy-obchodzili-swoje-%C5%9Bwi%C4%99
KPWalentynki w Hajduszoboszlo 12-14.02.2016
Tym razem walentynkowy wyjazd był nieco odmienny od poprzednich – dłuższy o jeden dzień i dalszy, bo aż na Węgry. No i nie związany z górami. Wyjechaliśmy w piątek rano i przez Brzesko, Nowy Sącz, Bardiów dojechaliśmy do Preszowa. W tym mieście o bogatych tradycjach handlowych zachowało się wiele zabytków z przeszłości, poczynając od fragmentów murów obronnych z bramą floriańską, poprzez charakterystyczny rynek o kształcie wrzeciona z kościołem św Mikołaja, Ratuszem, fontanną Neptuna, pomnikiem wdzięczności wyzwolicielom – żołnierzom Armii Czerwonej. Z elementów całkiem współczesnych i aktualnych największe wrażenie wywarło wielkie serce walentynkowe. Z Preszowa ruszyliśmy na południe i przez Koszyce, Miszkolc dojechaliśmy do Hajduszoboszlo. Po zakwaterowaniu i obiedzie poszliśmy do Aqua Palace – parku wodnego stanowiącego jeden z elementów ogromnego zespołu leczniczo – rekreacyjnego. W tym, najnowszym, fragmencie kompleksu jest kilkanaście różnego rodzaju mniejszych i większych basenów, z nurtem rzeki, tryskającymi z brzegów i dna silnymi strumieniami, sauny, zjeżdżalnie. Wszystko to napełnione wodą o unikalnych leczniczych właściwościach zapewnia nie tylko rozrywkę i wypoczynek ale także wspomaga i przywraca zdrowie. Wymoczyliśmy się tam, wygrzaliśmy, niektórzy trochę popływali, ktoś nawet próbował nauczyć się pływać (z niezłym skutkiem, jak na początek). W sobotę po śniadaniu część uczestników wycieczki zasiadła w hallu pensjonatu aby podsumować miniony rok w Oddziale PTTK a pozostali znów poszli do basenów. Po zebraniu także jego uczestnicy poszli do wody. Tym razem spora grupa skorzystała z oferty zespołu basenów leczniczych. Ten obiekt, znacznie mniejszy, obejmuje tylko trzy baseny, ale to wystarczy. Kilka godzin spędzonych w ciepłej wodzie o specyficznym składzie chemicznym pomaga w różnych dolegliwościach. A po kolacji zebraliśmy się, aby uczcić wieczór przed dniem św Walentego. Było głośno, było radośnie, przetańczyliśmy prawie całą noc. W niedzielę po śniadaniu opuściliśy pensjonat i ruszyliśmy w drogę powrotną. Po drodze zatrzymaliśmy się w Debreczynie, drugim pod względem wielkości mieście Węgier. Na rynku dwoje nowych członków PTTK odebrało legitymacje członkowskie. Obejrzeliśmy tam Wielki Kościół Reformowany pochodzący z 1819, największy kalwiński kościół Węgier, Hotel Aranybika (Złoty Byk): najstarsza część budynku hotelu z 1915, młodsza część z czasów komunistycznych, we wnętrzu sala Bartoka, w której odbywaja się koncerty i inne wydarzenia kulturalne, Mały Kościół Reformowany: budowla barokowa powstała w 1726, przebudowana w 1870, katolicki kościół św Anny powstały w 1746. Na chwilę zatrzymaliśmy się w restauracji Mc Donalds urządzonej w stylowej sali z kolumnami i ciekawym stropem. Kolejnym przystankiem w drodze powrotnej były Koszyce, z kolei drugie miasto Słowacji. Tu zainteresowała nas katedra św Elżbiety (przepiękny gotyk) wraz z Urbanową dzwonnicą, kaplica św Michała, Teatr Państwowy. W wolny czasie można było coś zjeść. Osobiście polecam restaurację Kleopatra przy Rynku a w niej świetną jagnięcinę. A potem już bez dłuższych przystanków wróciliśmy do domu. Czy się nam podobała ta wycieczka ? No, pewnie !
KPZimowy spacer do Płok – 7 lutego 2016 r.
Kol. Jan Oczkowski zaproponował pieszą wycieczkę z Młoszowej do Płok i Czyżówki /12 km/, która spotkała się z zainteresowaniem 13 osób. Zbiórka nastąpiła w autobusie, z którego w Młoszowej /pętla/ wysiadło 12 osób. Do grupy dołączył kol. Kazimierz ze swoim rowerem; dogonił nas na szlaku prowadzącym na wzgórze Ostra Góra /438 m.n.p.m., rezerwat leśny, ochrona buka karpackiego/. Na Ostrej Górze odnaleźliśmy ruiny zabudowania gospodarczego, a przede wszystkim część ściany dawnego folwarku – owczarni. Dalsza trasa do Płok wiodła przeważnie przez las. Drzewa /głównie sosny/ wydzielały aromatyczne wonie, wędrówka była prawdziwą wentylacją płuc – w miłym i wesołym towarzystwie. Zbliżając się do Płok napotkaliśmy miejsce do rozpalenia ogniska i odpoczynku, na co wszyscy czekali, niosąc kiełbaski w plecakach. Przy ognisku zabrzmiało kilka piosenek harcersko- turystycznych a kiełbaski w tym czasie nabierały kolorów i walorów konsumpcyjnych. Przy leśnej ścieżce, prowadzącej do Płok, natrafiliśmy na krzyż upamiętniający miejsce śmierci księdza Michała Rapacza, zamordowanego 12 maja 1946 r. Za około 1 km dotarliśmy do kościoła Sanktuarium Matki Bożej – Patronki Polskich Rodzin Robotniczych w Płokach. Mieliśmy możliwość wejścia do środka. Parafię w Płokach erygowano w XIV w. Obecny kościół wybudowano w latach 1949 – 1951. Brama prowadząca do Sanktuarium pochodzi z XIX w. Obecne mury otaczające kościół zawierają fragmenty dawnych murów z XVI – XIX w. Najcenniejszym zabytkiem jest obraz Matki Bożej z XV w., namalowany – w oparciu o bizantyjski typ ikonograficzny – na desce pokrytej płótnem przez nieznanego autora, słynący kultem od wieków. Naprzeciwko kościoła przy ul. Dworskiej znajduje się zaniedbany, dawny pałac Potockich, wybudowany w połowie XIX w., który później kilkakrotnie zmieniał właścicieli. Jeden z nich, Grabowski wydał swoją córkę Zofię za Bruno Loewenfelda z Chrzanowa. Od 1945 r. pałac pełnił różne funkcje i niszczał. Teraz jest znów własnością osoby fizycznej. Końcowy etap spaceru z Płok do Czyżówki – to tylko 3 km. Z trasy widać kominy i chłodnie Elektrowni „Siersza”. Wędrówkę zakończyliśmy w parku w Czyżówce, oczekując na autobus do Chrzanowa. Kolega Kazio pożegnał nas wcześniej, w Płokach i odjechał na rowerze „siną dal”, ale odnalazł się na drugi dzień w siedzibie PTTK. A pogodę mieliśmy wiosenną – słońce, ciepło, lekki podmuch halnego. Dziwna ta zima! Wycieczka była udana. Sądzę, że każdy z jej uczestników okrył coś nowego i ciekawego na przebytym szlaku oraz zdrowo i przyjemnie spędził czas.
KW.Płoki 07.02.2016
Choć do domu stąd niedaleko, przewędrujemy kawał świata. Tak dawno śpiewaliśmy przy ognisku i to bardzo dobrze pasuje do cyklu wycieczek – spacerów organizowanych przez Komisję Turystyki Pieszej. Tym razem początek trasy pieszej był w Młoszowej. Większość spacerowiczów dotarła tam autobusem, ale można też było dojechać na rowerze. Z Młoszowej trasa spaceru wiodła na Ostrą Górę, gdzie można zobaczyć ruiny dawnych dworskich zabudowań gospodarczych. Dalej, przez Psary i las kierowaliśmy się w stronę Płok. Ale zanim tam dotarliśmy, zatrzymaliśmy się na śródleśnej polanie w pobliżu ujęcia wody, gdzie jest miejsce przygotowane na rekreację przy ognisku. I tego właśnie było nam trzeba: chwili odpoczynku przy ognisku. Dość szybko zapłonął ogień, znalazły się dzidki i można już było upiec kiełbaski. Były nawet okolicznościowe śpiewy (Płonie ognisko w lesie itp). Sama radość. W dalszym ciągu spaceru przeszliśmy do miejsca śmierci księdza Michała Rapacza (zabitego przez „nieznanych sprawców” 12. maja 1946 r.). Potem było już sanktuarium Matki Bożej Patronki Robotniczych Rodzin. Weszliśmy do wnętrza na chwilę modlitwy, obeszliśmy kościół zatrzymując się przy grobie księdza Michała. Stąd już rozpoczął się nasz powrót do Chrzanowa.Większość ruszyła na przystanek autobusów miejskich a ja na rowerze przejechałem przez Sierszę, Krystynów, Brzezinkę, wokół osadnika, przez osiedle Północ, Rynek – do domu. Pogoda była piękna, trasa – całkiem przyjemna, towarzystwo – sympatyczne. To był piękny dzień.
KPŁamana Skała 31.01.2016
Na Leskowiec chodzimy często, ale na Łamaną Skałę – znacznie rzadziej. Tym razem wybrało się nas tam 15 osób. Pogoda była zimowa, ale dość łagodna: niezbyt wiele śniegu, niewielki mróz, zachmurzenie i zamglenie ograniczało widoczność. Wycieczkę pieszą zaczęliśmy w Rzykach Jagódkach. Stąd łatwo i bez większego zmęczenia weszliśmy na Groń Jana Pawła II. Po krótkim przystanku na szczycie, gdzie Małgosia opowiedziała nam o kaplicy poświęconej św Janowi Pawłowi II zeszliśmy do schroniska a przed nim obejrzeliśmy odciski „hrabskich butów”. W schronisku zatrzymaliśmy się na odpoczynek, zjedliśmy cośkolwiek, wypiliśmy. Dalej ruszyliśmy na Leskowiec. Niestety, nie dane nam było zachwycać się widokami jakie oferuje ten szczyt w lepszych warunkach, więc bez dłuższej zwłoki szliśmy dalej. Droga przez zaśnieżony las, bez większych różnic wysokości, była przyjemna. Weszliśmy na szczyt Łamanej Skały (929 m npm), zatrzymaliśmy się na chwilę przy górnym krańcu wyciągu narciarskiego stacji Czarny Groń. Wkrótce doszliśmy do Potrójnej. Tu część uczestników zboczyła z czerwonego szlaku, by zatrzymać się na krótki oddech w „Hatce na samym szczycie Potrójnej” (pisownia oryginalna z pieczątki pamiątkowej). To niewielkie, bezpretensjonalne, prywatne schronisko oferuje noclegi i skromny poczęstunek. Po odpoczynku ruszyliśmy za innymi, którzy woleli posiedzieć dłużej w ośrodku „Kocierz”. My też tam doszliśmy w samą porę, żeby po zebraniu wszystkich ruszyć w drogę powrotną do Chrzanowa. To była wycieczka, do której świetnie pasuje określenie „lekka, łatwa i przyjemna”.
KPPrzewodnicy PTTK Dzieciom 05.02.2016
Po raz pierwszy członkowie Koła Przewodników Turystycznych i Pilotów Wycieczek przy Oddziale PTTK w Chrzanowie włączyli się do akcji „Przewodnicy PTTK Dzieciom”. Przygotowaliśmy trasę prezentującą najciekawsze miejsca nawiązujące do hasła tegorocznej akcji: „Szlakiem misjonarzy, świętych, zakonów i zabytków chrześcijańskich w Małopolsce”. Zainteresowanie Akcją przerosło nasze oczekiwania: udział wzięły grupy ze Specjalnego Ośrodka Szkolno – Wychowawczego w Chrzanowie (38 młodych ludzi i 4 opiekunów), ze Szkoły Podstawowej z Oddziałami Integracyjnymi nr 1 w Chrzanowie (18 dzieci i 3 opiekunów) i ze Szkoły Podstawowej nr 6 w Chrzanowie (15 osób i 1 opiekunka). Młodych turystów prowadzili nieodpłatnie członkowie Koła: Kazimierz Pudo, Wacław Oczkowski i Henryk Banach. Grupy dzieci i młodzieży odwiedziły kościół Matki Boskiej Ostrobramskiej na kolonii Rospontowej, gdzie przy grobie Sługi Bożego ks Michała Potaczały przedstawiona była jego sylwetka i działalność na terenie parafii, tuż obok, przy pomniku (jednym z pierwszych w Polsce) św Maksymiliana Marii Kolbego – historia jego męczeńskiej śmierci w KL Auschwitz. W Kościelcu, przy kościele św Jana Chrzciciela uczestnicy zostali zapoznani z sylwetką jedynego błogosławionego urodzonego w Chrzanowie (właśnie tu, w Kościelcu) – wyniesionego na ołtarze 13. czerwca 1999 w Warszawie przez Papieża Jana Pawła II w gronie 108 polskich męczenników – Marcina Oprządka, który poniósł męczeńską śmierć podczas II Wojny Światowej (18. maja 1942 r). Przy Rynku młodzi krajoznawcy mieli okazję poznać historię najstarszej świątyni w Chrzanowie – częściowo gotyckiego kościoła św Mikołaja. Tuż obok jest ulica Janiny Woynarowskiej – Służebnicy Bożej, która pracując jako pielęgniarka w Chrzanowie znacznie wykraczała poza swoje formalne obowiązki poświęcając swój czas i energię potrzebującymi zarówno opieki medycznej jak i wsparcia duchowego i pomocy w trudach codziennego życia. Zmieniająca się jak w kalejdoskopie pogoda (pochmurne niebo i opady śniegu na przemian z otwierającym się błękitnym niebem i przeświecającym przez luki w chmurach słońcem) nie stanowiła szczególnie miłej oprawy naszych spacerów, ale po dojściu do celu, posileniu się drożdżówką, soczkiem i herbatą wszyscy odzyskali dobre humory. Pamiątką udziału w Akcji będą certyfikaty z pieczęcią Oddziału PTTK i podpisem samego prezesa.
KPLuboń Wielki 25.01.2016
Na kolejną styczniową niedzielę zaplanowaliśmy wycieczkę na Luboń Wielki. 13 amatorów gór wyjechało z rana w stronę Rabki Zarytego. W planie było wejście na szczyt Percią Borkowskiego, jednak kilkunastocentymetrowa warstwa śniegu leżąca po opadach w ostatnich godzinach i ciągle narastająca stanowiła spore zagrożenie bezpieczeństwa na tej trudnej trasie. Poszliśmy więc bezpiecznym szlakiem oznakowanym kolorem niebieskim. Niebo było zachmurzone, drobny śnieg padał prawie bez przerwy ale wejście leśną drogą, wspinającą się mniej lub bardziej stromo było przyjemne. Ośnieżone drzewa, krzaki tworzyły wspaniałą scenerię tej wędrówki. Trasa nie zapewnia rozległych widoków, no i dobrze, bo i tak nic byśmy nie zobaczyli przez nisko zalegające chmury. Ale najbliższe otoczenie było zachwycające. Po dojściu na szczyt Lubonia Wielkiego (1022 m npm) weszliśmy do schroniska. Niewielka sala jadalni na parterze pomieściła akurat całą naszą grupę. Był czas na posilenie się własnymi zapasami albo skorzystanie z oferty kuchni. Atrakcją sali była piękna kotka. Kiedy do schroniska weszła mała grupka turystów z psem – kotka zjeżyła się na parapecie okna. Ponieważ przybyli kolejni turyści a my zdążyliśmy już odpocząć i posilić się – zebraliśmy się do wyjścia. Niestety, ciągle nie było widać nic poza najbliższym otoczeniem. Nie pozostało nam więc nic innego jak ruszyć w drogę. Skierowaliśmy się w stronę Lubonia Małego. Tym razem schodziliśmy prawie cały czas i to przeważnie dość łagodnie. Gdy doszliśmy do parkingu pod Luboniem Małym odwiedziliśmy tamtejszą restaurację, żeby znów zjeść małe co – nieco. I wreszcie nadeszła pora na powrót. Jadąc Zakopianką w strone Krakowa widzieliśmy sznur samochodów wiozących kibiców zmierzających do Zakopanego pod skocznę, gdzie nasi skoczkowie mieli wkrótce walczyć w kolejnej edycji Pucharu Świata. Mimo padającego wciąż śniegu bezpiecznie dojechaliśmy do Chrzanowa, zadowoleni z dnia spędzonego wśród górskiej przyrody.
KPVI Bal Turystów Chrzanowskich 23.01.2016
To już szósty raz chrzanowscy turyści zebrali się by bawić się w gronie przyjaciół. Wyjątkowo krótki karnawał i, co za tym idzie, duże nagromadzenie imprez rozrywkowych w krótkim czasie sprawiło, że zebrało się nas tylko 35 osób. Ponieważ sala balowa w restauracji Pod Jesionem jest bardzo obszerna, zgodziliśmy się na wspólną zabawę z biegaczami startującymi w cotygodniowych biegach Park Run. Do tańca świetnie grał DJ Heniek, przygotowany przez załogę restauracji poczęstunek był urozmaicony i bardzo smaczny (trudno mi się było pohamować i spróbowałem prawie wszystkiego, choć rozsądek mówił, że to olbrzymia porcja kalorii), towarzystwo rwało się do tańca, zabawa rozwinęła się więc od razu. W przerwie odbyło się losowanie tradycyjnego „Pucharu Prezesa” – czyli zaproszenia do bezpłatnego udziału w naszej wycieczce „na krokusy”. Tym razem nagroda przypadła w udziale naszym nowym przyjaciołom z Wieliczki (gratulacje). Udział grupy biegaczy (średnia wieku wyraźnie niższa niż w grupie turystów) wniósł na parkiet sporo młodzieńczego wigoru. Tańce trwały z niezbędnymi na posilenie się i uzupełnienie płynów przerwami do pierwszej po północy a nawet dłużej. To była wspaniała okazja do zabawy w naszej niełatwej codzienności.
KPLipowiec 17.01.2016
Również Komisja Turystyki Pieszej zainaugurowała działania w roku 2016 zapraszając mieszkańców Chrzanowa, i nie tylko, na spacer na Lipowiec. Mimo mroźnej pogody przed biurem Oddziału PTTK w niedzielę zebrała się spora grupka turystów. Łącznie z kilkoma osobami, które dołączyły po drodze, było nas szesnaścioro. Przewodnik Janek wiódł nas trasą przez Kościelec (obok parku i śladu po pałacu hr. Starzeńskich, pomnika żołnierzy Armii Czerwonej poległych w walkach o Chrzanów, kościoła św Jana Chrzciciela), polami i lasem na Źrebce, znów lasem do dawnego kamieniołomu na przedpolach Pogorzyc. Tu zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek. Dwaj zapaleńcy próbowali rozpalić ognisko, ale zmrożone gałązki nie zamierzały się zająć ogniem, mimo spalenia całego numeru „Do Rzeczy” i podlania płynem łatwopalnym. Dalej poszliśmy do Pogorzyc, obok odrestaurowanego dworu i przy kapliczce skręciliśmy w ulicę Grodzisko, która prowadzi do wzgórza o tej nazwie. Ale jeszcze po drodze przystanęliśmy obok odejścia ulicy Stawowej, żeby zachęcić tych, którzy jeszcze tego miejsca nie znają, do odwiedzenia niewielkiego, ale sympatycznego ośrodka rekreacyjnego urządzonego nad stawami przez pogorzyckich wędkarzy. Dalej przez las, Grodzisko, doszliśmy do Płazy Dolnej. Stąd trzeba już było piąć się w górę przez buczynę objętą tu ochroną rezerwatową na szczyt wzgórza Lipowiec. I wreszcie osiągnęliśmy dzisiejszy cel – ruiny zamku Lipowiec, od dawien dawna należącego do biskupów krakowskich, obecnie zarządzanego wspólnie z Nadwiślańskim Parkiem Etnograficznym w Wygiełzowie. Tu, na ławach na dziedzińcu był czas na odpoczynek, posilenie się kanapkami z plecaka, uzupełnienie płynów. Zasadnicza część grupy wróciła autobusem miejskim do Chrzanowa (niektórzy po odwiedzeniu karczmy w Wygiełzowie) a piszący te słowa wsiadł na rower (który wcześniej prowadził, idąc solidarnie z piechurami) i przez Płaską Górę, Płazę Górną, Pogorzyce, Stellę wrócił do domu. Było mroźnie, ale atmosfera ciepła, trasa wycieczki – bardzo przyjemna, myślę więc, że większość z obecnych chętnie skorzysta z zaproszenia Janka na następny spacer za dwa tygodnie.
KPMorskie Oko 10.01.2016
Kolejne rozpoczęcie roku – tym razem koła PTTK Fablok. Nad Morskie Oko turyści wybierają się zawsze chętnie. Także i na tę wycieczkę wybrało sią nas pod wodzą Jurka G. sporo: 47 osób. Niestety, pogoda od rana była niepiękna: chmury, opad śniegu, horyzont zasnuty mgłami. Po dojechaniu na parking na polanie Palenicy Białczańskiej ruszyliśmy drogą do Morskiego Oka. Ktoś (nie napiszę, kto, bo to było wykroczenie przeciw przepisom TPNu), dla uatrakcyjnienia poszedł drogą dojazdową do schroniska w Roztoce, inni, po bożemu – asfaltem. Droga była zaśnieżona, ale niezbyt grubą warstwą, tak, że szło się dość wygodnie i bezpiecznie. Podczas przejścia nie mogliśmy podziwiać otoczenia Doliny Białki i Rybiego Potoku, bo góry spowite były chmurami. Jeszcze w drodze spotkały nas wolontariuszki Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy z puszkmi. Oczywiście każdy coś tam wrzucił, żeby wesprzeć tę wspaniałą akcję. Po dojściu do Morskiego Oka stwierdziliśmy, że niestety, również tu widoczność jest marna. Pozostało więc tylko wejście do schroniska na chwilę odpoczynku, większy lub mniejszy posiłek. A po posileniu się ruszyłem z Jurkiem J. w kierunku Czarnego Stawu (inni członkowie naszej grupy ograniczyli się do spaceru po tafli Morskiego Oka). Przez zamarznięte Morskie Oko doszliśmy do ścieżki prowadzącej nad Staw. Podejście, zrazu łagodne, później coraz bardziej strome, było także coraz bardziej śliskie. Miałem raczki, podchodziłem więc pewnie, Jurkowi, wspomagającemu się tylko kijkami, szło się gorzej. Doszliśmy jednak na próg Czarnego Stawu bez problemu. Już podczas podejścia podziwialiśmy otwierające się w lukach między chmurami widoki na Mnicha i Mięguszowieckie. Również nad Stawem pokazały nam się kolejne fragmenty otoczenia. Zejście – szczególnie dla Jurka jeszcze trudniejsze – również pokonaliśmy bezpiecznie. Wejście nad Czarny Staw zajęło nam tyle czasu, że po zejściu musieliśmy już wracać dość szybko. A szkoda, bo właśnie teraz widoki były najlepsze – dało się podziwiać prawie całe otoczenia Morskiego Oka. Ale wracamy. Jeszcze tylko krótki przystanek przy barze na polanie Włosienica (szybkie posilenie się) i znów schodzimy. Także tu, podczas schodzenia po udeptanym śniegu, z raczkami pod butami miałem przewagę nad Jurkiem. O tej porze chmury rozstępowały się na dłuższą lub krótszą chwilę, tak, że udało nam się widzieć nawet Gierlach. Kiedy wszyscy znaleźli się w autokarze wyjechaliśmy w drogę do Chrzanowa. Podróż trwała dłużej niż zwykle ze względu na zwykłe przy dużym ruchu spowolnienie na „zakopiance” i gęstą (miejscami nawet bardzo) mgłę ale i tak cieszyliśmy się, że wróciliśmy do domu szczęśliwie, bo podczas jazdy usłyszeliśmy przez radio informację o busie, który w okolicy Łysej Polany zsunął się w dół skarpy z drogi, którą niedawno przejechaliśmy (kilkunastu rannych). Może nie zobaczyliśmy zbyt wielu gór, może nie mieliśmy wielu okazji zachwycić się widokami ale i tak warto było się wybrać na tę wycieczkę – dla zaczerpnięcia górskiego powietrza, dla zbliżenia się do magii gór.
KPHala Krupowa 03.01.2016
Tym razem powitanie Nowego Roku w górach zaplanowaliśmy na 3. stycznia na Hali Krupowej. Może to i lepiej, że nieco później, dzięki temu zebrało się nas więcej – 35 osób. Pojechaliśmy do Sidziny (Wielkiej Polany) i ruszyliśmy czarnym szlakiem do góry. Pogoda była piękna – słoneczna, niezbyt mroźna – szło się nam świetnie, choć droga cały czas pięła się w górę. Podchodząc coraz wyżej widzieliśmy coraz lepiej rozciągającą się poniżej Psią Dolinę i rosnący za nią masyw Czyrńca (1318). Wkrótce doszliśmy do Kucałowej Przełęczy skąd widzieliśmy już „na wyciągnięcie ręki” schronisko. Ale postanowiliśmy jeszcze wcześniej wejść na Okrąglicę (1239). Dość szybko dotarliśmy do szczytu, gdzie wspomnieliśmy ludzi gór upamiętnionych tablicami na ścianach kaplicy. Potem, na słonecznej polanie szczytowej polał się szampan (lub raczej wina musujące), były życzenia noworoczne, uściski, ciasteczka. Było sympatyczne zbratanie turystów niezależnie od legitymacji noszonej w kieszeni (w wycieczce uczestniczyła grupa członków PTT). I już nadeszła pora na wizytę w schronisku PTTK na Hali Krupowej. Był czas na kanapkę, herbatkę, nawet na jakieś danie z bufetu. Ponieważ otrzymaliśmy od Oddziału PTTK w Chrzanowie książeczki GOT – trzeba było wbić pieczątkę schroniska. Po przerwie ruszyliśmy w drogę powrotną – zielonym szlakiem do Sidziny. Zejście było spokojne, nietrudne i po niezbyt długim czasie byliśmy u celu – przed skansenem w Sidzinie, gdzie czekał na nas nasz autokar. Jeszcze tylko przejazd powrotny i wróciliśmy do Chrzanowa. Wycieczka była bardzo przyjemna, przy pięknej pogodzie, doskonałych warunkach (żadnych opadów, żadnego oblodzenia), w świetnej atmosferze – doskonałe rozpoczęcie akcji chrzanowskiego Oddziału PTTK „W góry, w góry …”.
KPV Rajd Noworoczny 01.01.2016
Komisja Turystyki Kolarskiej już po raz piąty zorganizowała powitanie Nowego Roku na rowerach. Zebraliśmy się na Placu Tysiąclecia (13 osób) i kręcąc pedałami ruszyliśmy za Jurkiem ulicami Kusocinskiego, Zieloną, Sikorskiego, Europejską, (i dalej już w Trzebini) Puszkina, Waryńskiego, Głowackiego, Dąbrowskiego, Kruczkowskiego, 1 Maja, Św Stanisława nad Balaton. Tam, co roku 1. stycznia, spotykają się „morsy”, by kąpielą w lodowatej wodzie powitać Nowy Rok. Od kilku lat grupa naszych kolarzy kibicuje im. Było mroźno (około -5 C), lecz promienie słoneczne rozgrzewały nas. Zbiornik wodny pokryty był cienką warstwą lodu. Zanim pojawiła sie grupa „morsów” spróbowałem, co też oni czują, wchodząc do lodowatej wody. Zdjąłem buty i skarpetki, podwinąłem nogawki, rozkruszyłem nieco lodu i wszedłem po kostki do wody. Stałem tam chwilę (może z minutę) i wyszedłem. Woda – zimna, ale cieplejsza niż powietrze nad nią – nie ścięła mnie z nóg. Dopiero po wyjściu, kiedy wycierałem nogi, było zimno. Ale dało się wytrzymać. Wkrótce zebrało się kilkunastu amatorów zimnej kąpieli. Przybywający rozbierali się, rozgrzewali (trucht, różne ćwiczenia) i wchodzili do wody. Pierwsi musieli rozbić lód i usunąć krę. W grupie mężczyzn były także dwie kobiety, w tym mama z kilkuletnim synkiem. Ci wyszli z wody dość szybko, ale inni stali w niej po kilkanaście minut. Brrr … Po wyjściu znów truchtali po brzegu. A my wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy do domu. Większość wracała najkrótszą trasą ale ja pojechałem przez Trzebionkę, obok dawnych Zakładów Górniczych, wokół stawu osadowego, przez osiedle Północ – do domu. Nie jest to może tak rozkoszne jak wycieczki rowerowe w piękną, wiosenną porę, ale i zimą warto wsiąść na rower.
KP