Relacje 2014 – 2015

 

Czarnogóra, Albania 11-21.09.2015
Beskid Mały i Jezioro Żywieckie 16.08.2015
Alpy – masyw Dachsteinu 22-26.07.2015
Bieszczady 4-7.06.2015
Jesioniki 25-26.04.2015
Amsterdam 30.03 – 1.04.2015
Włochy na rowerach – Prima Aprilis 29.03.2015
Pieniny Spiskie 21.03.2015
X Spotkanie Przy Miedzy Przewodników PTTK 14.03.2015
Kraków 10.03.2015
Babia Góra 08.03.2015
Szyndzielnia (1028 m npm), Klimczok (1117 m npm) 01.03.2015
Rusinowa Polana 22.02.2015
Małopolska Gala Przewodnicka – Bochnia 20.02.2015
Beszeniowa 14-15.02.2015
Stare Wierchy 8.02.2015
Berlin 7-8.02.2015
Wieczornica Koła Grodzkiego 17.01.2015
Powitanie Nowego Roku – Kudłacze 01.01.2015
Bal Sylwestrowy 31.12.2014-01.01.2015
Czeski humor w Krakowie 20.12.2014 r.
Kraków 22.11.2014
Wiedeń, Bratysława 24-26.10.2014
Wiedeń i Bratysława – 24 – 26 października 2014 – inne spojrzenie
Ziemia chrzanowska i okolice – 13 października 2014
Jesienny rajd z Kołem Grodzkim 11.10.2014
Jałowiec (1111 m npm) 05.10.2014
Podsumowanie sezonu Koła Fablok Ponikiew – „Ptysiowo” 04.10.2014
Tatry – Przełęcz Bobrowiecka (1663 m npm) 28.09.2014
Chorwacja 5-14.09.2014
Dolinki podkrakowskie – 3 sierpnia 2014
Wielka Fatra z Kołem Grodzkim 1-3 sierpnia 2014
Gorce – bliżej przyrody 29.06.2014
Miśnia i Drezno 16-18.05.2014
V Rajd Rodzinny UTW i PTTK – 10.05.2014
Bawaria 8-13.04.2014
Łagiewniki i Tyniec 6.4.2014
Czechy na Prima Aprilis – czyli pół żartem, pół serio. 30.03.2014r.
Jaskinia Komonieckiego 16.3.2014
Spotkanie Przy Miedzy 15.3.2014
Babia Góra 9.3.2014
IV Bal Turystów Chrzanowskich 01.03.2014
„Zaćmienie” w Teatrze Zagłebia 22.2.2014
Orawice 15-16.2.2014
Kulig 1.2.2014
Wycieczka Koła Grodzkiego do Gliwic 26.01.2014
Powitanie Nowego Roku – Magurka, Czupel 01.01.2014

Czarnogóra, Albania 11-21.09.2015


Kontynuując penetrowanie otoczenia Adriatyku wybraliśmy się końcem tego lata do Czarnogóry i Albanii.
W piątek wieczorem wyjechaliśmy z Chrzanowa i korzystając na większości trasy z wygodnych autostrad, przez Czechy, Austrię, Słowenię, Chorwację, Bośnię i Hercegowinę i znów Chorwację dotarliśmy do Czarnogóry. Po drodze zatrzymywaliśmy się, oczywiście, przy toaletach, w miejscach widokowych (m.in. nad Dubrownikiem) i na granicach (poza strefą Schengen jednak trzeba się poddawać kontroli). Niedaleko przed celem czekał nas jeszcze rejs promem przez cieśninę oddzielającą zalew Tivatski od Risanskiego. Po 22 godzinach podróży dotarliśmy wreszcie do Budvy.
Kompleks hotelowy Slovenska Plaża, w którym zakwaterowaliśmy się dość sprawnie prezentuje się od pierwszego spojrzenia bardzo dobrze: zespół niewysokich budynków rozłożonych w rozległym, starannie urządzonym i utrzymanym parku, uzupełniony o baseny z wodą morską, restaurację, liczne punkty usługowe obiecuje spokojny i wygodny wypoczynek.
Po odświeżeniu się poszliśmy na pierwszy posiłek do restauracji. I tu potwierdziły się nasze oczekiwania: posiłki serwowane w formie bufetu umożliwiały komponowanie własnych zestawów z dwóch rodzajów zup, kilku rodzajów mięs, ryb, warzyw gotowanych, surówek, makaronów, ryżu, ziemniaków w różnej postaci, owoców, ciasteczek. Codziennie w zestawie dań pojawiały się nowości, tak, że nie można było narzekać na monotonię. Również oferta na śniadania była bogata i różnorodna. Każdego dnia na nowo zachwycaliśmy się posiłkami, więc dalej już nie będę się na ten tamat rozpisywał.
Po kolacji indywidualnie lub w podgrupach zapoznawaliśmy się z bliższą lub nieco dalszą okolicą hotelu. Najważniejsze, że morze mieliśmy tuż „za płotem”. A i do starej Budvy było niezbyt daleko.
W niedzielę po śniadaniu część uczestników szybko udała się do katedry św Jana na mszę a pozostali nieco później wyszli grupą zwiedzać starówkę.
Stara Budva to liczące 2500 lat, otoczone średniowiecznymi murami miasteczko o wąskich uliczkach z tradycyjnymi domami, twierdzą, katedrą św Jana Chrzciciela (niezbyt okazałą ale o dawnej historii), cerkwią św Trójcy (pięknie malowaną wewnątrz i z ładnym ikonostasem), kościołami Santa Maria in Punta i św Sawy (obecnie nieużywanymi jako świątynie). Niewielką starówkę można przejść w pół godziny, ale warto na niej spędzić znacznie więcej czasu.
Po wspólnym spacerze po starówce był czas na pierwszą kąpiel w Adriatyku. Niektórzy skorzystali z wolnego popołudnia i wybrali się na krótki rejs wokół wyspy św Stefana i na wyspę św Mikołaja – tu można było zrobić sobie przerwę na kapiel.
Oficjalny program tego dnia był niezbyt obfity, żeby umożliwić odpoczynek po długiej podróży.
W poniedziałek po śniadaniu wyjechaliśmy zwiedzać atrakcje Czarnogóry: monastyr Ostrog i stolicę – Podgoricę.
Już sam przejazd w kierunku Podgoricy wywiera wielkie wrażenie. Pierwszy fragment trasy, w kierunku Cetyni, prowadzi przez góry. Ciasne serpentyny wspinające się coraz wyżej po zboczach gór są utrapieniem dla kierowców ale pasażerom zapewniają wspaniałe i zapierające dech w piersiach widoki. A dalej jest jeszcze lepiej – droga do Ostrogu jest jeszcze węższa, wysokość do pokonania jeszcze większa. Aż wreszcie docieramy do parkingu poniżej monastyru. Ostatnie 3 km prowadzące do bramy monastyru to dobra droga pokryta asfaltem, ale tak wąska, że przejazd autokarem nie jest możliwy. Pozostaje podejście piesze lub minibusy, które licznie czekają na pielgrzymów i turystów i chętnie podwożą ich za jedyne 1 EUR od głowy.
Ale warto pokonać wszystkie trudy i niedogodności, żeby dotrzeć do monastyru. Budynki cerkwi „przyklejone” do skalnej ściany są już dużą atrakcją a jest jeszcze wnętrze zawierające, między innymi, kaplicę ze szczątkami św Wasilija Ostrogskiego (1610-1671) – cel pielgrzymów prawosławnych z całej Czarnogóry i nie tylko. Św Wasilij jest czczony nie tylko przez prawosławnych, ale także katolików. Jego relikwie nadają temu miejscu zupełnie wyjątkowe znaczenie w duchowości Czarnogóry.
Po zejściu z monastyru ruszyliśmy autokarem do stolicy Czarnogóry – Podgoricy.
To niezbyt wielkie miasto (136 tys mieszkańców) jest stolicą niewielkiego państwa (672 tys obywateli) a jeszcze niedawno (w latach 1946 – 1992) nazywało się Titograd (Tito żył do 1980 !).
Odwiedziliśmy tam cerkiew św Jerzego z XI w, park na stoku Goricy, obejrzeliśmy stadion miejski, przeszliśmy deptak – ulicę Hercegovacką, weszliśmy na kładkę nad kanionem płynącej przez miasto Moraczy.
W sumie – niewiele jest tam do podziwiania ale być w Czarnogórze i nie odwiedzić stolicy państwa, tym bardziej, że jest niedaleko – to nie byłoby właściwe.
Wróciliśmy do Budvy akurat na kolację. A potem to już co komu pasowało: spacer po deptaku lub na starówkę, spotkania w mniejszym lub większym gronie czy słodkie lenistwo.
We wtorek mieliśmy zamówiony rejs po Zatoce Kotorskiej. Po śniadaniu przed recepcję hotelu podjechał autokar miejscowej firmy wraz z naszą przewodniczką na ten dzień – Jeleną.
Przejechaliśmy autokarem do Tivatu, gdzie w porcie zaokrętowaliśmy się na statek wycieczkowy.
Zatoka Kotorska, czasem porównywana do norweskich fiordów, to najciekawszy fragment wybrzeża czarnogórskiego: wcina się głęboko w ląd, otoczona górami (o wysokości przekraczającej 1000 m, a więc biorąc pod uwagę, że pływamy na poziomie morza, to względna różnica wysokości jest spora), podzielona wąskimi przesmykami na 4 mniejsze zalewy, z ciekawymi miasteczkami na brzegu i na wysepkach.
Rejs to, oczywiście, okazja do podziwiania wspaniałych widoków łączących morze z górami, zapoznania się z bogatą, burzliwą historią okolicy (Jelena mówiła do nas po niemiecku, trochę się napracowałem przy tłumaczeniu, na statku byli też przewodnicy mówiący po angielsku i po rosyjsku – dla innych grup korzystających z tego rejsu). W przerwach korzystaliśmy z kąpieli (skoki z pokładu są wspaniałe). W programie był też obiad na pokładzie: na wstępie dwie porcje ryżu z sosami z owoców morza, potem grillowana ryba, na koniec ciasteczko, do tego wino. Kolejną atrakcją był przystanek na usypanej przez miejscowych rybaków wyspie z kościółkiem Matki Boskiej Skalnej (z cudownym obrazem, podobno znalezionym na skale, wokół której usypano wyspę). Piękna, słoneczna pogoda sprawiła, że całość złożyła się we wspaniałe przeżycie.
Po zacumowaniu w porcie w Kotorze wsiedliśmy na oczekujący na nas autokar i wróciliśmy do Budvy.
Na środę zaplanowaliśmy wyjazd do Albanii. Zmobilizowaliśmy się i zjedliśmy śniadanie najwcześniej, jak było można i już przed 8,00 ruszyliśmy w drogę. Pośpiech był konieczny, bo czekała nas długa podróż (sporo kilometrów po nienajlepszych drogach) i odprawa na granicy czarnogórsko – albańskiej no i, rzecz jasna, chcieliśmy mieć czas na obejrzenie Tirany oraz Dureszu.
Po górskich drogach wzdłuż wybrzeża czarnogórskiego nie da się autokarem jechać szybko, na granicy też chwilę postaliśmy aby się poddać kontroli dokumentów (znów przekonaliśmy się, że Unia Europejska a szczególnie strefa Schengen to wspaniały pomysł) i wreszcie wjechaliśmy do Albanii. Tuż z agranicą przystanęliśmy na parkingu obok hotelu z toaletą i sklepikiem z artykułami pierwszej potrzeby. Od lat hitem eksportowym Albanii jest miejscowy koniak Skanderbeg (upamiętniający walczącego z Turkami w XV w. bohatera narodowego). Tutaj również można go było nabyć i to za EUR, bez konieczności szukania kantoru wymiany walut. Tuż przy parkingu zauważylliśmy pierwszy bunkier – w słusznie minionym okresie albańczycy budowali ich wielkie mnóstwo, uważając się za okrążonych przez samych wrogów.
Dalsza droga wiodła już terenem równinnym, ale i tak jazda nie była szybka, ze względu na nienajlepszy stan drogi. Dzięki temu mogliśmy poznawać spokojnie krajobraz kraju, który do niedawna był prawie niedostępny dla obcokrajowców. W pewnej odległości nad doliną wyrastają góry i potem ciągną się już daleko. Na dnie doliny, którą jechaliśmy mijaliśmy miasteczka potwierdzające posiadaną przez nas wiedzę o niskim stanie gospodarki i poziomie życia, ale także liczne przykłady szybkiego rozwoju.
Wzdłuż dróg najczęściej spotykanymi przedsiębiorstwami są firmy handlujące używanymi samochodami, najczęściej wyglądające jak złomowiska. Trzeba zrozumieć, że możliwość zakupu prywatnego samochodu pojawiła się w Albanii dopiero po zmianie systemu i głód aut jest ogromny a zasoby na ich zakup – ograniczone. Wiąże się z tym także słabo jeszcze ugruntowane poszanowanie dla przepisów ruchu drogowego – po prostu jeździ się tu znacznie swobodniej, niż na przykład u nas.
Przed Tiraną i na jej przedmieściach zauważyliśmy kolejny przejaw pędu do odnowy życia materialnego: ogromną liczbę sklepów meblowych.
Również w centrum Tirany widoczny jest gwałtowny rozwój: budowane przez zagranicznyh inwestorów (tradycyjnie najwięcej włoskich) nowoczesne budynki stanowiące siedziby światowyh firm.
Kiedy dotarliśmy do centrum, naszą uwagę zwróciła olbrzymia liczba policjantów – okazało się, że mieli oni zjazd w Hali Kongresowej.
My, podczas niezbyt długiego, z konieczności, spaceru obejrzeliśmy w stolicy budynek Muzeum Archeologicznego, współczesny kościół św Pawła (Albania miała być pierwszym państwem bez religii – jak twierdził Enwer Hodża, zburzono więc prawie wszystkie świątynie, teraz buduje się nowe), budynek Parlamentu, grobowiec Paszy Kaplana, meczet Hadżi Beja (przetrwał czasy komunizmu), Pałac Kultury, Muzeum Historyczne, Piramidę (miała być mauzoleum Enwera Hodży), budynek Urzędu Rady Ministrów i siedzibę Prezydenta Albanii.
Nie zatrzymaliśmy się w Tiranie zbyt długo, żeby zdążyć jeszcze zobaczyć drugie pod względem wielkości miasto, główny port – Duresz.
Po godzince jazdy zatrzymaliśmy się w pobliżu centrum. Przeszliśmy reprezentacyjnym Bulevard Dyrrah do głównego placu Liria z ratuszem, teatrem, współczesnym meczetem Faiht. Po drodze obejrzeliśmy pozostałości rzymskich budowli: term i forum a potem dawne mury miejskie.
Na skwerku przy porcie sfotografowaliśmy się z figurami sław światowego rocka: Johna Lennona, Tiny Turner, Micka Jaggera, Boba Dylana.
No i, niestety, trzeba było zbierać się do powrotu. Znów czekała nas długa podróż urozmaicona kontrolą graniczną. Na szczęście na drogach nie było szczególnych utrudnień, na granicy kontrola poszła dość sprawnie, więc na kolację zdążyliśmy bez problemu.
Podsumowując trzeba stwierdzić, że w Albanii nie ma tak bogatych zabytków jak we Włoszech czy w Krakowie lub Pradze, ale warto tam pojechać, żeby zobaczyć, jak Albańczycy radzą sobie z pozostałościami dawnego systemu i walczą o lepsze jutro – ich determinację w tej walce widać na każdym kroku. My spędziliśmy tam kilka godzin, ale kiedyś trzeba będzie się tam wybrać na nieco dłużej. No i są tam jeszcze góry – wciąż dzikie i nie zadeptane.
Czwartek był dniem bez wyjazdu. Zaplanowaliśmy na ten dzień spacer wzdłuż wybrzeża morskiego do Św Stefana. To był punkt programu dla zainteresowanych i nikt nie miał pretensji do tych, którzy preferowali w tym dniu wyłącznie plażowanie ale i tak wybrało się na ten spacer 14 osób.
W większości promenadą nadmorską, z dwoma tunelami umożliwiającymi przejście pod wychodzącymi w morze grzbiecikami zakończonymi skalistym klifem szliśmy przez kolejne bliskie miejscowości: Bećici, Rafailovici, Prżno do lasu Milocer, gdzie można podziwiać dawną letnią rezydencję królewskiej rodziny Karadziordzewiczów a nawet skorzystać tam z plaży (obowiązkowy serwis plażowy kosztuje 75 EUR).
Nieco dalej jest już Święty Stefan. Jest to niewielka wyspa połączona groblą z lądem, w całości zamieniona na luksusowy hotel – nie weszliśmy tam. (Jelena proponowała mi organizację zwiedzania wyspy za ok 20 EUR od osoby). Na stałym lądzie wszystko jest już w guście hotelu 5*****: wygodne, szerokie alejki pod palmami, ładna fontanna, na parkingu boye hotelowi czekają gotowi na przyjęcie gości i zajęcie się ich bagażami. Tu także jest plaża hotelowa, ale dostępna dla wszystkich, których stać na wynajęcie leżaka z parasolem za 75 EUR. Na szczęście nieco dalej można skorzystać z plaży zupełnie za darmo (oczywiście z własnym serwisem, czyli ręcznikiem do leżenia na piasku).
Może niebogato, ale i tak wygodnie poleżeliśmy na plaży, popływaliśmy w morzu, złapaliśmy trochę opalenizny.
Po południu spokojnie, bez pośpiechu wróciliśmy tą samą drogą do Budvy. Przeszliśmy w ten sposób łącznie około 17 km. Po obfitym, jak zwykle, śniadaniu taki sposób spędzenia tego dnia był na pewno lepszy niż leżenie przez cały dzień na najbliższej plaży.
A wieczorem spotkaliśmy się na uboczu na terenie kompleksu hotelowego aby wznieść toast za miłe spotkanie, porozmawiać o oczekiwaniach na przyszły rok, zaśpiewać coś wspólnie, opowiedzieć kilka starych ale jarych dowcipów.
Piątek – ostatni dzień przeznaczony na krajoznawstwo. Po śniadaniu pojechaliśmy wijącą się serpentynami na górski grzbiet drogą do Cetyni. Miejscowość ta przez kilkaset lat (od XV w.) pełniła funkcję centrum zarówno życia świeckiego jak i religijnego a od odzyskania niepodległości przez Czarnogórę w 1878 do 1918 r. – oficjalnej stolicy państwa.
Zwiedziliśmy tu cerkiew na Cipuru, Monaster Cetyński, przeszliśmy uliczkami starego centrum miasteczka. Cetynia – dawna stolica Czarnogóry – wygląda ciekawiej niż obecna – Podgorica, choć jest znacznie mniejsza, po prostu – malutka.
Z Cetyni skierowaliśmy się do Parku Narodowego Lovcen. Wąska, kręta, stromo wspinająca się na wysokość prawie 1600 m droga jest dużym wyzwaniem dla kierowcy tak dużego autokaru, jak nasz, ale pasażerom daje wiele emocji.
Wyjechaliśmy w pobliże Jezerskiego Wierchu, drugiego pod względem wysokości w paśmie Lovcen (najwyższy Stirownik 1749 m npm jest zamknięty przed turystami przez wojsko). Stąd krótko drogą i dłużej po schodach (462 stopnie) doszliśmy na sam szczyt, gdzie w latach 1951-1974 zbudowano mauzoleum Piotra II Petrovicza Niegosza – XIX-wiecznego poety i władcy Czarnogóry. Jest on uważany za najważniejszego w historii kraju władcę. Jest tu obszerna sala z jego figurą a w podziemiu sarkofag z jego szczątkami. Po przejściu przez mauzoleum dochodzi się do tarasu widokowego, skąd rozciąga się szeroka, zachwycająca panorama obejmująca Adriatyk, Zatokę Kotorską, Jezioro Szkoderskie i liczne pasma górskie.
Zejście i zjazd do Cetyni a potem przejazd do Kotoru są znów okazją do podziwiania wciąż nowych widoków. Szczególnie przed Kotorem warto zatrzymać się na którymś z zakrętów, by spokojnie spojrzeć na to piękne miasteczko.
Wreszcie dojechaliśmy do Kotoru. Spacer po otoczonym murami obronnymi starym mieście daje możliwość poznania katedry św Tripuna, kościoła Maryi z Rzeki, cerkwi św Łukasza, pałaców bogatych rodów kotorskich a także chwili wytchnienia w jednej z licznych restauracji zlokalizowanych w którejś z wąskich uliczek miasta.
Potem pozostał już tylko powrót do Budvy, w sam czas na kolację.
W sobotę rano skończył się nasz pobyt w kompleksie hotelowym Slovenska Plaża, ale nie – nasza wycieczka. Po wykwaterowaniu mieliśmy jeszcze cały dzień na pożegnanie się z plażą, starą Budvą, zakupy przed podróżą. A wieczorem już ostatecznie pożegnaliśmy gościnną Budvę i ruszyliśmy w stronę Serbii.
Nocny przejazd umożliwił w miarę wygodne dotarcie do Belgradu, lecz, niestety, nie mogliśmy w ciemności podziwiać atrakcji trasy, szczególnie kanionu rzeki Tary – ale nie można mieć wszystkiego na raz.
Niedzielny poranek powitaliśmy wjeżdżając do stolicy Serbii – Belgradu. Docierające do nas informacje o napływie tłumów uciekinierów między innymi do Serbii potwierdziły się tylko częściowo: na skwerku w okolicy dworca głównego widać było kilkunastu koczujących imigrantów.
Zastanowiła nas coraz większa liczba solidnie uzbrojonych grup sił porządkowych, strzegących, między innymi, placówek dyplomatycznych. Początkowo wiązaliśmy to z możliwym zagrożeniem ze strony imigrantów, ale wkrótce dowiedzieliśmy się, że miasto jest w stanie oblężenia ze względu na zaplanowaną manifestację środwisk LGBT – Pride Beograd i zapowiedzianymi protestami oburzonych „normalnych” obywateli.
Zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy od twierdzy Kalemegdan. Obronna osada istniała na tym terenie już w czasach Celtów, potem pozostawili tu swoje ślady Rzymianie, Turcy, Austriacy.
Na alejkach poniżej twierdzy napotkaliśmy biegaczy zmierzających do zakończenia biegu dobowego (wystartowali w sobotnie południe, skończyć mieli w południe niedzielne – zwycięzcą został ten, kto dobiegł najdalej). Większość z nich miała już w nogach dobrze ponad 100 km ale wyglądali jeszcze na żywych. Ominęliśmy ich i wspięliśmy się po schodach na zbudowane głównie w XVII wieku mury obronne osłaniające zespół budynków zajętych między innymi przez Muzeum Wojska. Kilkanaście pojazdów i innych dużych obiektów (armaty, haubice …) można było obejrzeć i sfotografować bez wchodzenia do Muzeum, na co nie mieliśmy, niestety, czasu. Mieliśmy za to czas na podziwianie z tarasu widokowego szeroko rozlanego u podnóża wzgórza Dunaju wraz z wyspami oraz wpadającej do niego w tym miejscu Sawy.
Znajdują się tam również antyczne wykopaliska i katakumby rzymskie, cerkwie, bramy historyczne, grobowce tureckie oraz na stoku wzgórza ogród zoologiczny. Warto na terenie twierdzy spędzić cały dzień, my jednak tyle nie mogliśmy poświęcić.
Po zejściu z wzgórza podeszliśmy do cerkwi katedralnej św Michała Archanioła (I połowa XIX w). Niestety, ze względu na trwające nabożeństwo nie mogliśmy wejść do wnętrza.
Skierowaliśmy się do centrum miasta. I tu właśnie napotkaliśmy poważną przeszkodę: barierki i zwarte szeregi solidnie uzbrojonych i wyekwipowanych mundurowych (rozpoznaliśmy różne służby, między innymi policję, żandarmerię wojskową, oddziały antyterrorystyczne – pełna mobilizacja). Wszyscy mieli tarcze, hełmy, ochraniacze wszędzie, gdzie to możliwe, pałki, broń krótką i długą a w kilku miejscach zauważyliśmy wozy bojowe, między innymi z armatkami wodnymi. Ścisłe centrum miasta, z najważniejszymi budynkami państwowymi było odcięte dokładnie.
Znacznie to zakłóciło zaplanowaną trasę zwiedzania, nie do wszystkich obiektów udało się nam dotrzeć, byliśmy zmuszeni nadłożyć kilka kilometrów, żeby w ogóle coś zobczyć jednak mimo to zobaczyliśmy sporo.
Na Placu Republiki, centralnym placu Starego Miasta, zatrzymaliśmy się pod pomnikiem konnym księcia Michailo, podziwialiśmy budynki Teatru Narodowego i Muzeum Narodowego.
Przeszliśmy przez Skadarliję – najpopularniejszy deptak miasta z licznymi knajpkami, o bogatej tradycji artystycznej.
Zatrzymaliśmy się przy cerkwi św Marka i nawet zajrzeliśmy do wnętrza, niestety ze względu na remont znacznie ograniczonego (główna część wraz z ikonostasem jest zasłonięta przez prowizoryczną ścianę). W parku obok cerkwi usiedliśmy na krótki odpoczynek.
Tu był odpowiedni czas, żeby skontaktować się telefonicznie z polskim konsulatem i zasięgnąć języka na temat aktualnych możliwości powrotu do kraju. Od kilku dni niepokoiły nas wiadomości o zamknięciu wszystkich przejść granicznych między Serbią a Węgrami. Na szczęście pracownik konsulatu uspokoił nas, że autostradą w kierunku Budapesztu przejedziemy bez problemów.
Nieopodal cerkwi napotkaliśmy niezbyt liczną (kilku duchownych i zakonnic prawosławnych oraz garstka osób świeckich) ale głośną (dzięki wsparciu elektroniką) manifestację protestującą przeciw „zboczeńcom”. Przez chwilę z daleka widzieliśmy a bardziej słyszeliśmy kolumnę Pride – manifestację gejów, lesbijek, biseksualistów, transwestytów.
Idąc dalej z pewnej odległości zobaczyliśmy cerkiew św Sawy – jedną z najwiekszych cerkwi na świecie. Niestety również ona była poza zasiegiem naszych możliwości czasowych, szczególnie biorąc pod uwagę konieczność obchodzenia strefy zamkniętej.
Posuwając się wzdłuż granicy tej strefy podeszliśmy w pobliże polskiej ambasady – też silnie chronionej.
Dalej, obok głównego dworca kolejowego, przez most na Sawie i nabrzeżem dotarliśmy do przystani, gdzie byliśmy umówieni na rejs po Dunaju i Sawie. Skutkiem zamknięcia centrum miasta była konieczność wydłużenia naszego spaceru o ponad 3 km, tak więc na pokładzie statku z największą przyjemnością skorzystaliśmy z toalety, wygodnych miejsc siedzących i oferty baru. Tak rozluźnieni mogliśmy podziwiać widoki na otaczające nurty rzek okolice.
Po rejsie był jeszcze czas na posiłek w jednej z nabrzeżnych restauracji i wkrótce wsiadaliśmy do naszego autokaru, żeby już nieodwołalnie skierować się w stronę domu.
Nocny przejazd minął bez większych przygód. Tylko na granicy serbsko – węgierskiej zostaliśmy poproszeni przez Węgrów o przejście z dokumentami tożsamości przez salę odpraw, co przyjęliśmy ze zrozumieniem. W słoneczny, choć chłodny poniedziałkowy poranek wróciliśmy do Chrzanowa.
To była piękna i bardzo ciekawa wyprawa, którą będziemy wspominać z przyjemnością.

KP


Beskid Mały i Jezioro Żywieckie 16.08.2015


Dnia 16 sierpnia odbyla sie wycieczka Koła Grodzkiego, w ktorej wzięlo udział 31 członków i sympatyków lubiących spacery w górach.
Wyjątkowe upały, które w tym roku nas nawiedziły nie sprzyjały zbytnio chodzeniu po górach. Na szczęście zaplanowana wycieczka nie była męcząca.
Po wyjechaniu na Przełęcz Kocierską, w Zajeździe mieliśmy krótki odpoczynek przed czekającą nas drogą, ale i tak bylismy już na 750 m wysokości, niebo nieco zachmurzone więc upały nam nie groziły. Trasa prowadziła właściwie po równym terenie, chociaż jedno niewielkie podejście dało nam się mocno we znaki. Widoki ciekawe, po drodze spotkaliśmy rodzinkę dzików- spokojnie czekaliśmy aż przejdą. Na Cisowych Grapach zaczął padać deszcz. Niestety tzw. przetrzymanie nic nie dało więc ruszyliśmy w dalszą drogę. Zejście z Kościelca okazało się dość trudne; strome i śliskie. Po dojściu do zajazdu „Na Zaporze”, małe co nieco dla ciała. Już nie pada i temperatura się podniosła.
Po południu wypływamy w rejs statkiem „Ziemia Żywiecka” po jeziorze. Pełen luz i mimo braku słońca i dużego zachmurzenie, wypoczywamy. Tak miło wspominamy niedzielny „wypad za miasto.” A w naszym miescie tego dnia byl potop.

M.O.


Alpy – masyw Dachsteinu 22-26.07.2015


Z kilku propozycji wycieczek wysokogórskich przedstawionych przez Grzegorza wybraliśmy masyw Dachsteinu w Alpach. Program był typowo wysokogórski, więc zapisało się niezbyt wiele osób – jednak wolimy wycieczki lekkie, łatwe i przyjemne. Ale i tak 24 uczestników wyjechało w środowy wieczór w szeroki świat.
Jechaliśmy nieco zaniepokojeni prognozami pogody – zapowiadane były mniejsze lub większe opady i nawet burze. Na pogodę jednak wpływu nie mamy i trzeba było wierzyć, że meteorologom też czasem nie sprawdzają się prognozy.
Po dotarciu do Ramsau pod Dachsteinem zakwaterowaliśmy się w kilku apartamentach, odświeżyliśmy się po nocy w autokarze , zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w góry.
Ponieważ pogoda była niezła a nie było pewności, co będzie następnego dnia, Grzegorz zaproponował przestawienie punktów programu i wyjazd w rejon lodowca na Dachsteinie.
To fizycznie najłatwiejszy dzień, jednak bardzo atrakcyjny. Trzeba podjechać wygodną, choć krętą drogą na obszerny parking przed dolną stacją kolejki gondolowej (1680 m npm), wsiąść do wagonika lub zająć miejsce na jego dachu (jest i taka możliwość) i po kilku minutach jazdy z widokami na pionowe ściany skalne wysiada się na wysokości prawie 2700 m npm. Spory budynek na górze oprócz stacji kolejki zawiera restaurację, bufety, sklepiki z pamiątkami. Wokół budynku jest taras widokowy i to by już było dość atrakcyjne, ale jest tam jeszcze znacznie więcej.
Po wyjściu z budynku można odbyć spacer po lodowcu. Brzmi groźnie, ale jest zupełnie bezpieczne. Trasa dla spacerowiczów jest bardzo starannie przygotowana (wyrównywana ratrakiem) i poza możliwością zamoczenia obuwia (lodowiec w lecie jednak się topi i spływa po nim woda) nie grozi wiele więcej. Wśród licznych spacerujących tam turystów udało mi się dostrzec rodziny z malutkimi dziećmi a także dwie babcie przemierzające trasę w klapkach.
Ale sam lodowiec to nie koniec. Niedaleko od stacji kolejki można wejść na „most do nikąd” – wąską kładkę przerzuconą nad ogromną przepaścią (z wysokimi barierami, oczywiście) oraz do „Lodowego Pałacu” wydrążonego we wnętrzu lodowca z galerią rzeźb lodowych. Można też wybrać się nieco dalej i odwiedzić schronisko Seethaler Hutte (wspaniałe widoki i możliwość posilenia się). Kto ma chęć i nie lęka się ekspozycji (znalazło się w naszej grupie dwóch takich) może wejść na nieodległy wierzchołek Kl. Gjaidstein (2735 m npm). Możliwości turystycznych jest tam jeszcze kilka a nie wspomniałem jeszcze o wielu atrakcjach dla wspinających się. Tomek przetestował trasę zwaną Sky Walk (niedługą, ale emocjonującą).
Ponieważ nad nami a także wokół nas i pod nami przepływały chmury, widoki były różne. Kto trafił na odpowiedni moment, mógł podziwiać z tarasu widokowego lub z innego miejsca potężne ściany Dachsteinu, kto miał mniej szczęścia – widział mgłę. Ale nawet kiedy poniżej nas była warstwa chmur, bywało, że nad nami niebo rozjaśniało się i świeciło słońce.
W sumie można w rejonie lodowca ciekawie spędzić kilka godzin.
Kiedy nadeszła nasza pora (na wjazd i zjazd trzeba mieć załatwioną wcześniej rezerwację z konkretną godziną – Ordnung muss sein) zebraliśmy się i zjechaliśmy na dół. Z parkingu część grupy zeszła do doliny a pozostali zjechali miejskim autobusem.
Po dotarciu do apartamentów i zjedzeniu kolacji nadszedł czas na zajęcia w podgrupach – chyba niezbyt długie ze względu na poprzednią noc spędzoną w autokarze.
Piątkowy poranek powitał nas gęstymi chmurami. Jednak nie padał z nich deszcz, więc wódz zadecydował, że realizujemy ambitny program.
Podjechaliśmy na parking przy Feistererhoff (ok 1200 m npm) i ruszyliśmy w kierunku schroniska Guttenberghaus. Droga nie jest trudna technicznie ale wymagająca wysiłku. Trzeba po prostu cierpliwie piąć się w górę, z początku drogą leśną, potem ścieżką wśród kosodrzewiny a wreszcie zakosami wśród skał.
Na szczęście wraz z upływem czasu chmury, które dość szybko znalazły się poniżej nas zaczęły zanikać, tak więc im wyżej wychodziliśmy, tym piękniejsze mieliśmy widoki.
Wkrótce szliśmy już w pełnym słońcu, zachwycając się wapiennymi ścianami ponad nami i różnobarwnymi kwiatami wokół nas. Kiedy byliśmy już dość wysoko zauważyliśmy kozicę pasącą się nieopodal. Amatorzy fotografowania zapełniali karty pamięci swoich aparatów.
Wreszcie nasz wysiłek został uwieńczony sukcesem – dotarliśmy do schroniska Guttenberghaus (2147 m npm). Tutaj znów młodzi wyczynowcy pognali na pobliskie szczyciki a pozostali odpoczywali na tarasie podziwiając widoki.
Po dłuższym odpoczynku zebraliśmy się, żeby wejść jeszcze nieco wyżej. Ciekawą ścieżką skalną podeszliśmy na przełęcz Feisterer Scharte (2198 m npm).
Stąd można podziwiać zaiste księżycowy krajobraz rozległego, nieznacznie pofałdowanego plateau z bogatą kolekcją form krasowych utworzonych w wapieniach głównie przez wodę. Są tam polja, lejki, żłobki, ponory, zapadliska i wiele jeszcze form powierzchniowych a we wnętrzu masywu oczywiście także jaskinie.
I tu znów grupa podzieliła się. Większość zeszła tą samą drogą do autokaru a kilka osób wybrało się na dłuższą trasę.
Wiodła ona właśnie przez te urzeźbione przez wodę wapienne skały, zrazu bez większych różnic wysokości, potem skrajem gębokiej doliny z jeziorem o wdzięcznej nazwie Seetalsee (po naszemu to będzie Jezioro w Dolinie Jeziora) i wreszcie w dół do kotła polodowcowego Silberkar.
Podczas tego zejścia byliśmy trochę straszeni przez padające pojedyncze krople deszczu i odzywające się w oddali grzmoty. Ale na szczęście na tym się skończyło.
Na dnie tego kotła znajduje się schronisko, gdzie odpoczęliśmy przez chwilę.
Największą atrakcją tego rejonu jest wąski kanion Silberkarklamm, którym wychodzi się z gór.
Z praktycznie bezwodnej kotliny (latem nie płyną tu żadne strumyki) wchodzi się nagle do kanionu, do którego ze ścian skalnych spadają obfite wodospady szybko zapełniając jego dno. Dalsza droga w dół prowadzi kładkami ponad burzliwie płynącym potokiem z licznymi, zapierającymi dech w piersiach wodospadami. Coś pięknego.
A potem pozostało nam już tylko wrócić na kwaterę, gdzie inni dotarli już wcześniej, nawet po wizycie w markecie. Tym razem zajęcia w podgrupach trwały chyba nieco dłużej.
W sobotę znów ruszyliśmy w góry. Po wyjeździe na parking przed dolną stacją kolejki na Dachstein ruszyliśmy szlakiem wzdłuż południowej ściany Dachsteinu. Pierwszy przystanek był przy schronisku o takiej właśnie nazwie Dachstein-Sudwandhutte. Dalej szliśmy bez większych zmian wysokości (około 1800 m npm) ścieżką prowadzącą między głazami, mając po prawej stronie potężną ścianę skalną. Po pewnym czasie zaczęliśmy się wspinać na przełęcz Tor (2033 m npm). Tam zatrzymaliśmy się, żeby odpocząć i podziwiać wspaniałe widoki.
Z przełęczy zeszliśmy do cyrku polodowcowego Windlegerkar zasłanego piargiem. Tu rozdzieliliśmy się – grupa szturmowa skierowała się w górę, pozostali schodzili w stronę parkingu.
Droga w górę była trudna i uciążliwa: zrazu po stromym zboczu zasłanym piargiem, potem kilka odcinków skalnych, zabezpieczonych linami i sztucznymi stopniami. W połowie podejścia zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek i zauważyliśmy, że niedaleko (dzieliło nas nie więcej niż 20 metrów) pod ścianą skalną również odpoczywają trzy kozice. Przyglądaliśmy się im a one nam.
Jeszcze trochę wysiłku i wreszcie wyszliśmy na przełęcz Windleger Scharte (2396 m npm). I znów porcja oszałamiających widoków i znów trójka niewyżytych weszła na najbliższy wierzchołek. Chwila na odpoczynek, kanapkę, kilka łyków wody, sporo zdjęć i trzeba schodzić. A zejście po takim terenie wcale nie jest łatwiejsze.
Jednak wszystko poszło (zeszło) dobrze, bezpiecznie dotarliśmy na dno doliny a potem doszliśmy do parkingu. Najwyższy czas, bo niebo zasnuwało się coraz gęstszymi chmurami i widać było, że deszcz wisi na włosku. Ledwo zdążyliśmy dojechać i dobiec do kwater kiedy rozpoczęła się gwałtowna ulewa.
Ale nam to już nie przeszkadzało, siedzieliśmy wygodnie i bezpiecznie pod dachem. Tym razem wieczorem zajrzał do naszego apartamentu gospodarz – Andy – Anglik, któremu tak spodobało się w Austrii, że osiadł tu, prowadzi pensjonat i wspina się. Sympatyczny.
W niedzielny poranek znów powitało nas pochmurne niebo. Nie było pewności, jak rozwinie się sytuacja, jednak zapadła decyzja o realizacji założonego wcześniej planu. Spora część grupy odłączyła się jednak, by realizować własne, lżejsze plany.
Tak więc przez Filzmoos podjechaliśmy na parking obok schroniska Oberhofalm i stąd ruszyliśmy w góry. Już tu widać było, że pogoda poprawia się i znów będziemy mieli piękny dzień.
Po niezbyt długim podejściu dotaliśmy do następnego schroniska – Kralehenhutte. Tu atrakcją są – oprócz kotów – kucyki pasące się tuż za płotem, w tym najmniejszy z małych źrebak.
Nie było jeszcze po czym odpoczywać, więc po sfotografowaniu wszystkiego ruszyliśmy dalej. Jeszcze trochę wysiłku i dotarliśmy do przełęczy Sulzenhals (1827 m npm).
I tu nastąpiła zmiana pierwotnego planu. Po trzech dniach chodzenia nie czuliśmy zbytniego parcia na wysokość i spoglądając na strome, dość długie i niełatwe podejście na Rotelstein zgodziliśmy się bez dyskusji na propozycję Grzegorza, żeby wybrać wersję łatwiejszą i lżejszą a nie mniej ciekawą.
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w przeciwnym kierunku i weszliśmy na Sulzenschneid (1827 m npm) zwieńczony krzyżem.
Widoki z tego szczytu są znakomite. Zobaczyliśmy między innymi najciekawszy fragment naszej wczorajszej trasy łącznie z przełęczami, które pokonaliśmy. Strome ściany wapienne, ogromne piargi, poniżej zielone doliny, nieskończone pasma gór ciągnące się w każdą stronę aż po horyzont – to niezapomniane widoki. Zachwycaliśmy się nimi dość długo, ale wreszcie trzeba było ruszyć dalej.
Kiedy się weszło na górę – trzeba z niej zejść. Nas to również nie ominęło. Dość stromym stokiem, zakosami zeszliśmy do podnóża ściany skalnej. Dalsza droga, już niżej, ale wciąż w otoczeniu potężnych gór była nadal bardzo atrakcyjna. Dodatkową ciekawostką było spore stado koni, pasących się swobodnie na śródgórskiej hali i pozujących chętnie do zdjęć (gratis).
Jeszcze dość długie zejścia wśród bogato ukwieconych hal alpejskich a potem lasem i dotarliśmy do jeziorka Almsee. Ze względu na niewielką odległość od dwóch schronisk, do których można dojechać samochodami, jeziorko jest bardzo popularnym miejscem spacerów dla miłośników zdobywania gór bez zbytniego zmęczenia. Za chwilę przekonaliśmy się, że ten rejon jest rzeczywiście licznie odwiedzany. W obu schroniskach ruch był duży. Jednak sprawna obsługa umożliwiała posilenie się i uzupełnienie płynów w rozsądnym czasie i dość rozsądnych cenach.
Na pierwszej stronie karty dań schroniska Unterhofalm można przeczytać informację, że należy ono do sieci certyfikowanych lokali promujących tradycyjną lokalną kuchnię oraz dane dotyczące dostawców produktów spożywczych – wszystkich z niedalekiej okolicy. Tak się dba o interes miejscowych rolników. Zresztą dbałość o wysoką jakość produktów spożywczych widać tu na każdym kroku, poczynając od spotykanych we wszystkich dolinach pasących się swobodnie krów.
W czasie, który nam pozostał do odjazdu (bo ta chwila zbliżała się nieubłaganie) zdążyliśmy jeszcze spłukać z siebie z grubsza w pobliskim potoku zmęczenie (mówiąc wprost – pot) z całego dnia.
Kiedy nadeszła pora zajęliśmy miejsca w autokarze i spoglądając po raz ostatni na otoczenie doliny rozpoczęliśmy powrót do domu. Jeszcze w Ramsau zebraliśmy tych, którzy tego dnia realizowali własne pomysły i już nie pozostało nic innego, jak tylko usiąść wygodnie w fotelu autokaru i dać się wieźć naszej maszynie. Przez jakiś czas jeszcze podziwialiśmy widoki na coraz nowe masywy alejskie, ale wkrótce zapadł zmierzch i nawet to się skończyło.
Z kilkoma przystankami, koniecznymi z powodów fizjologicznych i dla bezpieczeństwa (obowiązkowe przerwy na odpoczynek kierowcy) sprawnie i nadspodziewanie szybko dojechaliśmy do Chrzanowa.
I to był koniec wyprawy. Koniec w czasie rzeczywistym. Jednak w naszej pamięci, w pamięci aparatów fotograficznych pozostanie ona na długo, bo była piękna. Te cztery dni, wykorzystane maksymalnie, dzięki sprzyjajacej pogodzie (choć prognozy nie były zachęcające) dały nam mnóstwo wrażeń i przyjemności.

KP


Bieszczady 4-7.06.2015


W dniu 4 czerwca 2015 wyruszyliśmy na wędrówkę po wciąż tajemniczych Bieszczadach. Grupa nasza tym razem była dość liczna, bo ponad 40 osób, ale to tylko świadczyło o ciągle rosnącym zainteresowaniu tymi terenami.
Naszą przygodę z nimi rozpoczęliśmy od zwiedzania Baligrodu a m.in. remontowanej pięknej cerkwi grekokatolickiej i oczywiście symbolu Baligrodu – Czołgu T 34, który stoi na środku rynku. Przy pomniku ofiar mieszkańców Baligrodu zamordowanych przez UPA w 1944 roku, przypomnieliśmy sobie tragizm tamtych okrutnych, mrocznych czasów. Następnym punktem naszej wyprawy było przejście po wymarłych wioskach zamieszkiwanych przez wieki przez ludność grekokatolicką: Żernicy Wyżnej i Żernicy Niżnej. Obie te wioski przestały istnieć po powojennych wysiedleniach. Zostały tylko ślady po minionych czasach: zdziczałe sady i krzyże na cerkwiskach. Na szczęście wsie te wykupił prywatny inwestor, który zadbał o odbudowę cerkwi w Żernicy Wyżnej i kapliczki w Żernicy Wyżnej i nie zniszczył krajobrazu betonowymi budowlami Dziś podziwiać możemy jeszcze jeden kawałek dzikich Bieszczadów. Później przemaszerowaliśmy już trochę przemęczeni przez jedną z ciekawszych bieszczadzkich wsi Bereżnicę Wyżną, gdzie obejrzeliśmy drewnianą cerkiew i przycerkiewny cmentarz. W miejscu naszego noclegu w Górzance braliśmy udział w mszy, która odbyła się w przepięknej dawnej cerkwi (obecnie kościół katolicki). Msze tą odprawił specjalnie dla nas po południu w Boże Ciało wspaniały duszpasterz i przewodnik bieszczadzki ksiądz Bartnik. To dzięki niemu uratowany został unikatowy ikonostas i wyremontowano cerkiew. Po mszy bardzo ciekawie opowiedział nam historię tego miejsca.
Drugi dzień pobytu przywitał nas piękną pogodą. W tym dniu mieliśmy zdobyć Tarnicę. Trasę rozpoczęliśmy w Widełkach i niebieskim szlakiem przeszliśmy pasmem Bukowego Berda na najwyższy szczyt Bieszczad. Z Tarnicy roztaczał się widok na całe Bieszczady dostrzegliśmy nawet sylwetkę Pikuja, szczytu położonego na terenie Ukrainy (najwyższy punkt całych wschodnich i zachodnich Bieszczad). Gdy schodziliśmy z Tarnicy do Wołosatego, po drodze mijaliśmy robotników, którzy montowali drewniane schody na szlaku. Muszę przyznać ze kierowały nami mieszane uczucia co do owych budowli i ich wpływu na krajobraz.
Nutka humorystyczna związana z pobytem w Górzance dotyczyła bułek. Ponieważ miejscowy sklep nie był przygotowany na najazd tylu turystów, rozpoczęliśmy starania o dostawę pieczywa na następny dzień. Na skutek nieporozumienia zamówiliśmy bułki w dwóch miejscach. Efektem tego był to, że w jednym dniu ich brakowało a natomiast w drugim mieliśmy ich mnóstwo. Na szczęście wszyscy uczestnicy wycieczki posiadali poczucie humoru i szybko załapali bieszczadzkie klimaty. Nie narzekali na skromne noclegi w schronisku młodzieżowym, zaopatrzenie i inne niedogodności. I wszystko skończyło się na śmiechu.
W trzecim dniu naszej przygody z Bieszczadami za cel obraliśmy sobie przejście jednego z dzikszych zakątków Bieszczadów Otrytu. Wcześniej oglądnęliśmy drewnianą cerkiew bojkowską w Smolniku. Pierwszy odpoczynek w czasie naszego marszu po Otrycie odbył się w kultowym schronisku Chatka Socjologa. Budynek ten kilkanaście lat temu spłonął. Dzięki uporowi garstki zapaleńców ze środowisk studenckich, którzy własnymi rękami go odbudowali, obiekt ten na nowo odżył i dziś podziwiać możemy wspaniały klimat tego magicznego miejsca. Mieszkańcy tego schroniska pracują teraz na rzecz wybudowania w tym miejscu obserwatorium astronomicznego – nigdzie nie ma tak czystego i gwiaździstego nieba w Polsce jak właśnie w Bieszczadach. Przejście Otrytu zajęło nam kilka godzin. Niebieski szlak prowadził nas przez w bukowy las z zachowanym starodrzewiem. Zeszliśmy do wsi Polana. Po drodze mijaliśmy wypał, gdzie uwijali się czarni od sadzy smolarze wypalający węgiel drzewny. Wieczór zakończyliśmy przy ognisku. Piekliśmy kiełbaski, śpiewaliśmy biesiadne piosenki. Furorę wywołał mieszkaniec Górzanki pan Zenek, który przyłączył się do zabawy i znakomicie rozbawiał towarzystwo. Zabawa przeciągnęła się do nocy, teraz wreszcie mogliśmy podziwiać rozgwieżdżone niebo bieszczadzkie. Nie dziwiliśmy się już, że na Otrycie powstaje obserwatorium.
Czwartego dnia pobytu rano żegnaliśmy się już z gościnną Górzanką. Odwiedziliśmy jeszcze po drodze Solinę. Wielu uczestników wycieczki była tu po raz pierwszy i trudno byłoby przegapić spacer po tamie i kupienie pamiątek na deptaku przy zaporze. Następnym punktem był spacer do cudownego źródełka w Zwierzyniu. Jest to miejsce, gdzie odbywają się pielgrzymki wiernych i czczone jest przez katolików jak i wyznawców kościoła wschodniego. Do kapliczki Krzyża Świętego przy źródełku prowadzi droga krzyżowa położona wzdłuż wijącego się tu Sanu. Wg podania w miejscu tym odnalazł się krzyż, który tak naprawdę pochodził z Francji, liczył wiele wieków i nikt nie umiał powiedzieć, skąd znalazł się w tym miejscu. Nasza przygodę z Bieszczadami zakończyliśmy w miejscowości Zagórz. Przepływa tutaj rzeka Osława, która jest granicą zachodnią Bieszczad. Zwiedziliśmy ruiny klasztoru Karmelitów, gdzie leczyli swoje rany kiedyś weterani wojen. Po pożarze i zniszczeniu klasztoru, w latach powojennych próbowano odbudować jego mury, prace jednak przerwano i dopiero w ostatnich latach rozpoczęto remontowanie pozostałych murów. Piękną okolicę, przełom Osławy i park wokół klasztoru podziwialiśmy z wieży widokowej na terenie ruin. Do parkingu prowadziła piękna droga krzyżowa wykonana przez lokalną społeczność.
Zakończyliśmy wspaniałą przygodę z Bieszczadami. Ci którzy zarazili się tym miejscem, pokochali te klimaty i ludzi, którzy tu mieszkają, już wiedzą – muszą TU WRÓCIĆ ZNÓW.

Waldek Piekarczyk


Jesioniki 25-26.04.2015


W dniach 25-26.04 2015 odbyła się wycieczka Koła Grodzkiego, której celem były Jesioniki, góry w Czechach. Wzięło w niej udział 18 uczestników.
Celem 1 dnia było zdobycie najwyższego szczytu Jesioników , Pradziada -1491mnpm.Po przyjeździe do Karlowych Studzienek okazało się że właśnie trafiliśmy na autobus do Owczar, skąd rozpoczęliśmy zdobywanie szczytu. Pogoda była piękna, ale zbocza góry przykrywał mokry śnieg ,który utrudniał nieco marsz. Szczyt góry przywitał nas wspaniałymi widokami. Skorzystaliśmy z odpoczynku w budynku wieży ,która mieści hotel ,bufet i restaurację oraz platformę widokową. Wieża ma wysokość 145m .Widok wieży będzie nam towarzyszył jeszcze długo w tym dniu. Dalej wyruszyliśmy w stronę Czerwonogórskiej Przełęczy. Następny odpoczynek odbył się w uroczym schronisku Szwajcaria .Nazwa ta wywodzi się od narodowości pierwszego prowadzącego to schronisko .Tereny te jak i sam budynek schroniska należał do roku 1945 do rodu Liechtensteinów . Dalsza trasa wiodła przez gąszcze kosodrzewiny aż do samej przełęczy ,gdzie czekał na nas Bus. Po drodze do miejsca noclegu zwiedzaliśmy bardzo ciekawą restaurację w miejscowości Rejviz. Najstarsza cześć tej restauracji powstała w 18 w .Na początku wieku właściciele przyozdobili oparcia krzeseł wizerunkami twarzy klientów. Obecni właściciele dalej kontynuują tą oryginalną tradycję. Wieczorem dotarliśmy do Pokrzywnej ,gdzie czekał na nas obiad i wygodny nocleg w hotelu Chrobry. Budynek, który pamiętał czasy Funduszu Wczasów Pracowniczych -był jednak i bardzo czysty i przyjemny.
Następnego dnia wyruszyliśmy z pod budynku czerwonym szlakiem na Biskupią Kopę .To najwyższy szczyt Gór Opawskich ,które należą do pasma Jesioników i w większości położone są po polskiej stronie. Pogoda dopisywała i dopiero przy końcu trasy złapał nas lekki deszcz. Na szczycie znajduje się wieża wybudowana w 50 rocznice panowania Cesarza Franciszka Józefa w 1898 roku. Wieża posiada platformę widokową, skąd rozpościera się piękna panorama Jesioników , Zbiornika Nyskiego, Gór Złotych i Gór Sowich. Całość psuje trochę widok rozkopanego terenu budowy schroniska. Prace trwają już wiele lat i ciągle nie widać końca.
Po zejściu do Przełęczy Petrove Boudy podjechaliśmy do Złotych Hor aby zrobić ostatnie zakupy po czeskiej stronie. Uderzyła nas, że miasteczko wyglądało na całkowicie wyludnione ,tylko kilka osób spacerowało po ulicach. Doszliśmy do wniosku ze Czesi jednak wolą spędzać czas w zaciszu domowym lub w pobliskich kawiarniach. Teraz skok na naszą stronę i zwiedzamy Głogówek. Miastecko to zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie-zadbane, czyste i posiadające przepiękne zabytki. Zwiedziliśmy XIII wieczny kościół św. Bartłomieja Apostoła z kaplicą Oppersdorfów – właścicieli i dobroczyńców Głogówka., Zobaczyliśmy kościół Franciszkanów-gdzie hrabia Jerzy Oppersdorf wybudował replikę Domku Loretańskiego na wzór Świętego Domu Matki Bożej w Loreto. Na końcu zwiedziliśmy ruiny zamku Oppersdorfów , dawną siedzibę Piastów Śląskich, gdzie przewodnikiem był miejscowy opiekun ruin- postać ,która od razu zyskała sympatię wśród zwiedzających. Nasz informator ,który tego popołudnia był już prawdopodobnie po kilku głogowskich piwkach- bardzo sumiennie wywiązał się ze swojej roli. Doskonale przekazał nam ciekawostki z tego zamku. Tutaj znalazł schronienie przed Szwedami dwór króla Jana Kazimierza. Tutaj tez powstała IV Symfonia Ludwiga Van Beethovena ,którą napisał mistrz dla Franciszka Oppersdorfa z wdzięczności za udzieloną pomoc .Przykro było patrzeć na niszczejące ruiny zamku, którego ślady wspaniałości mogliśmy oglądać. Z wiarą ze kiedyś ktoś odbuduje miejsce tak bardzo związane z naszą historią, żegnaliśmy naszego przewodnika ,który strzegąc tego miejsca przed złomiarzami i wandalami -został w naszej pamięci jako „Pan na Zamku. „. Dzięki bardzo sympatycznemu panu kierowcy za kilka godzin dotarliśmy bezpiecznie i spokojnie do domu, obiecując sobie ze kiedyś tu znowu wrócimy.

WP


Feeria barw i form, czyli .. Amsterdam 30.03 – 1.04.2015


Nie wyobrażam sobie innego tytułu relacji z tej wycieczki. Oczywiście o wszystkim będzie trochę w chronologicznym porządku, ale impresja z ogrodów Keukenhof musi być na początku.
Koło PTTK przy UTW w Chrzanowie proponując temat wycieczki nie spodziewało się takiego nią zainteresowania zewnętrznego, raczej liczyliśmy „na swoich”. Stało się inaczej, a zainteresowanie przerosło wszelkie oczekiwania, łącznie z jedną z najdłuższych listą rezerwową! Mało tego, nie było osób niezadowolonych, same tylko „ACHY”, chociaż przytrafił się raczej smutny przypadek, ale o nim sza!, a przestroga pozostaje – kieszonkowcy są wszędzie, szczególnie w pobliżu szlifierni diamentów.
Ale ad rem! Chrzanów żegnał nas nadejściem „pory deszczów, wiatru i podobno potężnej burzy”. Ale i tak od wiatrów nie uciekliśmy, od deszczów na głowę padających raczej tak, burzy nie było, ale sztorm, deszcz i . przeciekający w hotelu dach spowodował wczesnoporanną pobudkę w jednym z pokojów na 3-cim piętrze. Ponoć był mały prysznic o 4 rano! Ale to już wszystkie ciemne strony, bo można aurę uznać za w miarę sprzyjającą, a spacer w słońcu, przy bezchmurnym niebie, po cudnych ogrodach Keukenhof pozostawił ślady na każdej twarzy. I nie były to tylko wypieki emocjonalne!
Wycieczka jak zwykle rozpoczęła się od spraw porządkowo-organizacyjnych, po czym zostaliśmy uraczeni dużą porcją wiedzy o historii nadmorskiego i mocno depresyjnego państwa – przewodniczka, pani Joanna Macuda, po raz kolejny okazała się świetnie przygotowaną przewodniczką. Film o królowych holenderskich Wilhelminie, Julianie i Beatrix oraz o obecnym królu Wilhelmie-Aleksandrze (pierwszy król po 123 latach panowania królowych) przybliżył nam dynastię Oranje-Nassau. Szczególną postacią wśród tych królowych była Wilhelmina, o której „Churchill mawiał, że jest to jedyny prawdziwy mężczyzna wśród przedstawicieli rządów na wychodźstwie w Londynie” (w czasie II WŚ). Warto sięgnąć choćby do Wikipedii i poczytać o nich.
Początek wycieczki to – jakżeby inaczej – farma serów i . sabotów, z dowcipnym frezerem (tokarzem?) w drewnie. Opowieść o produkcji słynnych holenderskich serów i sabotów, możliwość zakupu tychże oraz towarzyszący fermie krów „aromat” dokumentowało fakt, że Holendrzy, jak sami o sobie też mówią, to „wieśniacy”. Proste jadło, prości ludzie, proste . wszechobecne rowery.
I takim właśnie „rowerowym corso” przywitał nas Amsterdam, oprócz wiatru, ale bez deszczu. Podobno w Amsterdamie jest 800 tys. mieszkańców i 600 tys. rowerów. Jeśli zajrzycie na zdjęcia do „Galerii” – zobaczycie – one są wszędzie, i wszędzie mają pierwszeństwo.
Co jest najsłynniejsze w Amsterdamie? Oczywiście szlifiernie diamentów! I od tego zaczęliśmy. Podejrzewam, że wszyscy byli w lekkim szoku, kiedy pani (Polka) z asystentką i ochroniarką przed rozpoczęciem prezentacji w specjalnym pokoju poinformowała nas, że znajdujemy się pod zamknięciem, obserwowani przez kilka kamer, i jeśli ktoś ma zamiar . wyjść . to przed rozpoczęciem prezentacji. A potem kilka „świecidełek”, przy których niektórym Paniom oczy też się zaświeciły, w cenach od kilkuset do kilkuset tysięcy EUR.
Po wyjściu (wypuszczono nas bez rewizji!) spotkanie z panią Moniką Doroszkiewicz, miejscowym przewodnikiem (wydala się za .. Holendra, czasem kojarzy jej się ze Szkotem) i zwiedzanie muzeum. Przy Placu Muzealnym znajduje się kilka muzeum. Zwiedziliśmy najsłynniejsze z nich – Rijksmuseum (Muzeum Królewskie lub Narodowe) z dziełami takich mistrzów holenderskich jak Rembrandt van Rijn, Jan Vermeer, Jan Steen, Marten van Heemskerck, Lucas van Leyden, Hendrick Avercamp, Frans Hals, a także innych mistrzów holenderskich i europejskich. Potem dla chętnych przejście do muzeum Vincenta van Gogha, gdzie na trzech piętrach ekspozycji można było obcować z tym niesamowitym impresjonistą.
Innych nieco emocji i wrażeń dostarczyła przejażdżka łodzią wycieczkową po kanałach amsterdamskich, skąd można było obserwować różnorodność architektury zarówno „lądowej” jak i „nakanałowej”. Wiele jest tam barek lub pływających platform zamienionych na mieszkania, niektóre nawet w wysokim standardzie.
Potem spacer po mieście w celu lepszego „zaciągnięcia się” (niekiedy dosłownie) jego klimatem, szczególnie już przy zapadającym powoli zmroku. No, powiem Wam, ciekawie było! Oj ciekawie!
A potem Hotel Campanila, standard znany nam z Wilna. Naprawdę fajny, ze smacznym i obfitym śniadaniem. Niestety też ze wspomnianą nocną przygodą spowodowaną niesamowitym wiatrem i silnym deszczem. Ale nikt nie utonął.
Wyspani, pojedzeni, raczej zadowoleni wyruszamy do Keukenhof, ogrodu unikalnego i nieprawdopodobnego. Tylko parę danych – najpiękniejszy wiosenny ogród świata, 32 hektary, 15 km ścieżek pieszych, 7 mln wysadzonych cebulek, 50 mln zwiedzających corocznie, pawilony tematyczne – cudowne orchidee, storczyki w Beatrix, tulipany, hiacynty, lilie i amarylisy u Wilhelma Aleksandra, niesamowite frezje z Vincentem w Oranje-Nassau, tulipanomania u Juliany. To było tak piękne, że słów mi brak. Znam ich zbyt mało. Opisać się nie da! To trzeba zobaczyć, przeżyć. Żadne słowo nie jest w stanie oddać tej feerii kształtów, barw, zapachów, aranżacji! Zobaczcie te parę zdjęć w galerii, zobaczcie w swoich aparatach (na ekranie kompa jeszcze fajniejsze), popatrzcie na stronie internetowej www.keukenhof.nl i . jedźcie!!! I niech Wam dopisze słońce tak jak dopisało nam! A jeżeli poziom wody będzie niższy, to i łódką warto opłynąć ogrody. I kupicie cebulki. Ręczę! Optymalny termin – może tydzień lub dwa później.
Na zakończenie podziękowania – przewodniczkom – pani Monice ale przede wszystkim pani Joasi oraz kierowcom – panom Wiesiowi i Jurkowi. Dziękujemy za świetną jazdę w tych trudnych wietrznych warunkach.

A.K.


Włochy na rowerach – Prima Aprilis 29.03.2015


Od wielu lat wybieramy się pierwszego kwietnia lub w pobliżu tej daty na wycieczkę w niby dalekie kraje. Tym razem zaplanowaliśmy wycieczkę do Włoch. Ładne hasło a znaleźliśmy Włochy pod Pińczowem, więc można tam pojechać na jeden dzień i niezbyt drogo. A dodatkowo zaplanowaliśmy trasę rowerową, żeby także kolarze mogli zobaczyć kawałek świata.
Prognozy pogody na kilka dni przed wycieczką były nienajlepsze a nawet całkiem złe (deszcze i zimno), więc kolarzy zebrało się tylko czworo, ale krajoznawców chętnych na wycieczkę autokarową było blisko 30, więc pojechaliśmy razem (z rowerami w bagażniku autokaru).
Obie grupy zaczęły wycieczkę w Wiślicy – miejscowości, obecnie niepozornej, jednak o niezwykle bogatej historii, z zachowanymi zabytkami z okresu prawdopodobnie sprzed oficjalnego chrztu Polski, z XIV-wieczną kolegiatą Narodzenia Najświętszej Marii Panny i Domem Długosza z 1460.
Po obejrzeniu kolegiaty (także wewnątrz) pożegnaliśmy autokarową część grupy i ruszyliśmy na rowerach w stronę Buska Zdroju i dalej – Włoch i Pińczowa. W planie był przejazd bocznymi drogami i ścieżkami oznakowanymi niebieskim szlakiem pieszym (z niewielkimi odchyleniami do szlaku).
Tuż za Wiślicą podjechaliśmy pod kościół św Wawrzyńca (I poł XVI w) w Gorysławicach. Niestety, kościółek był zamknięty i mogliśmy go zobaczyć tylko z zewnątrz. Następnym punktem na naszej trasie był Chotel Czerwony (tak właśnie pisany, przez „ch”). Na gispowym wzgórzu stoi tam gotycki kościół św Stefana Króla i św Bartłomieja z XV w. Samo wzgórze jest też niezwykle ciekawe: na zboczach odsłonięte są warstwy gispu z pięknie ukształtowanymi kryształami.
Dalej szlak prowadził nas przez Brzezie, gdzie po starym młynie pozostały, niestety, tylko ruiny. Za to atrakcją jest tam kładka nad potokiem Maskalisa – dla piechurów zupełnie wystarczająca, ale dla kolarzy stanowiąca małą przeszkodę. Trzeba napiętej uwagi, żeby przeprowadzić rower po dwóch belkach leżących nad potokiem. Ale udało się i pojechaliśmy dalej.
A po 5 km dojechaliśmy do Skorocic. Tam właśnie jest jeden z najciekawszych rezerwatów na Ponidziu. Woda wyżłobiła tu w gipise wąwozy, groty i inne formy krasowe. Weszliśmy do wyżłobionej przez potok Skorocicki jaskini. Bez solidnej latarki i specjalistycznej odzieży (chroniącej przed wodą i błotem) można spenetrować tylko jej niewielką część, ale i to jest niezwykle ciekawe.
Dalej jechaliśmy na północ, w stronę Buska Zdroju. Przebieg szlaku został tu jakiś czas temu zmieniony w stosunku do zaznaczonego na mapie. Wydawało mi się, że mam mapę dość nową (wydanie z 2005 r) a ona jest po prostu nieużywana. W terenie przybyło także sporo szlaków rowerowych, których na mapie nie mam. Ale jakoś trzeba sobie radzić, teren nie jest trudny orientacyjnie. Trafiliśmy wszędzie, gdzie chcieliśmy, tyle tylko, że jazda na rowerze szlakami pieszymi nie zawsze jest wygodna – są one prowadzone często drogami leśnymi, błotnistymi, rozjeżdżonymi, czasem kamienistymi. Trafiliśmy także na odcinek poprowadzony torem kolejowym (nieczynnym, oczywiście). Dla piechura to żaden problem, ale przejechać tam na rowerze to spory wyczyn.
Jeszcze przed Buskiem zatrzymaliśmy się w Chotelku Zielonym, przy kościele św Stanisława z 1527 r. Kościółek jest unikatem na tym terenie – został zbudowany z drewna. W wyposażeniu jest kilka ciekawych elementów, między innymi późnogotycji tryptyk, gotycki krucyfiks, renesansowy ołtarz.
I już wkrótce dojechaliśmy do Buska Zdroju. Odwiedziliśmy tu kościół św Brata Alberta, Park Zdrojowy z sanatorium Marconi, kaplicę św Anny, kościół Bożego Ciała, Rynek, kościół Niepokalanego Poczęcia NMP, drewnianą kaplicę cmantarną św Leonarda. Odpoczęliśmy chwilę w Parku Zdrojowym wystawiając twarze do słońca.
Z Buska Zdroju skierowaliśmy się na zachód – w stronę Pińczowa.
Po drodze, po pokonaniu dwukilometrowego odcinka toru kolejowego zatrzymaliśmy się na chwilę w Grochowiskach, przy pomniku upamiętniającym bitwę stoczoną przez powstańców styczniowych pod dowództwem Mariana Langiewicza 18.03.1863 r.
Jeszcze 10 km przejechanych lasami i już dojechaliśmy do Włoch. Właściwie oprócz tablic z nazwą miejscowości nie ma tu nic z tych Włoch, o których najczęściej myślimy słysząc to słowo, ale po to tu przyjechaliśmy, żeby się sfotografować przed tablicą z nazwą.
I pozostało nam tylko kilka ruchów pedałami, żeby znaleźć się w Pińczowie. Tu mieliśmy chwilę na wejście do kościoła św św Janów Apostoła i Ewangielisty, do Muzeum i do Tawerny.
Potem, po załadowaniu rowerów do bagażnika autokaru, już wspólnie z krajoznawcami autokarowymi wróciliśmy do Chrzanowa.
Pogoda dopisała wyjątkowo – było ciepło, słonecznie, trasa była ciekawa, bogata w atrakcje krajoznawcze, dość łatwa i nie za długa (niecałe 50 km) – wróciliśmy z niej bardzo zadowoleni.

KP


Pieniny Spiskie 21.03.2015


Końcem zimy postanowiliśmy odwiedzić Polski Spisz, gdzie bywa się rzadko, a szkoda. Szczególnie przejście grzbietem Pienin Spiskich jest atrakcyjne a mało popularne.
Wycieczkę zaczęliśmy od zwiedzenia zbudowanego w 1567 r kościoła św Elżbiety w Trybszu. Ten niepozorny kościółek jest unikalny przynajmniej z dwóch powodów: jest budowlą drewnianą, co na Spiszu jest wielką rzadkością a ponadto jego wnętrze ozdobione jest bogato polichromiami z 1647 wymalowanymi z inicjatywy proboszcza ks Jana Ratułowskiego. Liczne sceny biblijne miały przybliżać prostemu ludowi prawdy wiary. Tłem Wniebowzięcia Maryi jest krajobraz pieniński z zamkami w Czorsztynie i Niedzicy oraz widok na północną stronę Tatr Bielskich. Jest to pierwsza panorama Tatr Bielskich od strony północnej i najstarsza z zachowanych panoram tatrzańskich. Inne sceny to Sąd Ostateczny, z postaciami Chrystusa, Matki Boskiej, św. Jana Chrzciciela i innych świętych – zbawionych aniołowie prowadzą do raju, a potępionych porywają diabły. Tam też na horyzoncie zaznaczone są tatrzańskie szczyty.
Po zwiedzeniu kościółka przejechaliśmy do Łapsz Wyżnich i ruszyliśmy na trasę. Po niedługim podejściu osiągnęliśmy jedną z kulminacji Grandeusa (795 m npm). Widoczność była dobra, mogliśmy więc podziwiać rozległą panoramę: na południu Magury Spiskiej z Kuraszowskim i Pawlikowskim Wierchem, dalej Tatr Bialskich i Wysokich, na wschodzie Pienin z Trzema Koronami, na północy Gorców. To było pierwsze w tym dniu miejsce z tak piękną panoramą, ale nie ostatnie.
Dalej, omijając Dursztyn, przeszliśmy przez Czarną Górę (tu znów zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę dla odpoczynku i pięknych widoków) na najwyższy szczyt Pienin Spiskich – Żar (879 m npm). Po drodze było trochę błota, trochę mokrego śniegu, ale dało się przejść. Zresztą dalej było pod tym względem podobnie.
Z Żaru kierowaliśmy się tak, jak wiódł czerwony szlak, w stronę Niedzicy. Jeszcze raz, poniżej Cisówki zatrzymaliśmy się na polanie, aby nasycić oczy widokami gór.
I już wkrótce doszliśmy do Niedzicy. Tu w planie było tylko odwiedzenie jednej z restauracji dla wzmocnienia się i uzupełnienia płynów. Zamek, zaporę zwiedzaliśmy już wielokrotnie, pływaliśmy także po zalewie, więc te atrakcje pominęliśmy.
Po zakończeniu konsumpcji zebraliśmy się na parkingu i ruszyliśmmy w drogę do Chrzanowa.
Oczywiście, na to, że będziemy mile wspominać tę wycieczkę miała ogromny wpływ pogoda: słoneczne niebo, niezła przejrzystość powietrza, przyjemna temperatura. Ale i wybór trasy – niezbyt wyczerpującej a oferującej wiele miejsc widokowych – był doskonały.

KP


X Spotkanie Przy Miedzy Przewodników PTTK 14.03.2015




Kraków 10.03.2015


Koło PTTK przy chrzanowskim Uniwersytecie Trzeciego Wieku co roku organizuje dla swoich członków (i nie tylko) wycieczkę do Krakowa. Tym razem wybraliśmy się zwiedzać dawną stolicę Polski w pierwszej połowie marca. Może da się wymyśleć lepszy termin na wyjazdy turystyczne, ale nie można przecież całej zimy przesiedzieć w domu. A pogoda była niezła, w programie głównie atrakcje pod dachem, więc zebrał się prawie pełen autokar (44 osoby).
Zaczęliśmy od zwiedzenia najstarszego w Polsce (od 1783 r) Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Latem jest tam, oczywiście, znacznie piękniej, kolorowo do kwitnących kwiatów, ale i tak zobaczyliśmy sporo: na klombach pierwsze kwiaty wiosenne, w oranżeriach wielkie bogactwo roślin egzotycznych, łącznie z kwitnącymi a także owocującymi (pomarańcze, cytryny …). Pracownicy naukowi ogrodu oprowadzili nas, przedstawiając najciekawsze okazy zarówno pod szkłem, jak i na otwartym terenie. Było ciekawie ale na pewno przyjedziemy tu jeszcze latem.
Po spacerze w Ogrodzie Botanicznym przeszliśmy ulicą Kopernika (ulica klinik i kościołów) na Rynek Główny.
Mieliśmy tu zarezerwowane wejście do Podziemi Rynku. Ekspozycja „Śladem europejskiej tożsamości Krakowa – szlak turystyczny po podziemiach Rynku Głównego” oparta na pracach przeprowadzonych w tym miejscu w latach 2005 – 2010 w niezwykle atrakcyjnej formie prezentuje niektóre z ważnych aspektów historii Krakowa ze szczególnym uwzględnieniem roli Rynku.
Możliwość bliskiego kontaktu z materialnymi świadkami czasów sprzed wieluset lat, rzucającymi niejednokrotnie zupełnie nowe światło na dotychczasowe opinie naukowe na temat historii Krakowa, przemyślana koncepcja ekspozycji, zastosowanie współczesnych środków technicznych uatrakcyjniających odbiór treści – wszystko to sprawia, że wizyta w tym oddziale Muzeum Historycznego Miasta Krakowa jest ogromną atrakcją.
Po wyjściu na powierzchnię był czas na własne zajęcia na Rynku, albo i nieco dalej. Można było skorzystać z oferty którejś z okolicznych restauracji lub kawiarni, zajrzeć do kościoła Mariackiego lub po prostu posiedzieć na ławeczce na Rynku spokojnie chłonąc atmosferę tego wyjątkowego miejsca.
Ale to jeszcze nie koniec programu wycieczki. Na wieczór zaplanowana była wizyta w Teatrze Bagatela na spektaklu „Wieczór kawalerski”. Jest to ciesząca się niesłabnącą od 1994 popularnością komedia uznanego brytyjskiego dramaturga Robina Hawdona, doskonałe połączenie erotyzmu i humoru sytuacyjnego, błyskotliwości i alogiczności, nieoczekiwanych zbiegów okoliczności oraz zawrotnego tempa.
A po spektaklu – no cóż, nadszedł wieczór, zapadł zmrok i trzeba było wracać do domu.
To był ciekawy, urozmaicony dzień.

KP


Babia Góra 08.03.2015


Od kilkunastu już lat jeździmy około 8 marca na Babią Górę – przy okazji Dnia Kobiet.
W tym roku niedziela była akurat 8 marca i pojechaliśmy właśnie w tym dniu. Na początku były życzenia, były słodycze dla Pań a potem była piękna pogoda, wspaniałe warunki – prawda, zimowe, ale doskonałe do wędrówek – i piękna trasa.
Znów podchodziliśmy od Przełęczy Lipnickiej, ale nikt nie narzekał. Idąc tą trasą dość szybko wychodzi się ponad górną granicę lasu i długo idzie się grzbietem – przez Sokolicę, Kępę, Gówniak – podziwiając rozległe widoki.
Już od miejsca przygotowanego na odpoczynek na Sokolicy zachwycaliśmy się wspaniałymi widokami. A im wyżej, tym więcej było widać.
A już na szczycie panorama zapierała dech w piersiach: na południu, oczywiście, za Orawą – Tatry, nieco bardziej na zachód – Góry Choczańskie z Wielkim Choczem, w tle Niskie Tatry, Wielka Fatra, bliżej Magura Orawska. Na zachodzie dominowało Pilsko, a w prawo do niego Romanka, głębiej pasmo Baraniej Góry ze Skrzycznem, jeszcze dalej Magura, Klimczok. Bliżej Kotlina Żywiecka z Zalewem Żywieckim, jeszcze bliżej Pasmo Pewelskie, Pasmo Jałowieckie. Na północy – długi wał Beskidu Małego, u podnóża Zawoja a dalej w kierunku wschodnim – Pasmo Polic. To tylko dość ogólny opis tego, co dało się widzieć z wieloma szczegółami.
Korzystając z pięknej pogody zatrzymaliśmy się na szczycie nieco dłużej. Znów były życzenia dla kobiet – także od pttkowców z Anrychowa (spotykamy się z nimi na Babiej już od wielu lat) i z Krosna (przyjechali tu w tym terminie po raz pierwszy, ale chyba będziemy sie spotykać częściej, bo mają ciekawe propozycje), był spacer po śniegu boso. Podziwialiśmy krośnieńskie turystki, które na szczycie zaprezentowały pokaz mody sprzed stu lat. Było pięknie, radośnie i dość tłumnie (ale bez przesady).
Ale nawet najpiękniejsze chwile kiedyś się kończą – trzeba było zejść ze szczytu. Niektórzy z uczestników zeszli nieco wcześniej na Bronę, by wejść dodatkowo na Małą Babią. Pozostali spokojnie zeszli na przełęcz i dalej do schroniska na Markowych Szczawinach.
A tu mieliśmy czas na oddech, posiłek, uzupełnienie płynów w organizmie i nawet na wystawienie twarzy do Słońca – to już przed schroniskiem.
Kiedy nadszedł czas ruszylliśmy czarnym szlakiem w dół – do Zawoi. Przez las babiogórski doszliśmy do drogi, gdzie na parkingu czekał juz na nas Wiesiek w swoim autokarze. Jeszcze ostatnie spojrzenie w tył – na potężny masym Babiej, gdzie byliśmy tak niedawno i ruszamy do Chrzanowa.
Wycieczka była piękna. Babia Góra zawsze jest atrakcyjna, ale przy idealnej pogodzie, jaką mieliśmy – to prostu cud.

KP


Szyndzielnia (1028 m npm), Klimczok (1117 m npm) 01.03.2015


Na Szyndzielnię i Klimczok mamy blisko, więc odwiedzamy je dość często. Ale zawsze warto tam pójść, dla spaceru po górach, dla widoków.
W pierwszą marcową niedzielę 2015 roku wybraliśmy się właśnie w ten fragment Beskidu Śląskiego. Pojechało nas 27 osób.
Na parkingu w pobliżu dolnej stacji kolejki gondolowej na Szyndzielnię odbyła się skromna część oficjalna imprezy. Prezes zarządu koła Grodzkiego wręczył nagrody dla dwóch spośród najwierniejszych uczestniczek wycieczek tego koła w 2014 roku – Małgorzaty Cyganik i Teresy Kulińskiej a prezes zarządu Oddziału wręczył legitymacje nowym członkiniom PTTK. Witamy wśród turystów chrzanowskich Agnieszkę, Halinę i Elżbietę.
Potem nastąpił podział grupy: pięć osób, które chciały poruszać się trochę więcej, ruszyło szlakiem na szczyt, pozostali uczestnicy skierowali się do dolnej stacji kolejki.
Piechurzy przeszli przez Dębowiec, gdzie zatrzymali się na chwilę, by spojrzeć na rozciągające się w dole Bielsko – Białą i dalej czerwonym szlakiem do góry.
Szliśmy dość szybko, żeby korzystający z kolejki towarzysze podróży nie musieli na nas zbyt długo czekać, jednak zawsze znalazła się chwila na złapanie oddechu, spojrzenie wokół, podziwianie zaśnieżonego lasu.
Po dojściu do schroniska PTTK na Szyndzielni spotkaliśmy się z tymi, którzy dotarli tam korzystając ze wsparcia technicznego. Tu był czas na odpoczynek, kubek herbaty, kanapkę.
W schronisku widzieliśmy przygotowania do nadchodzącego wieczornego finału 17 Bielskiej Zadymki Jazzowej. To tu właśnie koncertem czeskiej grupy Mydy Rabycad miała się kończyć ta, trwająca od tygodnia, impreza.
Kolejnym celem był Klimczok. Nieodległy, łatwo dostępny szeroką drogą umożliwia spojrzenie na położone po przeciwnej stronie doliny Żylicy Skrzyczne, na Kotlinę Żywiecką i spore fragmenty Beskidu Żywieckiego. Niestety zamglenie ograniczało widoczność i nie widzieliśmy Pilska, Babiej Góry …
Jeszcze krótkie zejście i trafiliśmy do kolejnego schroniska PTTK. Nazywane „Klimczok” w rzeczywistości zlokalizowane jest na stoku Magury. W jego gościnnych progach odetchnęliśmy nieco dłużej, zjedliśmy i wypiliśmy małe co-nieco. Mieliśmy dość czasu na spokojne zrobienie kilku pamiątkowych zdjęć przed schroniskiem.
Podczas zejścia do Szczyrku znów mieliśmy okazję podziwiać wznoszące się naprzeciw Skrzyczne.
Zatrzymaliśmy się w sanktuarium Matki Boskiej Szczyrkowskiej „Na Górce”. Weszliśmy do kościoła, zaczerpnęliśmy wody z cudownego źródełka.
W centrum Szczyrku znów zrobiliśmy sobie wolne. Można było ten czas wykorzystać na wizytę w kościele św Jakuba (niestety zamkniętym), spacer pod skocznię wreszcie na wizytę w jednym z licznych lokali gastronomicznych.
W najbliższej Karcmie u Kroćpoka spotkali się uczestnicy naszej wycieczki z grupką turystów z chrzanowskiego oddziału PTT, którzy zeszli z Beskidu Węgierskiego. Nie chcę tu robić reklamy tej czy innej karczmie, ale niektóre dania (same z siebie smaczne) podawane są tam w nadzwyczajnie smacznym chlebku.
Kiedy nadeszła pora, zebraliśmy się na parkingu (akurat odjeżdżał stąd busik z grupką z PTT – pomachaliśmy sobie na pozdrowienie), zajęliśmy miejsca w autokarze i wróciliśmy do Chrzanowa.
To była kolejna udana wycieczka, przy sprzyjającej pogodzie.

KP


Rusinowa Polana 22.02.2015


Na zimę – kiedy rzadziej chodzi się po górach i człowiek niezbyt rozruszany a i warunki mogą być gorsze – wycieczka na Rusinową Polanę w Tatrach jest świetnym pomysłem. Trasa jest łatwa, niezbyt długa i niemęcząca a jest tam po co pójść, bo widoki z tej polany są wspaniałe.
No więc w kolejną lutową niedzielę wybraliśmy się właśnie na Rusinową Polanę.
Spora, jak na zimę, 35-osobowa grupa wyjechała rankiem z Chrzanowa kierując się w stronę Tatr.
Już dojeżdżając do celu podziwialiśmy przybliżające się z każdą minutą góry. Błękitne niebo z niewieloma cirrostratusami zapowiadało ładny dzień.
Dojechaliśmy do przystanku Wierch Poroniec i ruszyliśmy na trasę. Droga wznosi się tu łagodnie, jest licznie uczęszczana przez turystów, więc przedeptana. Te liczne stopy, które przeszły przed nami wyślizgały ubity śnieg, tak, że podchodząc trzeba było bardzo uważać. Wkrótce doszliśmy na Polanę i zachwyceni podziwialiśmy widoki. Widać było dokładnie wszystko od Tatr Bialskich przez Jagnięcy, Lodowy, Gierlach, otoczenie Morskiego Oka po Wołoszyn.
Ale to jeszcze nie koniec naszej drogi. Po kilkunastu minutach odpoczynku ruszyliśmy dalej, w kierunku Gęsiej Szyji. Lepiej wyekwipowani, którzy założyli na polanie raki, szli spokojnie, pozostali znów musieli uważać na poślizgi.
Podejście na Gęsią Szyję, z początku dość strome, potem nieco łagodnieje. W sumie bez pośpiechu wychodzi się tam w czasie poniżej godziny.
A ze szczytu widać jeszcze więcej. Pokazuje się tu duży fragment Tatr Zachodnich z Giewontem i Kasprowym Wierchem a na północnym zachodzie – Babia Góra.
Tu znów posiedzieliśmy chwilę, fotografowie zrobili sporo zdjęć, ktoś tam coś zjadł i już trzeba było wracać.
Spokojnie, bez pośpiechu zeszliśmy na Rusinową Polanę i znów można było usiąść twarzą do słońca i oddać się błogiej bezczynności.
Było pięknie, spokojnie i tylko od czasu do czasu przykrym zgrzytem był warkot silnika krążącego nad okolicą policyjnego śmigłowca. Później dowiedzieliśmy się, że przez cały dzień trwały poszukiwania dwóch turystów, którzy nie dotarli do miejsca noclegu. Jeszcze później okazało się, że ich ciała odnaleziono w pobliżu Wielkiej Siklawy.
Siedząc tam rozmawialiśmy też o śmiertelnej ofierze wczorajszej lawiny. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że była to nasza rodaczka – chrzanowianka Ania Jaśko.
W odpowiednim czasie zebraliśmy się, by zejść na Wiktorówki, gdzie w kościele Matki Boskiej Królowej Tatr o13,00 rozpoczynała się msza.
Po mszy już tylko niezbyt długie zejście (znów trochę niebezpieczne, bo śliskie) i oto jesteśmy na Zazadniej, gdzie wkrótce podjechał nasz autokar.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy karczmie U Chramca w Białce Tatrzańskiej, żeby zjeść coś konkretnego. I tu zaskoczenie – ruch duży, klientów pełno, ale obsługa radzi sobie niezwykle sprawnie. Zjedliśmy smacznie, szybko i niezbyt drogo.
Potem pozostała tylko jazda do Chrzanowa.
To był piękny dzień, wśród wspaniałych gór.

KP


Małopolska Gala Przewodnicka – Bochnia 20.02.2015

W Kopalni Soli w Bochni świętowali w piątek 20 lutego przewodnicy z Małopolski, którzy 21 lutego obchodzą Międzynarodowy Dzień Przewodnika Turystycznego. Z tej okazji, podczas uroczystej gali w podziemiach bocheńskiej kopalni, zostały wręczone Odznaki Honorowe Ministra Sportu i Turystyki „Za Zasługi dla Turystyki”, Dyplomy Marszałka Województwa Małopolskiego za „Wkład w Rozwój i Promocję Turystyki w Małopolsce” oraz akty powołania do komisji egzaminacyjnych dla kandydatów na przewodników górskich beskidzkich, a wręczał je Leszek Zegzda z zarządu województwa. Z naszego Oddziału akty powołania odebrało dwóch przewodników: Robert Czak i Kazimierz Pudo.
To już ósme obchody Międzynarodowego Dnia Przewodnika Turystycznego. Święto to służy promocji ruchu przewodnickiego w Małopolsce oraz zwraca uwagę na wyjątkową rolę przewodników turystycznych w kreowaniu wizerunku miasta i województwa.









Beszeniowa 14-15.02.2015


Od lat już wyjeżdżamy na dwa dni w połowie lutego, żeby podsumować miniony rok i zabawić się w wieczór Walentynkowy (no i, oczywiście, zwiedzić coś ciekawego). Tym razem zaplanowaliśmy wyjazd na Słowację, w Góry Choczańskie.
W sobotę rano wyjechaliśmy z Chrzanowa i przez Zator, Wadowice, Jordanów, Chyżne, Zuberec dojechaliśmy do Hut. Tu zaczyna się Dolina Kwaczańska.
Jeszcze 40 lat temu biegła nią droga jezdna (dość trudna, było tu bardzo wiele wypadków, także śmiertelnych) a obecnie można nią przejść, dość wygodnie nawet zimą. Pogoda była wspaniała, świeciło słońce, dwudziestokilkucentymetrowa warstwa śniegu była ubita gąsienicami skutera śnieżnego, który przejechał nieco wcześniej, ośnieżony las był przepiękny.
Szliśmy niespiesznie, stopniowo wznosząc się ponad płynący dnem doliny potok. Po pewnym czasie okazało się, że uprzejmy skuter śnieżny zawrócił i dalej już trzeba było wydeptywać ścieżkę w dziewiczym śniegu, ale nie było go aż tyle, żeby stanowił poważne utrudnienie. Kilku wyrywnych uczestników wyprzedziło prowadzącego i w połowie doliny zeszło na jej dno, gdzie można podziwiać zabytkowe młyny.
Zachwycaliśmy się wspaniałym otoczeniem i widokami, szczególnie z dobrze przygotowanego punktu widokowego. Strome ściany doliny, miejscami pionowe skały, wąziutki pasek potoku na dnie, świeży, biały śnieg otulający wszystko i słońce na czystym niebie – widoki były niezapomniane.
Ale coż, nawet idąc powoli doszliśmy jednak wreszcie do wylotu doliny. Tu musieliśmy poczekać chwilę na tych, którzy przeszli dodatkowy odcinek (do młynów i z powrotem).
Kiedy dotarli do nas, Kamil, na uwagę mamy, że powinien iść za przewodnikiem odpowiedział: Tylu tu gości w czerwonym a każdy idzie w swoją stronę. Rzeczywiście w wycieczce wzięło udział 9 przewodników i 1 pilot ale każdy doskonale wiedział, za kim ma iść.
Z Kwaczan przejechaliśmy do Beszeniowej, zakwaterowaliśmy się w gościnnym pensjonacie Agrothermal i podjechaliśmy na parking obok basenów.
Gino Paradise to zespół basenów termalnych korzystających z wypływającej z głębokości prawie 2000 m wody o temperaturze około 60 C. Kilka besenów w budynku oraz kilka zewnętrznych umożliwiają relaks i wspomagają zdrowie korzystających z kąpieli. Po wysiłku w górach taki wypoczynek był dla nas bardzo wskazany.
Kiedy już wymoczyliśmy się dokładnie, wróciliśmy do pensjonatu, gdzie po obiedzie część uczestników wycieczki spotkała się, by podsumować działanie Oddziału PTTK w roku 2014.
Po zakończeniu formalności rozpoczął się wieczorek walentynkowy. Przy dźwiękach przebojów zabawa trwała do północy – trzeba się wyspać, bo na jutro też zaplanowaliśmy przejście trasy górskiej.
W niedzielę po śniadaniu opuściliśmy pensjonat i podjechaliśmy do niewielkiej miejscowości Kalameny, położonej u podnóża Gór Choczańskich. Tu kilkunastu amatorów gór opuściło autokar by zdobyć Zamek Liptowski a pozostali pojechali do Liptowskiego Mikulasza, do Tatralandii – kolejnego zespołu basenów termalnych.
Z centrum wsi ruszyliśmy drogą w głąb Doliny Kalameńskiej. Wkrótce, przy pełnej młodych ludzi (w zdecydowanej wiekszości Polaków) moczących się i popijających piwo sadzawce z ciepłą wodą żółty szlak rozdziela się. My ruszyliśmy w prawo, żeby zacząć pokonywać wysokość.
Szlak prowadził nas niezbyt stromą, przetartą drogą przez zaśnieżone pola i łąki. W miarę wznoszenia się podziwialiśmy coraz szerszą panoramę. Widzieliśmy coraz większe fragmenty Niskich Tatr, Wielkiej Fatry i Kotliny Liptowskiej. Doskonała, słoneczna pogoda, rozległe widoki sprawiały, że nie spieszyliśmy się podchodząc.
Wreszcie doszliśmy w rejon szczytu Sestrecz (993 m npm). Na jego wierzchołku od ponad 2 000 lat (archeolodzy znaleźli tu ślady grodu z I w pne) ludzie zakładali osady obronne a w XIII w. król Bela IV polecił zbudować zamek. Po nieco ponad 200 latach został on zburzony i do dziś zachowały się tylko niewielkie fragmenty ruin.
Żeby dostać się do nich, trzeba dziś wejść po około trzymetrowej drabinie. Rzeczywiście miejsce znakomicie nadaje się do obrony: z dwóch stron ściany skalne opadają niemal pionowo a z dwóch stron strome podejście bardzo utrudnia dotarcie do zamku.
A dla współczesnych turystów szczyt Sestrecz ma dodatkową zaletę: umożliwia podziwianie widoków niemal we wszystkie strony. Niskie Tatry, Wielka Fatra, Góry Choczańskie, Tatry Zachodnie, Kotlina Liptowska prezentują się z niego doskonale.
Zachwycaliśmy się tymi widokami, posilaliśmy się zapasami przyniesionymi w plecakach aż wreszcie trzeba było pomyśleć o zejściu. W kierunku północnym zejście jest bardzo strome.
Wkrótce doszliśmy do rozległej polany, przez którą nie było przedeptanej ścieżki. Trzeba brnąć przez śnieg. Sorry, taki mamy klimat. Najpierw przez polanę, potem wcinającym się coraz głębiej wąwozem, ciągle po dość głębokim śniegu, doszliśmy wreszcie na dno doliny Kalameńskiej i wkrótce byliśmy znów nad sadzawką z ciepłą wodą.
Mieliśmy jeszcze chwilę na to, żeby zdjąć buty i spodnie i wejść do ciepłej wody, która tuż obok wypływa obficie ze źródła.
Po chwili pozbieraliśmy się i wróciliśmy co centrum Kalamen, gdzie czekali już na nas koledzy, zachwyceni kąpielą w Tatralandii.
Razem pojechaliśmy do Rużembergu. Podczas krótkiego spaceru po centrum miasta zobaczyliśmy ratusz, kościół św Andrzeja, pomnik księdza Andreja Hlinki i jego mauzoleum. Ksiądz Andrej Hlinka, urodzony na przedmieściu Rużemberga, poświęcił swoje życie na walkę o niezależną Słowację. Zmarł w sierpniu 1938 roku i nie doczekał powstania Słowacji, nominalnie niezależnej a praktycznie ściśle powiązanej z nazistowską Rzeszą Niemiecką.
Z Rużembergu kierowaliśmy się już w stronę Polski ale jeszcze po drodze zatrzymaliśmy się w Twardoszynie, gdzie zachwycił nas XV-wieczny drewniany kościół pod wezwaniem Wszystkich Świętych, wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
W drodze powrotnej przystanęliśmy jeszcze w Zawoi, by posilić się w ulubionej karczmie a potem już sprawnie dojechaliśmy do Chrzanowa.
Trzeba przyznać, że wycieczka udała się znakomicie. Bogaty, róznorodny program, wspaniała pogoda, liczne atrakcje Słowacji – wszystko to sprawiło, że wróciliśmy bardzo zadowoleni.

KP


Stare Wierchy 8.02.2015


W dniu 8.02.2015 celem naszej wycieczki były Stare Wierchy. Po drodze zatrzymaliśmy się prze kościółkiem pod wezwaniem św Krzyża w Piątkowej.z 1757 roku.Legenda mówi ze kościół ten wybudował kupiec jako wotum dziękczynne za uratowanie życia przed zbójami.W Srodku piękny obraz Chrystusa Ukrzyzowanego,.O tym że jest to miejsce pod opieka Boską,przemawia fakt ,który wydarzył się w 1994 roku .Nieznany sprawca podpalił kościół, który na pewno spłonąłby cały ale akurat droga biegnąca obok powracała drużyna strazacka z ćwiczeń i zdążyła uratować kościół. Gorce jednak przywitały nas zamiecią śnieżną ,która dość szybko zmusiła nas do opuszczenia tego pięknego miejsca.Na szlak wyruszyliśmy z Obidowej.Cały czas towarzyszyła nam śnieżyca, Miejscami nogi zapadły się w śniegu po kolana.Ale w górach każda pora ma swój urok i taka pogoda tez uczy nas pokory jaka trzeba mieć do nich. Jedną z korzyści,jaką stworzyła nam natura był fakt ze już dawno wycieczka nie poruszała się w tak zwartej kolumnie..Oczywiscie bardzo chętnie znaleźlismy schronienie w schronisku -Stare Wierchy-gdzie nabraliśmy sił ,a przede wszystkim nabraliśmy ciepła przed dalsza wedrówką,zwłaszcza ze widok zamieci za szybami nie napawał otuchą..W czasie dalszej wędrówki śnieżyca zaczęła ustępować i nawet miejscami przebijało słońce.Nastepnym miejscem gdzie mogliśmy odpocząć byla przeurocza bacówka na Maciejowej, Bacówka ta jest związana z Panem Edwardem Moskałą -Przewodnikiem i działaczem turystycznym urodzonym w Trzebionce.koło Chrzanowa,który osobiście otwierał to schronisko.Idea budowania całego szeregu małych przytulnych bacówek dla indywidualnych turustów pochodzi właśnie od naszego krajana. Posiłek umilał nam Pan Jurek-wspaniały uroczy ponad 7o letni przewodnik Z Rabki ,który czytał nam poezje opisujące jego miłość do gór. Kilku uczestników wycieczki zakupiło tomiki poezji pana Jurka.Razem z nIm zeszliśmy do Rabki, gdzie pożegnalismy się z naszym nowym znajomym i gdzie czekał na nas Nasz Pan kierowca.

WP


Berlin 7-8.02.2015


Z inicjatywy koła PTTK przy UTW w Chrzanowie zorganizowana została wycieczka do Berlina i Wysp Tropikalnych (Tropical Islands). Niezbyt turystyczna pora roku, niezachęcające prognozy pogody i męczący program (prawie dwie noce w autokarze) sprawiły, że chętni nie tłoczyli się w kolejce do zapisu, ale w sumie 29 uczestników to niezła liczba.
Ruszyliśmy w drogę wczesnym rankiem (a może nawet nocą – o 3,00) w sobotę. Autostradą do Berlina jedzie się wygodnie, więc nawet z niezbędnymi przystankami krótko po 10,00 byliśmy już w centrum miasta.
Zaczęliśmy zwiedzanie Berlina od katedry (Berliner Dom). Ta wspaniała, zbudowana na przełomie XIX i XX wieku budowla (stojąca na miejscu wcześniejszych) swoim ogromem, rozmachem i kunsztem architektonicznym oraz bogactwem dekoracji wnętrz zachwyca wszystkich. Ponadto umożliwia spojrzenie na centrum miasta z galerii u podstawy kopuły oraz obcowanie z historią Niemiec, gdyż w jej nawie a przede wszystkim w podziemiach pochowanych jest ponad 100 przedstawicieli panującej w Prusach a potem zjednoczonych Niemczech dynastii Hohenzollernów. Warto wspomnieć, że jest to katedra protestancka. Oprócz niej jest w tym mieście jeszcze Katedra Francuska (hugenocka), Katedra Niemiecka (obecnie pełniąca funkcje muzealne) i katedra katolicka św Jadwigi.
Z galerii widokowej znakomicie widoczne są między innymi intensywne prace budowlane prowadzone w centrum Berlina. Najbardziej widoczny jest plac budowy zamku cesarskiego. Jest to rekonstrukcja przy użyciu współczesnych środków i najnowocześniejszych technologii dawnej siedziby władców, zburzonej podczas II wojny światowej i rozebranej tuż po niej.
Po wyjściu z katedry przeszliśmy obok fontanny Neptuna (tu, jak każda grupa turystów, zrobiliśmy sobie kilka zdjęć „do kroniki”) i kościoła Mariackiego do Wieży Telewizyjnej. Kasjer, zanim sprzedał nam bilety dwa razy pokazywał na ekranie monitora widok z wieży a właściwie jego brak (z powodu mgły), ale byliśmy zdecydowani na wyjazd na taras widokowy. Z wysokości 200 m nad poziomem placu widoczny jest prawie cały Berlin, jednak tego dnia trzeba było do tego bardzo dużo wyobraźni. Plac Aleksandra za słynnym zegarem, kościół Mariacki, katedra berlińska, plac budowy zamku, niezbyt wyraźne sylwetki wieżowców z w otoczeniu Placu Poczdamskiego, kopuła Reichstagu – to chyba wszystkie ważniejsze obiekty, które dało się zidentyfikować.
No i nadszedł czas na przerwę w zwiedzaniu i posiłek. W okolicach wieży telewizyjnej jest sporo różnych możliwości posilenia się, od ogólnoświatowych propozycji Mc Donaldsa przez dania kuchni azjatyckiej po typowe berlińskie kiełbaski z kuflem piwa. Godzinka wystarczyła na to, żeby każdy znalazł to, co mu najbardziej smakuje.
Wkrótce ruszyliśmy na dalszy podbój Berlina. Aleją Unter den Linden skierowaliśmy się ku zachodowi. Po drodze obejrzeliśmy Arsenał (Zeughaus), Nowy Odwach (Neue Wache) z wiecznym ogniem upamiętniającym ofiary wojny i tyranii, Uniwersytet Humboldtów, Operę Berlińską (niestety, w rusztowaniach), Plac Bebela z niezwykłem pomnikiem upamiętniającym miejsce, gdzie naziści palili książki niemieckich autorów pochodzenia żydowskiego, ambasadę Federacji Rosji, pomnik ofiar Holocaustu. Na koniec doszliśmy pod symbol Berlina – Bramę Brandenburską. Kilka zdjęć w wielojęzycznym tłumie turystów i już, przechodząc obok grupy krzyży upamiętniających niektóre spośród ofiar NRD-owskiej straży granicznej zabitych podczas prób ucieczki na zachód, mogliśmy pójść pod budynek Reichstagu.
Siedziba parlamentu niemieckiego jest udostępniona turystom, aby szeroko propagować idee demokracji i otwartości lecz również pilnie strzeżona, ze względu na zagrożenie terroryzmem. Wejście tam jest bezpłatne, ale wymaga wcześniejszej rezerwacji wraz ze zgłoszeniem listy uczestników grupy a przed bramą poddania się skrupulatnej kontroli: sprawdzanie dokumentów osobistych, prześwietlanie bagażu, przejście przez bramki. Oczywiście, mimo wcześniejszych ostrzeżeń, ktoś zapomniał o nożyku do przygotowania kanapek, ktoś inny o piersiówce w plecaku, podejrzenia wzbudził też termos z herbatą. Nożyk i piersiówka trafiły do depozytu, w termosie nie stwierdzono alkoholu, więc został przepuszczony i już mogliśmy wchodzić do windy, żeby wyjechać na taras budynku.
Budynek Reichstagu, zbudowany w 1894, w obecnym kształcie otwarty w 1998 po odbudowie na podstawie projektu Normana Fostera jest licznie odwiedzany przez turystów ze względu na jego znaczenie w historii Niemiec i Europy, współczesną rolę w systemie politycznym Niemiec ale także dla wspaniałej architektury, świetnie łączącej XIX – wieczny korpus z współczesnym wnętrzem i zupełnie wyjątkową kopułą. Właśnie spacer bieżnią umożliwiającą wejście pod dach kopuły jest największą atrakcją. Widać stąd doskonale dzielnicę rządową, duży zielony teren Tiergarten, nowoczesne centrum biznesu wokół Placu Poczdamskiego, Kolumnę Zwycięstw, Dworzec Główny i sporo innych obiektów z obszaru zachodniej i wschodniej części Berlina.
Niebo było wciąż zachmurzone, mgła ograniczała widoczność, nie zostaliśmy więc pod kopułą zbyt długo.
Po opuszczeniu Reichstagu pozostało nam już tylko wsiąść do autokaru i powoli opuszczać stolicę Niemiec. Powoli, bo wzmożony ruch drogowy o tej porze, zdarzające się tu i ówdzie objazdy spowalniają skutecznie. Wreszcie jednak wyjechaliśmy z Berlina i skierowaliśmy się w stronę Polski.
Ale to nie koniec wycieczki – zaplanowaliśmy jeszcze wizytę w największej w Europie tropikalnej wyspie – Tropical Islands. Urządzona w samonośnej hali o powierzchni 6,6 ha, zbudowanej na potrzeby produkcji sterowców zawiera największy obszar lasu tropikalnego pod dachem, baseny, plaże, liczne bary, restauracje, tereny biwakowe, bungalowy, place zabaw i mnóstwo innych atrakcji dla dzieci i dorosłych.
Jest to znakomite miejsce na rozrywkę, rozgrzanie się, wypoczynek po dniu spędzonym na chłodnych, wilgotnych ulicach Berlina. Tego nam było trzeba. Na plaży nad basenem można było nwet pospać na leżaku.
I znów około 3 nad ranem wsiadaliśmy do autokaru, by wrócić do domu.
Niestety pogoda popsuła się – zaczął sypać gęsty śnieg. Już w Polsce warstwa śniegu na autostradzie i wciąż padające płatki znacznie utrudniały jazdę i spowalniały ruch autokaru.
Trochę później niż planowaliśmy, ale bezpiecznie wróciliśmy do Chrzanowa, gdzie czekały na nas samochody pokryte sporą warstwą śniegu.
Mimo marnej pogody zobaczyliśmy dużo, odpoczęliśmy wśród tropikalnej roślinności.

KP


Wieczornica Koła Grodzkiego 17.01.2015


Choć stary rok 2014 nie odebrał jeszcze pierwszej emerytury, choć nowy rok 2015 nie rozsiadł się dobrze w fotelu , a Trzej Królowie nie zdążyli powrócić do swych włości w sobotę 17 stycznia Roku Pańskiego 2015 Koło Grodzkie przy Oddziale PTTK w Chrzanowie zorganizowało w ramach wyszynku ” Pod Jesionem” swoją Wieczornicę.
Na owo spotkanie stawiło się 44 luda płci obojga. Całą gawiedź powitał i życzenia noworoczne wszystkim złożył miłościwie Kołu prezesujący od Banachów Henryk. Wybrańcy z przybyłych a zasłużeni dla Koła otrzymali różne nagrody, zaś przewodnicy prowadzący w minionym roku wycieczki przypomnieli wszystkim „Jak to było”.
Aby zebrany lud nie przysnął raczono się po sąsiedzku różnymi płynami, po których wzrastały i gwar i humor. Całe bractwo spoważniało gdy prezes ogłosił konkurs z wiedzy turystycznej, wszyscy expresem pobudzili swe szare komórki a uwolnioną wiedzę przelali w odpowiednie zakreślanie pytań.
Najlepiej to poszło Bernadecie co zostało przez prezesa odpowiednio nagrodzone. Odpowiednich nagród nie brakło również dla tych, którzy najwięcej dni spędzili na wycieczkach Koła.
Nastrój uciechy powrócił gdy obsługa podała gorące jadło, po którym to wepchnięte w organizm kalorie towarzystwo traciło na parkiecie popisując się w wygibasach tanecznych i sprawnościowych. Owe konkursy i wygibasy na parkiecie pozwoliły wybrać królowa i króla balu. Przez najbliższy rok królewskie szaty będą nosić miłościwie nam panujący do najblizszej Wieczornicy Bożena Woska i Włodek Jopek. Zbliżająca się noc zakończyła ton korowód uciech i bractwo o północy rozeszło się do domów czego spisujący tą relację kol Rysiek Łenyk nie sprawdził czy wszyscy do swoich.




Powitanie Nowego Roku – Kudłacze 01.01.2015


Znów 1. stycznia wybraliśmy się w góry, żeby powitać Nowy Rok. Na Placu Tysiąclecia zebrało się 14 amatorów górskiej turystyki noworocznej. Przed wyjazdem spotkaliśmy wybierającą się także w góry grupę członków i sympatyków chrzanowskiego oddziału PTT. Po wzajemnych życzeniach noworocznych ruszyliśmy w drogę.
Pogoda była nienajlepsza dla kierowców: padała drobna mżawka, marznąca na drodze, szczególnie tam, gdzie drogowcy nie posolili jezdni. Na drogach położonych nieco wyżej leżała warstewka śniegu. Dzięki sprawności zasiadającego za kierownicą Henryka dojechaliśmy spokojnie na Przełęcz Jaworzyce (prawie 580 m npm) nad Węglówką.
Stąd ruszyliśmy pieszo, łagodnie wznosząc się wygodną, szeroką drogą, w kierunku Lubomira (904 m npm).
Lekka mgiełka nie przeszkadzała w podziwianiu okrytego zimową szatą lasu, a wręcz dodawała otoczeniu uroku i tajemniczości.
Kierowaliśmy się na szczyt, gdzie od 2007 roku znów działa Obserwatorium Astronomiczne im Tadeusza Banachiewicza (poprzednie, funkcjonujące od 1922 roku zostało spalone podczas II Wojny Światowej). Przy drodze ustawione są tablice informacyjne opisujące historię obserwatorium oraz liczne osiągnięcia pracujących tu przed wojną uczonych.
Niestety w Nowy Rok zwiedzenie obserwatorium nie było możliwe, tak więc po krótkim odpoczynku obok budynku ruszyliśmy dalej.
Po niecałej godzinie osiągnęliśmy schronisko PTTK na Kudłaczach. Przekroczyliśmy jego gościnne progi i odpoczęliśmy nieco dłużej. W miłej atmosferze i ciepełku (po przejściu zimnym lasem bardzo nam się to podobało) zjedliśmy i wypiliśmy cośkolwiek, życzyliśmy sobie wspaniałych wycieczek w rozpoczynającym się 2015 roku, zapaliliśmy sztuczne ognie.
Po wyjściu ze schroniska (bo przecież nawet najprzyjemniejsze chwile kiedyś mijają) jeszcze tylko sfotografowaliśmy się w towarzystwie rosłego bałwana i już wkrótce wsiadaliśmy do busika, żeby wracać do domu.
To było bardzo przyjemne rozpoczęcie Nowego Roku.

KP


Bal Sylwestrowy 31.12.2014-01.01.2015


Już od lat większa lub mniejsza grupa turystów chrzanowskich zbiera się w sylwestrowy wieczór aby wspólnie powitać Nowy Rok. Tym razem umówiliśmy się w restauracji „Pod Jesionem” w Chrzanowie. Zebrało się nas nieco mniej, ale kierownictwo restauracji zadbało o zapełnienie miejsc, więc mieliśmy sporo towarzystwa. I tak jednak bawiliśmy się głównie we własnym gronie.
A bawiliśmy się w towarzystwie DJ-a, odpoczywaliśmy przy suto zastawionych stołach. Panie w kreacjach, panowie we frakach i smokingach – no, może trochę przesadziłem, ale też eleganccy.
O północy, tradycyjnie strzeliły korki od szampana, były życzenia, uściski, niezły widok na strzelające w okolicy Placu Tysiąclecia fajerwerki. Była zabawa do rana.

KP


Czeski humor w Krakowie 20.12.2014 r.


W sobotni wieczór 20.12.2014 r. uczestniczyliśmy w wyjeździe, zorganizowanym przez Koło Grodzkie, do krakowskiego Teatru Ludowego na spektakl pt.: „Sarenki”. Miejscem spektaklu była kameralna scena w dawnej stolarni-zaplecze dla głównego teatru.
Wszyscy zajęli swoje miejsca na widowni i się zaczęło.
Spektakl „Sarenki” to czeska komedia sytuacyjna. Specyficzny humor naszych południowych sąsiadów zawsze wywołuje u nas mimowolną wesołość. Spektakl-wieczór komediowy z aktywnym udziałem widzów; głównie z pierwszych rzędów; w towarzystwie czterech życiowych nieudaczników, z każdą chwilą rozkręcał się coraz bardziej. W niektórych momentach większość oglądających sięgała po chusteczki , aby wytrzeć oczy, gdyż popłakiwali ze śmiechu.
„Czy tytułowe „Sarenki” spełnią nasze życzenia?”; takie pytania zadawaliśmy sobie nawzajem po skończonym spektaklu. Zastanówmy się czy to się będzie nam opłacało; gdyż jak w każdej bajce „Sarenki” mogą spełnić jedno i to pierwsze wypowiedziane, czasami, przypadkowe życzenie. Tak uduchowieni, czeskim humorem, a czasem kontrowersyjnymi scenami, mając na uwadze morał z tej bajki, udaliśmy się w drogę powrotną. Deszczowa aura w Nowej Hucie nie pozwoliła na nocny spacer po „mieście podstaw socjalizmu”.

TS


Kraków 22.11.2014


Do Krakowa warto pojechać, choćby 77 raz – zawsze jest tam co zobaczyć. A szczególnie warto pojechać w listopadzie, kiedy są darmowe wejścia do ekspozycji wawelskich (już od trzech lat).
No więc pojechaliśmy – dość licznie (40 osób), mimo nienajlepszej listopadowej pogody.
Ponieważ głównym punktem programu miały być komnaty królewskie, zaczęliśmy od parkingu pod Wawelem. Spacer wzdłuż Bulwaru Czerwieńskiego doprowadził nas pod Smoka Wawelskiego potem pod pomnik psa Dżoka – symbol psiej wierności. Potem – krótko ulicą Bernardyńską i pod górkę – na zamek.
Na wgórzu wewelskim zaczęliśmy od krótkiej przerwy – trzeba było odwiedzić kasę (by odebrać zamówione bezpłatne wejściówki) i toaletę (wiadomo, po co).
Po tym oddechu weszliśmy do katedry św św Stanisława Biskupa i Męczennika i Wacława. Najważniejszy kościół królestwa, katedra koronacyjna, miejsce triumfów po zwycięskich bitwach, miejsce pochówków królewskich, wspaniały zabytek architektury i sztuki polskiej od wieków zachwyca odwiedzających i budzi patriotyczne uczucia. Zatrzymaliśmy się przy sarkofagach królów Władysława Jagiełły, Władysława Warneńczyka (symbolicznym – zwłoki króla pozostały prawdopodobnie pod Warną), przy konfesji św Stanisława BM, sarkofagu Władysława Łokietka (pierwszego, który koronował się na Wawelu), krzyżu św Jadwigi (pod nim się modliła i pod nim spoczywają jej doczesne szczątki), grobowcach królów Jana III Sobieskiego i Michała Korybuta Wiśniowieckiego wraz z żonami, Kazimierza Wielkiego, królowej św Jadwigi (obecnie pustym – jak wspomniałem jej relikwie spoczywają pod krucyfiksem), zajrzeliśmy do kaplicy Zygmuntowskiej.
Po wyjściu z katedry wraz z przewodniczkami muzealnymi przeszliśmy na dziedziniec zamkowy a wkrótce potem do komnat królewskich. Reprezentacyjne sale i komnaty, odnowione na początku XX w po odzyskaniu z rąk Austriaków i potem po II Wojnie Światowej, wyposażone między innymi we wspaniałe arrasy z kolekcji króla Zygmunta Augusta przypomniały nam najlepsze czasy Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Na zakończenie przeszliśmy jeszcze przez ekspozycję czasową poświęconą legionistom Piłsudskiego (w związku ze stuleciem wybuchu I Wojny Światowej) a zupełnie na koniec weszliśmy do sali, gdzie prezentowana jest słynna „Dama z gronostajem” Leonarda da Vinci.
Przed opuszczeniem wzgórza wawelskiego weszliśmy jeszcze do krypty pod Wieżą Srebrnych Dzwonów, miejsca ostatniego spoczynku marszałka Józefa Piłsudskiego oraz prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Marii Kaczynskiej.
Dalsza trasa naszej wycieczki ulicą Kanoniczą, przez plac Marii Magdaleny, ulicą Grodzką doprowadziła nas do Rynku Głównego.
A tu wreszcie mogliśmy chwilę odpocząć przy kawie z ciasteczkiem, czy przy czym tam kto chciał, w każdym razie ogłoszony został czas wolny.
A później pozostało już niewiele czasu przed zmrokiem. Zajrzeliśmy do kościoła franciszkanów (w krużgankach można tam podziwiać między innymi wspaniałą szopkę krakowską a w kościele najlepsze chyba z witraży projektowanych przez Stanisława Wyspianskiego), na dziedziniec Collegium Maius (najdawniejsza zachowana siedziba Uniwersytetu Jagiellońskiego) i powoli skierowaliśmy się na Plac Jana Matejki.
W wąskich uliczkach Starego Miasta zapadał zmrok kiedy dochodziliśmy do parkingu, gdzie wkrótce podjechał po nas Jurek K swoim autokarem.
Wycieczka udała się pięknie – mimo listopada pogoda nie przeszkodziła w realizacji programu a był on bogaty i ciekawy. Wielu uczestników chwaliło nasz niedawny nabytek – zestaw nadawczo – odbiorczy radykalnie ułatwiający komunikację przewodnika z uczestnikami.

KP


Wiedeń, Bratysława 24-26.10.2014


Z incjatywy koła PTTK przy Uniwersytecie Trzeciego Wieku w Chrzanowie wybraliśmy się tropami historii monarchii austro – węgierskiej oraz współczesności środkowej Europy – krótko mówiąc do Wiednia i Bratysławy.
W piątek rano 37 osób zajęło miejsca w autokarze firmy Kora prowadzonym przez Wieśka i pilotowanym przez piszącego te słowa i ruszyło na południe. Pogoda była niepewna, prognozy – średnie (możliwe opady, dość chłodno) ale na razie jechaliśmy, więc się tym nie przejmowaliśmy.
Dość płynnie dojechaliśmy do przejścia granicznego w Cieszynie, skąd po krótkiej przerwie jechaliśmy dalej. Na wygodnym parkingu pod wiatrakiem, niedaleko Brna, znów stanęliśmy na chwilę – kierowca musi odpoczywać a i uczestnicy chętnie odwiedzili znajdujące się tam lokale gastronomiczne.
Do Wiednia dojechaliśmy około południa i zaczęliśmy zwiedzanie od zespołu parkowo – pałacowego Belweder. Ten piękny kompleks składający się z mieszkalnego Belwederu dolnego, reprezentacyjnego Belwederu górnego i rozdzielającego je parku został zbudowany dla księcia Eugeniusza Sabaudzkiego w pierwszej ćwierci XVIII wieku a obecnie mieści galerię sztuki.
Następnym punktem programu była letnia rezydencja Habsburgów – Schoenbrunn. Krótki spacer po parku poprzedził zwiedzenie wnętrz pałacowych, gdzie powitała nas historia mieszkańców pałacu: Marii Teresy, Franciszka Józefa, jego żony, pięknej cesarzowej Sisi. Zachwyt nad bogactwem pałacu, jego wyposażenia łączy się tu z refleksją nad niełatwym życiem ludzi na świeczniku (Franciszek Józef i Sisi byli wielokrotnie ciężko doświadczani przez los).
Po zwiedzeniu Schoenbrunnu skierowaliśmy się ku kolejnej atrakcji Wiednia, tym razem bardziej współczesnej: Hundertwasserhaus. Ten blok komunalny zaprojektował najbardziej rozpoznawalny wiedeński malarz i architekt XX wieku Friedensreich Regentag Dunkelbunt Hundertwasser (1928 – 2000). Głęboka niechęć artysty do linii prostej jest tu doskonale widoczna i w połączeniu z charakterystyczną dla niego bogatą kolorystyką i namiętnym nawiązywaniem do przyrody daje dzieło bardzo oryginalne. Nic też dziwnego, że pod zaprojektowanym przez niego bydynkiem wciąż pełno turystów z aparatami fotograficznymi.
No i tyle mieliśy w planie na ten dzień. Pozostało nam jeszcze przejechać do Bratysławy, gdzie w hotelu Turist mieliśmy wieczorny posiłek i nocleg. Kilka osób dysponujących większym zasobem sił przeszło jeszcze po kolacji na bratysławskie stare miasto.
W sobotę po śniadaniu wyjechaliśmy znów do Wiednia. Ten dzień zaczęliśmy od Kahlenbergu.
W kościele św Józefa ks. rektor Roman Krekora CR wspaniale naświetlił nam znaczenie wiedeńskiego zwycięstwa Jana III Sobieskiego dla historii Polski, Europy i całego chrześcijaństwa.
Po chwili modlitwy i skupienia w kościele przeszliśmy na taras widokowy. Niestety mgła zalegająca nad Wiedniem znacznie utrudniła podziwianie panoramy miasta. Niektórzy próbowali wyostrzyć sobie wzrok przy pomocy lampki miejscowego wina ale nie jestem pewien, czy to poskutkowało.
Z Kahlenbergu zjechaliśmy do centrum. Na Placu Marii Teresy wysiedliśmy z autokaru i ruszyliśmy na spacer po najpiękniejszej, najstarszej części miasta.
Ringiem doszliśmy do budynku Parlamentu, potem podziwialiśmy wiedeński Ratusz, Teatr Dworski, Park Ludowy z pomnikiem cesarzowej Elżbiety (Sisi). Na Placu Bohaterów przeszliśmy między stoiskami z kiełbaskami, piwem, pieczonymi kasztanami i stanowiskami armii austriackiej. Wszystko to i jeszcze więcej zostało przygotowane z okazji nadchodzącego święta narodowego Austrii (26 października 1955 roku Rada Narodowa Austrii podpisała układ państwowy dotyczący neutralności i niezależności Austrii) i już weszliśmy na teren Hofburgu.
A tu mieliśmy w planie zwiedzenie skarbca. W kilunastu komnatach są tu prezentowane bogate skarby królewskie, cesarskie (m. in. korony, berła, jabłka, płaszcze koronacyjne), dziedzictwo burgundzkie, skarby sakralne (m in chusta św Weroniki). Przedmioty te zachwycają misterną robotą, bogactwem, przy tym mają kolosalną wartość historyczną.
Po wyjściu ze skarbca przeszliśmy przez dziedziniec Szwajcarski, Plac w Burgu, bramę św Michała na Plac św Michała i dalej ulicą Kohlmarkt (tu na jednej z kamienic tablica upamiętniająca pobyt Fryderyka Chopina) i Graben na Plac św Szczepana (Stephansplatz). No i tu należało nam się trochę oddechu, czyli – czas wolny. Ktoś chciał zjeść koniecznie kawałek tortu Sachera, ktoś inny tradycyjny Wiener Schnitzel, ktoś jeszcze – napić się kawy, ale i tak najpopularniejszy był Mc Donald. Ale warto było również wejść do katedry, bo właśnie rozpoczynała się msza św z piękną oprawą muzyczną (organy, chór, orkiestra).
Po ponownym zebraniu się ruszyliśmy podziwiać kolejne cuda i dziwy Wiednia.
Między innymi zatrzymaliśmy się przed kościołem Kapucynów, obok którego w krypcie spoczywają doczesne szczątki Habsburgów. Nieco dalej podziwialiśmy budynek słynnej Opery Wiedeńskiej.
Jeszcze tylko przejście przez Ogród Dworski (Burggarten), niestety fragmentami w remoncie, więc pomniki Franciszka Józefa i Wolfganga Amadeusza Mozarta obejrzeliśmy z pewnego oddalenia – i już wkrótce jesteśmy znów przed Marią Teresą, gdzie czekał już na nas Wiesiek ze swoją maszyną.
Zrobiła się już pora wyjazdowa, ruszyliśmy więc w kierunku Bratysławy.
Tym razem jednak zboczyliśmy z utartych szlaków, czyli autostrady, żeby zajrzeć w okolice miejscowości Petronell, gdzie są odkopane pozostałości ważnego niegdyś i dużego (mieszkało tu do 50 tys mieszkańców) miasta rzymskiego Carnuntum. Obejrzeliśmy pozostałości amfiteatru i łuku triumfalnego.
I to już był naprawdę ostatni punkt programu krajoznawczego na ten dzień. Pozostało tylko wrócić do Bratysławy (po drodze podziwialiśmy pięknie prezentującą się na wzgórzu, oświetloną sylwetkę zamku bratysławskiego), zjeść kolację i … wolne.
Niedzielę zaczęliśmy od przejazdu do Devina. Teraz jest to odległe przedmieście Bratysławy, a kiedyś był to ważny punkt obronny u styku Dunaju i Morawy. Najstarsze odkryte tu przez archeologów ślady osadnictwa związane są z młodszą epoką kamienia. Początki współczesnego zamku pochodzą z XIII wieku. Zamek na wyniosłej skale nad dwoma rzekami, należał przez setki lat do kolejnych możnych rodów (najdłużej do Palffych). W 1809 roku wysadzony przez wojska napoleońskie pozostaje w ruinie. Od połowy XIX wieku ruiny były obiektem zainteresowania Słowaków, szukających pamiątek osadnictwa słowiańskiego z okresu przed opanowaniem tych terenów przez Madziarów. Twórca literackiego języka słowackiego Ludovit Stur bywał tu często ze swoimi uczniami, by budzić w nich słowacką świadomość narodową.
W okresie słusznie minionego ustroju ruiny zamku były świadkiem prób ucieczek do lepszego (austriackiego, zachodniego) świata. Pod murami zamku, na brzegu Morawy stoi teraz symboliczny pomnik tych, którzy zginęli podejmując takie próby.
Z Devina przejechaliśmy do centrum Bratysławy a konkretnie – pod bratysławski zamek.
Również to miejsce było zasiedlone i wykorzystywane do obrony od bardzo dawna. Obecny kształt zamku pochodzi głównie z czasów Marii Teresy, kiedy Bratysława (wtedy nosząca nazwę Pressburg) była ważnym miastem monarchii habsburskiej. Tu koronowani byli królowie węgierscy, także Maria Teresa. Obecnie zamek jest siedzibą Muzeum Miasta Bratysławy.
Po wyjściu z zamku bramami Leopolda i Władysławowską zeszliśmy przez podegrodzie na Plac Rybny, gdzie w roku 1967 zburzono synagogę a obecnie znjduje się ściana pamięci i pomnik ofiar Holokaustu.
Kolejnym ważnym obiektem na naszej drodze była katedra św Marciana – przez ponad 300 lat kościół koronacyjny królów Węgier. Ta gotycka budowla zawiera w swoim wnętrzu kilka ciekawych elementów: figurę św Marcina, kaplicę św Jana Jałmużnika, XIX-wieczne witraże, malowany na ścianie wykaz koronowanych w katedrze królów i królowych węgierskich …
Uliczkami starego miasta, obok gotyckiego kościoła klarysek (z przepiękną wieżą) doszliśmy do Bramy Michała, potem przez Plac Franciszkański (kościół franciszkanów jest najstarszym w Bratysławie) na Rynek (Hlavni Namestie). Tu obejrzeliśmy stary Ratusz (XIII wiek) i po przejściu przez jego dziedziniec wyszliśmy na Plac Prymasowski, gdzie znajdują się dwa okazałe budynki mieszczące obecnie władze miasta. W jednym z nich, dawnym Pałacu Prymasowskim obejrzeliśmy ciekawą Salę Zwierciadlaną i kilka komnat z ekspozycją malarstwa i unikalnych XVII – wiecznych angielskich tapiserii z królewskiej manufaktury w Mortlake.
Dalej nasz spracer wiódł malowniczymi wąskimi uliczkami starówki na Plac Hvezdoslava. Ten długi plac a właściwie szeroka aleja ciągnąca się od Słowackiego Teatru Narodowego do Placu Rybnego (dawniej były tu mury miejskie i fosa) jest najelegantszym deptakiem Bratysławy. To tu mieści się Hotel Carlton, ambasady USA, Niemiec i Republik Czeskiej. Na placu wciąż coś się dzieje: odbywają się festyny, koncerty ludowe i nie tylko, prezentowane są czasowe wystawy plenerowe rzeźby, występują artyści (czasem całkiem dobrzy) grający za kilka groszy dla uciechy publiki. Spacerujący tu liczni turyści mogą dla odpoczynku usiąść w jednym z wielu otwartych tu barów i restauracji.
Te wszystkie atrakcje i przebyta droga (bratysławska starówka nie jest zbyt rozległa, ale jednak kilka kilometrów można po niej przejść) sprawiły, że poczuliśmy nieodpartą potrzebę przerwy w spacerze – na kawę, jakiś miejscowy specjał (na przykład pieczony karczek z knedlikami i kapustą plus piwo – 9,60 EUR) czy choćby bułę z mielonym w Mc Donaldzie.
Po posileniu się było jeszcze trochę czasu na indywidualne penetrowanie uliczek i zaułków Bratysławy.
Mnie skusił Modry Kościółek – zlokalizowany w pewnym oddaleniu od starówki kościół św Elżbiety Węgierskiej z 1913 roku. Niewielki, z dominującą w sylwetce wieżą, pokryty na zewnątrz majoliką i mozaiką w kolorze błękitnym jest najpiękniejszą budowlą secesyjną w mieście. Po prostu perełka.
Potem jeszcze zostało mi dość czasu na dojście do jedynej działającej w Bratysławie synagogi (zbudowana w latach 1923-1926 w stylu kubizmu). Miałem nawet szczęście, bo na dziedzińcu byli dwaj przedstawiciele gminy żydowskiej, którzy umożliwili mi obejrzenie wnętrza i zaprosili z turystami na następne odwiedziny (synagoga i muzeum gminy żydowskiej są udostępnione do zwiedzania od 20 maja do 10 października w piątki 13,00-16,00 i niedziele 10,00 – 13,00, za wyjątkiem świąt żydowskich).
Po zebraniu się na Rynku przeszliśmy na nabrzeże Dunaju, gdzie wkrótce podjechał kierowany przez niezawodnego Wieśka pojazd. Wsiedliśmy na pokład, pożegnaliśmy Bratysławę i ruszyliśmy do domu.
Z niezbędnymi przystankami wynikającymi z przepisów o czasie pracy kierowców oraz pojemności naszych pęcherzy dojechaliśmy do Chrzanowa szybciej niż się spodziewaliśmy (jednak drogi na Słowacji a i w Polsce są coraz lepsze a Wiesiek zna swój fach).
Na koniec trzeba stwierdzić, że pogoda była nienajgorsza: nie padał na nas deszcz, chłód dało się wytrzymać, chwilami było nawet słonecznie. Program był ciekawy i urozmaicony. Wysiadaliśmy w Chrzanowie zadowoleni ze spędzonych intensywnie i bardzo ciekawie trzech dni.

KP


Wiedeń i Bratysława – 24 – 26 października 2014 – inne spojrzenie


Wycieczka zainicjowana przez nasze Koło, gdyż Wiedeń wywołuje u nas uczucia raczej sympatyczne, a historia nieraz wybierała Wiedeń na miejsce swych najważniejszych wydarzeń, również związanych z naszą Ojczyzną – od odsieczy wiedeńskiej – poprzez zabór austriacki – po wydarzenia pokojowe XX wieku. Na pozytywne uczucia wpływa również postać „starego safanduły” Cesarza Franciszka Józefa I i jego żony, słynnej Sisi. Bratysława znalazła się na trasie, a koszt noclegu jest tu niższy. Jednak jest to również stolica państwa.
W wycieczce wzięło udział 37 osób, pogoda nie obiecywała zbyt wiele, ale w sumie było dobrze. Tylko ta mgła w Wiedniu zasłoniła panoramę miasta ze wzgórza Kahlenberg. Ale to potem.
Zwiedzanie Wiednia rozpoczęliśmy od zespołu parkowo – pałacowego Belweder – dziś ten XVIIII-wieczny kompleks mieszkalno-reprezentacyjny mieści galerię sztuki. Spacer po parku i przejście do letniej rezydencji Habsburgów – pałacu Schonbrunn. W pałacu spotkanie z postaciami znanymi z historii, również polskiej, Maria Teresa, Franciszek Józef, jego żona, piękna długowłosa cesarzowa Sisi i oczywiście inni. Z jednej strony bogactwo i blichtr, a z drugiej strony zwykłe ludzkie słabostki i dramaty. Wielkie wrażenie robią ogrody zespołu pałacowego Schonbrunn łącznie ze wspaniałą fontanną i słynną Gloriettą. Ale czasu na jej „zaliczenie” było mało. Niektórzy zdążyli. I dygresja – jak tu musi być pięknie przy pełnej, soczystej, rozkwieconej zieleni lata i w jego słońcu. W trakcie zwiedzania przypominało mi się niekiedy moje dzieciństwo i opowiadania Ojca o Cesarzu (mój ojciec urodził się w 1904 roku i tamte czasy, łącznie z I w.ś. pamiętał z własnych, również wojennych (!) przeżyć, ale to inny temat).
Po zwiedzeniu Schoenbrunnu skierowaliśmy się ku kolejnej atrakcji Wiednia, tym razem bardziej współczesnej: Hundertwasserhaus. Ten blok komunalny zaprojektował najbardziej rozpoznawalny wiedeński malarz i architekt XX wieku Friedensreich Regentag Dunkelbunt Hundertwasser (właściwie Friedrich Stowasser – 1928 – 2000). Niechęć artysty do linii prostej przypomina Antonio Gaudiego z jego katalońskim modernizmem. Podobnie i tu połączenie bogatej kolorystyki i nawiązywanie do przyrody daje bardzo oryginalne efekty i budzi mieszane uczucia. Ale budzi, dlatego wszyscy rzucili się do „wściekłego” fotografowania krzywizn – nierównej, wyboistej ulicy, pokrzywionych „pijanych” budynków z kakofonią kolorów i roślinami w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Ale już zupełnie inaczej jest odbierane takie architektoniczne rozwiązanie w zastosowaniu do elementów potężnej spalarni śmieci blisko centrum Wiednia.
Potem przejazd do Bratysławy, nocleg, a następny dzień rozpoczynamy od wzgórza Kahlenbergu, gdzie mieści się polski kościół p.w. św. Józefa. W tym kościele modlił się przed bitwą król Jan III Sobieski. O historii kościoła, od 1906 roku prowadzonego przez polskich księży zmartwychwstańców, w izbie upamiętniającej polskie zwycięstwo w Odsieczy Wiedeńskiej opowiadał nam ks. rektor Roman Krekor. Na kościele dwie tablice pamiątkowe – jedna poświęcona polskiemu królowi, druga – poświęcona polskiemu papieżowi Janowi Pawłowi II, który w 1983 roku złożył tu wizytę w 300-rocznice słynnego zwycięstwa, które miało bezpośredni wpływ na historię Europy i chrześcijaństwa.
Jak już wspomniałem mgła uniemożliwiła podziwianie panoramy miasta, podobno najpiękniejsza z miejscowego tarasu widokowego. Czyżby trzeba tu jeszcze przyjechać (jeszcze jeden powód do powrotu)?
Powrót do centrum miasta. Spacer po najpiękniejszej, najstarszej części miasta – od Placu Marii Teresy ulicą/prospektem Ring do budynku Parlamentu, obok wiedeńskiego Ratusza [cały we flagach, przygotowanie do święta narodowego – 26 października 1955 roku Rada Narodowa Austrii podpisała układ państwowy dotyczący neutralności i niezależności Austrii], Teatru Dworskiego do Parku Ludowego ze skromnym pomnikiem cesarzowej Elżbiety (Sisi). Przejście pomiędzy wszelkiego rodzaju straganami (święto!) i kierujemy się do Hofburgu.
Zwiedzanie skarbca cesarsko-królewskiego (ach!, te westchnienia kobiet) z koronami, berłami, jabłkami, płaszczami etc. etc. oraz skarbami sakralnymi (m in chusta św. Weroniki). Misterna robota, bogactwo, kolosalna wartość artystyczna, historyczna i materialna. I jeszcze Muzeum Cesarzowej Sisi – przekazujące złożony obraz cesarzowej Elżbiety z licznymi, po części bardzo osobistymi eksponatami, ciekawszymi od informacji na oficjalnych i prywatnych obrazach tej wyjątkowej kobiety. Tu legenda Sisi staje się namacalna, a pomysłowo zaprojektowany wyświetlacz rzuca światło na tajemnicę otaczającą osobowość tej fascynującej kobiety.
Po wyjściu ze skarbca przeszliśmy na Plac Św. Szczepana do katedry wiedeńskiej (przy ulicy Kohlmarkt na jednej z kamienic tablica upamiętniająca pobyt Fryderyka Chopina). Zwiedzanie katedry było utrudnione z uwagi na wydzielenie miejsca pod mający się akurat rozpocząć koncert organowy za wstępami lub zaproszeniami.
Po przerwie idziemy dalej podziwiać Wiedeń – kościół Kapucynów, obok którego w krypcie spoczywają doczesne szczątki Habsburgów, budynek słynnej z koncertów Opery Wiedeńskiej, przejście przez Ogród Dworski (Burggarten), niestety fragmentami w remoncie, więc pomniki Franciszka Józefa i Wolfganga Amadeusza Mozarta obejrzeliśmy z pewnego oddalenia – i powrót na Plac Marii Teresy.
Pora już późna, a więc czas na pożegnanie się z Wiedniem – a raczej do zobaczenia o innej porze roku!
W drodze do Bratysławy zboczyliśmy z utartych szlaków (były problemy), żeby zajrzeć w okolice miejscowości Petronell, gdzie odkopano pozostałości ważnego niegdyś i dużego miasta rzymskiego Carnuntum (ponoć liczyło ok. 50 tys. mieszkańców). Był to główny punkt naddunajskich umocnień rzymskich od Wiednia (Vindobony) w kierunku Budapesztu, a nawet stolicą Górnej Panonii. Nawet Marek Aureliusz mieszkał tu w latach 172 – 175. Zniszczone w IV wieku zostało później rozgrabione i służyło jako źródło materiałów budowlanych. Toteż zawołanie jednego z uczestników o 20 wiekach spoglądających na nas było bardzo bliskie prawdy. Obejrzeliśmy pozostałości amfiteatru i łuku triumfalnego, a współczesny wiatr (wcale nie historii) dowiał nam solidnie.
Późnowieczorny powrót do Bratysławy pozwolił na ponadprogramowe podziwianie rozświetlonej sylwetki bratysławskiego zamku.
Niedzielny program rozpoczęło zwiedzanie Devina. Chyba niewielu zetknęło się z tą nazwą, a miejscem to już w ogóle. A niedługo po nas prezydent Komorowski składał kwiaty pod znajdującym się tam, na brzegu Morawy pod murami zamku, pomnikiem ofiar prób ucieczek „na zachód”, do Austrii, do lepszego zachodniego świata. Pod murami zamku, na brzegu Morawy stoi teraz symboliczny pomnik tych, którzy zginęli podejmując takie próby.
Teraz jest to odległe przedmieście Bratysławy, a kiedyś był to ważny punkt obronny u styku Dunaju i Morawy. Zamek Devin znajduje się na wyniosłej skale nad dwoma rzekami, przez setki lat należał do kolejnych możnych rodów (najdłużej do Palffych) i nigdy nie został zdobyty. Wśród właścicieli wymienia się również Stefana Batorego, który miał otrzymać zamek od króla Węgier jako darowiznę. Zniszczony w 1809 roku przez wycofujące się wojska napoleońskie. W XIX wieku ruiny stały się obiektem zainteresowania Słowaków, a twórca literackiego języka słowackiego Ludovit Stur bywał tu często ze swoimi uczniami, by budzić w nich słowacką świadomość narodową.
Przejazd do centrum Bratysławy pod bratysławski zamek. Obecny kształt zamku pochodzi z czasów Marii Teresy, kiedy Bratysława (wtedy Pressburg) była ważnym miastem monarchii habsburskiej. Tu koronowani byli królowie węgierscy, także Maria Teresa. Obecnie zamek jest siedzibą Muzeum Miasta Bratysławy. Na zamku nie ma co specjalnie zwiedzać, znacznie ciekawszy jest jego exterior niż interior.
Ruszyliśmy zatem na miasto – Plac Rybny, gotycka katedra św. Marcina – przez ponad 300 lat kościół koronacyjny królów Węgier (z koroną na czubku wieży), gotycki kościół klarysek (z przepiękną wieżą), Brama Michalska, przez Plac Franciszkański (kościół franciszkanów jest najstarszym w Bratysławie) na Rynek (Hlavni Namestie). Atrakcją turystyczną jest tu Stary Ratusz (XIII wiek) z barokowa wieżą i renesansowym krużgankiem oraz Plac Prymasowski z klasycystycznym pałacem prymasowskim (XVIII w.), gdzie znalazły swoją siedzibę obecne władze miasta. Z wieży Ratusza czasami słychać dźwięki różnych melodii, a po zmroku tańce laserów. W dawnym Pałacu Prymasowskim obejrzeliśmy Salę Lustrzaną, gdzie w 1805 roku podpisano pokój preszburski między cesarzem Francuzów i królem Włoch Napoleonem a cesarzem Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, a także kilka komnat z ekspozycją malarstwa i unikalnymi XVII – wiecznymi angielskimi tapiseriami.
Dalej wąskimi uliczkami starówki na Plac Hvezdoslava. Ten długi plac, a właściwie szeroka aleja ciągnąca się od Słowackiego Teatru Narodowego do Placu Rybnego (dawniej były tu mury miejskie i fosa) jest głównym deptakiem Bratysławy – tu mieści się Hotel Carlton, ambasady USA, Niemiec i Republik Czeskiej. Plac wciąż tętni życiem – festyny, koncerty ludowe i nie tylko, prezentowane są wystawy czasowe, plenerowe rzeźby, występują artyści (czasem całkiem dobrzy) grający za kilka groszy dla uciechy publiki. Otwarte bary i restauracje zapraszają chętnych.
Jak zwykle najlepszym punktem na zbiórki jest rynek, ale w Bratysławie jest to rynek z renesansowym ratuszem i XVI-wieczną fontanną Rolanda pośrodku (przedstawia cesarza Maksymiliana II). Zawsze jest tu tłoczno i gwarno.
A więc czas wolny, głównie dla wzmocnienia nadwątlonych już sił i zaspokojenia potrzeb witalnych jakimś konkretnym miejscowym rarytasem – może karczek z knedlikami, kapustą i piwem?. Komu co, a z miejscami nie było problemu, restauracyjni „naganiacze” byli wszechobecni.
Po posiłku dalej czas wolny na indywidualne spacery i zakupy w pobliskich uliczkach i zaułkach. Zbiórka, przejście do autobusu i odjazd do domu. A dom chociaż jeszcze daleko, ale już ciągnie. Zadowolone zmęczenie to ciekawy stan ducha. Dziękujemy przewodnikowi (Kazimierz Pudo) i kierowcy (pan Wiesiek) i do zobaczenia na następnej wycieczce!

A.K.


Ziemia chrzanowska i okolice – 13 października 2014


W zasadzie wycieczka pomyślana była jako wewnętrzna dla członków Koła PTTK przy UTW na zakończenie sezonu turystycznego, ale chętni do udziału spoza słuchaczy UTW byli mile widziani. Trasa wycieczki obejmowała zwiedzanie zabytkowego kościoła w Mętkowie, związanego historycznie z papieżem Św. Janem Pawłem II, klasztoru Bernardynów i Muzeum Pożarnictwa w Alwerni oraz zaliczenie Skałek Gaudynowskich w Porębie Żegotach, z zakończeniem przy ognisku, pieczonych ziemniakach i śpiewami u gościnnego Edzia Góreckiego w Porębie Żegotach. Brakło czasu na Skałki, przekładamy je na następny rok, z podobnym zakończeniem.
Była to kolejna wycieczka po naszej „małej ojczyźnie”, którą warto bliżej poznać. To była naprawdę ciekawa wycieczka, a interesującymi przewodnikami byli prości ludzie – kościelny w Mętkowskim kościele, jeden z zakonników w klasztorze oraz strażak w prywatnym (miejscowa OSP) muzeum pożarnictwa.
W Mętkowie znajduje się modrzewiowy kościółek parafialny z XVIII wieku przeniesiony w roku 1973 z Niegowici, gdzie późniejszy kardynał Karol Wojtyła pełnił funkcję wikariusza. Po przeniesieniu kościółka ks. kardynał Karol Wojtyła dokonał poświęcenia kościoła w Mętkowie na chwilę przed wybraniem go na papieża. Wewnątrz kościoła znajdują się trzy barokowe ołtarze. Ołtarz główny poświęcony Matce Boskiej Częstochowskiej, boczny prawy – Sercu Jezusowemu, boczny lewy – św. Annie Samotrzeć. Obok kościoła została dobudowana dzwonnica.
Klasztor w Alwerni powstał w 1616 r. z inicjatywy Krzysztofa Korycińskiego, właściciela pobliskich dóbr. Pierwowzorem klasztoru jest góra La Verna,w Toskanii, na której św. Franciszek często się modlił i pościł, i gdzie w 1224 roku. otrzymał stygmaty. Być może Alwernia zawdzięcza tej górze swą nazwę?
Alwernia jest miejscem kultu obrazu Pana Jezusa „Ecce Homo”, czczonego tu jako ikona Miłosierdzia Bożego. Obraz podarował klasztorowi ks. Jan Franciszek Michlajski, proboszcz z pobliskich Babic. [Obraz ten był niegdyś w skarbcu w Konstantynopolu, skąd dostał się na dwór cesarza niemieckiego Ferdynanda II (1619-1637), który się często przed tym obrazem modlił. W jednej z ciężkich przepraw wojennych zanosił pobożny monarcha gorące modły o zwycięstwo, a gdy wstał od modlitwy, usłyszał słowa: . Po śmierci Ferdynanda obraz ten przeszedł w posiadanie kapelana nadwornego, który darował go radcy węgierskiemu Holló, a ten ofiarował go swojemu przyjacielowi księdzu Michlajskiemu z Lubowli na Spiszu. Ks. Michlajski, poczuwając się do wdzięczności oo. bernardynom w Alwerni, którzy jego ojca w chorobie pielęgnowali, a nawet w grobach swoich pochowali, darował ten obraz klasztorowi, dokąd go w dniu 2 sierpnia 1686 w uroczystej procesyi wprowadzono.] Początkowo był umieszczony w głównym ołtarzu, potem został przeniesiony do nowo wzniesionej kaplicy i ołtarza w 1709 roku. Przybywają tu liczne pielgrzymki z okolicy, zwłaszcza z Górnego ŚląskaOgromną popularnością cieszą się organizowane przy klasztorze od kilkunastu lat misteria bożonarodzeniowe i wielkotygodniowe, oraz pikniki parafialne (tzw. „majówki u bernardynów”).
Małopolskie Muzeum Pożarnictwa w Alwerni powstało 4 maja 1953 roku w dniu świętego Floriana, patrona strażaków, z inicjatywy kpt. Zbigniewa Konrada Gęsikowskiego. Jest to najstarsze, dostępne do zwiedzania, muzeum pożarnictwa w Polsce. W uczestnikach wycieczki ilość, różnorodność, zakres terytorialny i tematyczny oraz oryginalność zgromadzonych eksponatów budziła wręcz zdumienie (pozytywne), a brak wsparcia władz dla zorganizowania lepszego ich eksponowania też zdumienie (negatywne). Znajduje się tu kilkaset eksponatów technicznych, plakaty, afisze i kalendarze. Wyjątkowe są konne wozy strażackie z początku XX wieku, samochody pożarnicze z okresu międzywojennego, sikawki ręczne, motopompy, toporki, hełmy i sztandary. Większość tych cennych eksponatów zostało zebranych jako dary od jednostek strażackich z całej Małopolski, a nierzadko z całego kraju i zagranicy. Ważne miejsce na czele muzeum zajmują kolekcje medali, odznaczeń, plakietek oraz fotografie. W muzealnych gablotach można zobaczyć również zbiory filumenistyczne i filatelistyczne.
Wycieczka zakończyła się „prażonymi po cabańsku” w gościnnych progach Edwarda Góreckiego, w którego pracowni artystycznej można było zobaczyć (i kupić) malarskie i rzeźbiarskie wytwory, jego i jego rodziny . To był naprawdę bardzo mile spędzony dzień. Wielu z nas pierwszy raz zetknęło się z ciekawymi miejscami i wydarzeniami, które miały miejsce, mają lub będą mieć miejsce w najbliższej przyszłości blisko naszego miejsca zamieszkania.

A.K.


Jesienny rajd z Kołem Grodzkim 11.10.2014


Zgodnie z „wieloletnią” tradycją Koła Grodzkiego kilka osób spotkało się na włościach Marysi, by przygotować i zapełnić garnki do pieczonych dla wszystkich uczestników Jesiennego Rajdu. Ponieważ frekwencja dopisała to i przygotowania trzeba było rozpocząć odpowiednio wcześniej. Krojenie i doprawianie do smaku szybko poszło i gotowe kociołki oraz wszelkie przekąski zostały przewiezione na działkę naszych przyjaciół – Marysi i Zdzisława Hudzików. Tam mieliśmy się spotkać, tam miał zakończyć się ten rajd.
Szlak naszej wędrówki zaczął się na przystanku przy ulicy Zielonej, Dołączyliśmy do całej grupy „rajdowców”, by jak najszybciej dotrzeć do tych pyszności.
Autobusem musieliśmy dojechać do Płazy Dolnej. Reszta trasy miała być łatwa i przyjemna – więc została pokonana na piechotę. Najpierw wzdłuż Płazianki, podnóżem Grodziska, podziwiając jesienne krajobrazy Babic i Doliny Wisły. Pogoda dopisała, była idealna na taką wędrówkę. Dlatego też widoki mieliśmy piękne. Pokonaliśmy pewien odcinek drogi do Zagórza, potem przeszliśmy Rezerwat Bukowica, krajobrazowy i leśny rezerwat przyrody na triasowym wzniesieniu zachodniej części Garbu Tenczyńskiego. Atrakcją rezerwatu jest kilkusetmetrowej długości trasowa ściana skalna sięgająca 10 metrów wysokości. Znajdują się w niej liczne otwory niewielkich jaskiń. Wspaniała buczyna i piękne runo leśne, spokój, cisza , słoneczna pogoda oraz bliskość natury – to gwarancja udanego rajdu.
Oczywiście lekkie zmęczenie dało się nam we znaki, dlatego zdecydowaliśmy się odpocząć przy źródełku. Posililiśmy się, uzupełniliśmy poziom płynów w organizmie i ruszyliśmy dalej, ciesząc oczy jesiennymi barwami lasu. Została już niewielka część zaplanowanej trasy do pokonania, przyspieszyliśmy – cały czas myśląc o czekających na nas pieczonych ziemniakach.
I faktycznie, na miejscu już paliło się ognisko, stoły i ławy ustawione czekały na nas. Niestety, na pyszności trzeba było sobie zasłużyć.
Gry, zabawy, konkursy – jak zwykle mnóstwo atrakcji czekało na chętnych. Oczywiście nagrody też były.
A po pysznym poczęstunku tańce przy super muzyce.
Świetna zabawa w gronie członków i sympatyków Koła Grodzkiego, wspaniały poczęstunek, gry i konkursy oraz wszechobecny dobry humor – tak zapamiętamy ten Jesienny Rajd , będący zakończeniem sezonu Koła Grodzkiego.

E.K.


Jałowiec (1111 m npm) 05.10.2014


W góry, w góry, miły bracie …
Tym razem wybraliśmy się pod przewodnictwem Sylwka Biela w Pasmo Jałowieckie, dość rzadko odwiedzane a ciekawe.
Zaczęliśmy w Stryszawie Górnej (przysiółek Matusy), by wkrótce wspiąć się do przysiółka Wsiórz (czyż to nie urocza nazwa ?). Dalej stokami Solniska, Opuśnioka i Kobylej Głowy doszliśmy do Przełęczy Cichej. Tu krótko odpoczęliśmy i ruszyliśmy w kierunku Jałowca. Po osiągnięciu szczytu zatrzymaliśmy się, żeby odetchnąć, wzmocnić się kanapkami, herbatą z termosu i czym tam kto miał i podziwiać panoramę. Niestety, z teoretycznie rozległych widoków tego dnia pokazało się nam niewiele: niedaleki Lachów Groń, grzbiet Babiej Góry z Diablakiem schowanym w chmurach, Mędralowa i kilka bliskich, niewysokich szczytów w tym obrębie. Reszta ginęła w chmurach. Na szczęście nad nami chmury rozeszły się i pokazało się słoneczne niebo, tak więc z przyjemnością posiedzieliśmy tam dłuższą chwilę.
Kolejny etap przejścia doprowadził nas do prywatnego schroniska pod Przełęczą Opaczne. Obiekt jest rozbudowywany i wkrótce będzie mógł przyjąć większą rzeszę gości. Ale i obecnie grupa turystów może tam zjeść, wypić a także przenocować. No więc skorzystaliśmy z oferty kuchni. Z polany obok schroniska rozciąga się niezły widok na wschód, obejmujący obszar pasma Babiogórskiego, Pasma Polic a w oddali Luboń Wielki w Beskidzie Wyspowym. W lepszych warunkach nad przełęczą Lipnicką (Krowiarki) można podziwiać fragment Tatr, ale nam nie dane było, bo chmury zalegały nad znaczną częścią Beskidów. Nad nami jednak niebo było czyste, świeciło Słońce, tak więc odpoczynek w tym miejscu był bardzo przyjemny.
Kiedy nadszedł czas, ruszyliśmy dalej. Doszliśmy do Przełęczy Kolędówki i z niej rozpoczęliśmy zejście z grzbietu w dolinę Stryszawki. Po drodze Staszek zebrał kilka ładnych kani. Gdyby wejść głębiej w las, na pewno można by tego dnia znaleźć sporo grzybów. Ale my nie mieliśmy zbyt wiele czasu, więc zostawiliśmy grzyby w spokoju.
Już blisko dna doliny zatrzymaliśmy się obok Pomnika Wdzięczności dla Prymasa Wyszyńskiego i Jana Pawła II. Nieco niżej jest klasztor ss Zmartwychwstanek, gdzie w latach 1960-67 lipcowe wakacje spędzał kardynał Stefan Wyszyński i często odwiedzał go tu biskup Karol Wojtyła.
No i już za chwilę byliśmy przy busie, który wkrótce zabrał nas w drogę powrotną do Chrzanowa.
Wycieczka była bardzo przyjemna. Pogoda dopisała, choć chmury ograniczały podziwianie rozległych widoków. Trasa niezbyt męcząca i tylko, po niedawnych deszczach, dość błotnista.
W sumie wróciliśmy do domów bardzo zadowoleni z przyjemnie spędzonego dnia.

KP


Podsumowanie sezonu Koła Fablok Ponikiew – „Ptysiowo” 04.10.2014


Tradycyjna impreza podsumowująca sezon turystyczny Koła PTTK Fablok odbyła się ponownie w Beskidzie Małym.
Ekipa organizatorów już od wielu dni pracowała nad przygotowaniem imprezy a w sobotę rano udała się do Ponikwi, gdzie Ptyś od kilku lat zaprasza nas na swoje włościa.
Zasadnicza grupa uczestników imprezy autokarem dojechała do Gorzenia Górnego, skąd rozpoczynała się piesza część wycieczki.
Jednak przed wyjściem na trasę czekał nas jeszcze bardzo ciekawy punkt programu – zwiedzanie muzeum Emila Zegadłowicza. W dworku, będącym od XIX w własnością rodziny, staraniem żony i córek artysty urządzono po wojnie zrazu skromne, teraz znacznie powiększone muzeum prezentujące pamiątki po jednym z najwybitniejszych pisarzy polskich okresu międzywojennego a także zachowaną po zawierusze wojennej część jego wspaniałej kolekcji dzieł współczesnej mu sztuki polskiej. Emil Zegadłowicz, znany przede wszystkim jako pisarz, był także wykształconym i zaangażowanym znawcą i kolekcjonerem sztuki promującym wielu młodych polskich twórców oraz odkrywcą wybitnego samorodnego talentu rzeźbiarza ludowego – Jędrzeja Wowry.
Po zwiedzeniu muzeum ruszyliśmy na trasę. Przez Iłowiec i Łysą Górę przeszliśmy do Ponikwi. Niestety, dość nisko zalegające chmury ograniczały w znacznym stopniu widoczność, tak, że nawet z nielicznych na trasie polan nie dało się podziwiać rozległych panoram. Ale nie padał deszcz, jesiennie przebarwione liście drzew stanowiły piękną oprawę leśnych duktów, podejścia nie były zanadto męczące, więc przejście trasy stanowiło sporą przyjemność. A po przejściu trasy czekały na nas atrakcje przygotowane przez zarząd koła.
Zaczęło się od posilenia się bigosem przygotowanym przez samego gospodarza. Widać było, że Ptyś zna się nie tylko na cukiernictwie, bo i bigos w jego wykonaniu był znakomity.
Kiedy już trochę się wzocniliśmy i odpoczęliśmy po przejściu prezeska Irenka oficjalnie powitała przybyłych i podsumowała osiągnięcia Koła (kto ciekaw niech zajrzy do prowadzonej na bieżąco kroniki).
No i już nadszedł czas na gry i zabawy. Były konkursy: rzuty lotkami do tarczy, rzuty kółkami na kołeczki, rzut patelnią na odległość, przechodzenie pod nisko zawieszoną poprzeczką, jedzenie zawieszonej na sznurku kiełbasy (bez pomocy rąk), tańce z balonami, konkurs krajoznawczy, bieg z jajkiem. Śmiechu było co nie miara. W międzyczasie można było jeszcze upiec kiełbaskę na ognisku, popróbować wspaniałych wyrobów cukierniczych firmy „Ptyś”, zjeść pajdę ze smalcem (moze dwie, góra cy), wypić kawę, herbatę no i jeszcze coś, ale o tym sza, jedną małą rzecz, tra la la la la. Świetna zabawa w doborowym towarzystwie, liczne smakołyki i napoje sprawiły, że humory dopisywały. Niestety wszystko ma swój koniec i my również musieliśmy zakończyć imprezę.
Wróciliśmy do domów przekonani, że mimo upadku Fabloku (fabryki) koło PTTK Fablok ma się dobrze i nadal potrafi organizować znakomite imprezy turystyczne, integrować ludzi, stworzyć atmosferę zachęcającą do wspólnego działania.

KP


Tatry – Przełęcz Bobrowiecka (1663 m npm) 28.09.2014


Wiemy o tym, że warto odwiedzać Tatry we wrześniu i październiku. Są one atrakcyjne zawsze, ale w tym okresie – znacznie mniej zatłoczone niż latem, pogoda zwykle pewniejsza, nadchodzące tchnienie jesieni dodaje uroku.
Tak więc w ostatnią niedzielę września wybraliśmy się w Tatry Zachodnie.
Janusz zaproponował ciekawą trasę, prognozy pogody były niezłe – z ochotą wsiedliśmy rano do busa, który powiózł nas na Siwą Polanę.
Tam, po dopełnieniu obowiązku opłaty za wstęp większość grupy poczekała na kolejkę, jedna osoba pożyczyła rower a dwóch spragnionych chodzenia ruszyło doliną pieszo. Tak, czy inaczej pokonując dolinę podziwialiśmy ukazujące się coraz nowe szczyty, w wyższych partiach okryte warstewką świeżego śniegu.
Wszyscy dość szybko i sprawnie dotarli do schroniska na Polanie Chochołowskiej, gdzie wypadało chwilę odpocząć. Był czas na drugie (dla niektórych pierwsze) śniadanie, kawę, herbatę, czy na co tam kto miał ochotę i co niósł w plecaku.
Po dopoczynku ruszyliśmy wreszcie konkretnie w góry szlakiem w kierunku Grzesia, potem niedawno wyznakowanym łącznikiem do Przełęczy Bobrowieckiej. Tam dość niezauważenie przekroczyliśmy granicę państwa (po co ktoś wymyślił granice, bez nich jest tak wygodnie !) i schodziliśmy na Słowację.
Jeden nieuważny turysta skręcił z wyznaczonego szlaku w prawo i nie zauważając tablic z zakazami i szlabanów poszedł na Bobrowiec, ścieżką do niedawna oficjalnie oznakowaną a dziś wykorzystywaną tylko przez takich niesfornych. Podchodząc na szczyt Bobrowca (skąd widoki są przednie) spotkał kilkoro Słowaków podążających w przeciwnym kierunku a potem towarzyszyło mu już tylko Słońce, wiatr i tatrzańska przyroda.
Grupa zeszła przez Umarłą Przełęcz do Doliny Juraniowej. Ścieżka wiedzie tu przez Cieśniawy – wspaniały kanion wyżłobiony przez potok, gdzie podziwiać można ślady istniejącej sto kilkadziesiąt lat temu drogi służącej do wywozu rudy żelaza wydobywanej w sercu gór.
Potem jeszcze kilometr, moze dwa, góra cy i już doszliśmy do Orawic. A tam, jak wiadomo, jest kolejna atrakcja – baseny termalne. Za jedyne 5 EUR można tam (na teren starych basenów) wejść i moczyć się do woli w ciepłej wodzie mineralnej. Po kilku godzinach chodzenia po górach tego nam było trzeba. Dwie godziny w wodzie (z przerwami, oczywiście) przywróciły nam siły.
No i już trzeba było wracać do domu.
Dzień minął szybko, może zbyt szybko ale pozostawił po sobie bardzo miłe wspomnienia – pięknych, majestatycznych gór, łagodnie przygrzewającego jesiennego Słońca, rozkosznych wód w basenie. Czyż nie lepiej tak spędzić niedzielę niż wycierać fotel przed telewizorem ?

KP


Chorwacja 5-14.09.2014


Kolejną wycieczkę krajoznawczo – wypoczynkową zorganizowaliśmy w północne rejony Chorwacji. Znów zapisał się komplet uczestników – w piątkowy wieczór wyjechało nas 51 osób, w tym pilot Kazimierz i dwóch kierowców: Jurek i Włodek.
Po nocnej podróży w sobotę dojechaliśmy do miejscowośc Postojna w Słowenii. Jest tam najbardziej chyba znana i popularna atrakcja tego niewielkiego (20 tys km2, 2 mln mieszkańców) państwa: Jaskinia Postojna. Zwiedziliśmy ją i zachwyciliśmy się. Spośród wielu pięknych jaskiń krasowych, które można zwiedzić w różnych krajach wyróżnia się Postojna rozmiarem. Udostępniono tu do zwiedzania około 5 km korytarzy, sal, galerii, przy czym połowę tej trasy pokonuje się jedyną w swoim rodzaju kolejką. W części jaskini pokonywanej pieszo można podziwiać wspaniałą szatę naciekową o bogatych kształtach i różnorodnym zabarwieniu. Specjalną atrakcją jaskini jest żyjący tylko w niej odmieniec jaskiniowy zwany wśród miejscowej ludności „ludzką rybką” – można go oglądać w akwarium ustawionym w jednej z komór. Podziwianie tego wszystkiego kosztuje, co prawda, niemało (20 EUR + 2 za audioguida), ale warto, tym bardziej, że zwiedzanie jest dobrze zorganizowane i przygotowane (m.in. audioguide z tekstami po polsku).
W pobliżu jaskini jest jeszcze Predjamski Hrad – zamek zbudowany częściowo w wielkiej grocie. Tam też warto podjechać, żeby go zobaczyć. Mieliśmy zbyt mało czasu, więc obejrzeliśmy go tylko z zewnątrz.
No i pozostało nam jeszcze około 100 km do naszej bazy w Njivicach, na wyspie Krk. Dojechaliśmy tam, zakwaterowaliśmy się w hotelu Adria należącym do dużego zespołu hotelowo – wypoczynkowego i mieliśmy trochę czasu na pierwszy kontakt z Adriatykiem.
Plaże w Njivicach, jak prawie wszędzie w Chorwacji są kamieniste, skaliste lub betonowe, czyli dla Polaków, przyzwyczajonych do nadbałtyckich piasków – niezbyt atrakcyjne, ale za to Adriatyk jest znacznie cieplejszy. Tak więc trzeba było wejść do wody i popływać.
A potem nadszedł czas na kolację. I tu spotkało nas oszołomienie. Kolacje, podobnie zresztą jak śniadania serwowane są w hotelu Biały Kamyk w postaci bufetu z niesamowicie bogatym i różnorodnym menu: począwszy od dwóch zup do wyboru poprzez różne mięsa, ryby, ciekawe potrawy wegetariańskie, bogatą gamę dodatków, warzyw i surówek aż po desery: kompot, kilka rodzajów ciastek, owoce, dwa rodzaje lodów. I każdego dnia menu było nieco inne. Po prostu orgia smaków. Trzeba było wielkiej siły woli, żeby nie przesadzić i nie popaść w obżarstwo.
Po tak obfitym posiłku trzeba było wybrać się na spacer. Jak w każdej nadmorskiej miejscowości również w Njivicach można spacerować wzdłuż wybrzeża morskiego podziwiając położoną za wodą Istrię, światła Rijeki i wyspę Cres. Oczywiście są tu również liczne bary i restauracje, kuszące smakołykami, ale na nas to nie działało. Właściwie tylko napoje mogły liczyć na nasze zainteresowanie a i to w ograniczonym zakresie, bo po długiej podróży i ostatniej nocy spędzonej w autokarze chyba wszystkim zależało głównie na odpoczynku.
W niedzielę mieliśmy dzień do własnej dyspozycji. Korzystając z pięknej, słonecznej pogody uczestnicy wycieczki kąpali się w morzu, wystawiali ciała do słońca, spacerowali po Njivicach.
Ja z Grażyną i Jurkiem wybraliśmy się zaraz po śniadaniu na spacer – wycieczkę pieszą po okolicy. Zamierzaliśmy obejść położone nieopodal jezioro. Niestety, okazało się, że zaznaczony na mapie szlak kolarski nie istnieje w terenie, nie ma nawet ścieżki wokół jeziora a mokradła i gęste krzaki uniemożliwiają przejście „na azymut”. No więc poszliśmy drogami, które są (z kolei nie zaznaczonymi na mapie). Spacer był dość przyjemny. Po przejściu około 10 km doszliśmy do stanowiska archeologicznego w pobliżu miejscowośco Omisalj. Można tam podziwiać odkryte przez archeologów pozostałości forum rzymskiego miasta Fulfinum a obok ruiny wczesnochrześcijańskiej bazyliki Mirine.
Ponieważ było ciepło a zwiedzane zabytki leżały tuż nad zatoką, skorzystałem z możliwości kąpieli.
Potem skierowaliśmy się już w stronę Njivic. Żeby jednak nie iść wzdłuż ruchliwej drogi, skręciliśmy w stronę morza. Po pewnym czasie osiągnęliśmy brzeg i ścieżką na klifie szliśmy w kierunku domu. Jeszcze jeden przystanek z kąpielą w cichej, odludnej zatoczce, jeszcze kilka kilometrów przez las wzdłuż morza, jeszcze przejście przez rejon opanowany przez naturystów (nie ograniczających się do wylegiwania na plaży, ale także spacerujących po lesie) i już jesteśmy w Njivicach. Pogratulowaliśmy sobie pięknego przejścia (szczególnie Grażynie, która nie przyzwyczajona do tak długich tras pieszych – około 25 km – trochę pod koniec narzekała) i zasiedliśmy w barze nad morzem. I znów była okazja do kąpieli a także uzupełnienia płynów.
A wieczorem – obiad, spacer, zajęcia w podgrupach.
Na poniedziałek mieliśmy zaplanowany rejs po Adriatyku – tak zwany fish picnic.
Po śniadaniu przeszliśmy do przystani, gdzie czekał na nas statek Aquarius. Weszliśmy na jego pokład i wkrótce odbiliśmy od brzegu. Kapitan wraz z załogą powitali nas kubkiem ze wzmocnioną colą i skierowali statek w stronę miasteczka Bieli na wyspie Cres. Słońce świeciło, więc można było wystawić blade członki na jego działanie. Atrakcją naszego stateczku były okna zlokalizowane poniżej poziomu wody, umożliwiające podziwianie bogatego życie wodnego.
Po około 1,5 godz dopłynęliśmy do przystani i zeszliśmy na brzeg. Miasteczko Bieli znajduje się na wzgórzu, można do niego podejść w kilkanaście minut lub podjechać turystyczną kolejką. Byli chętni na obie wersje. Na górze znaleźliśmy niewielkie, założone przez Rzymian miasteczko z wąskimi uliczkami, uroczym kościółkiem i ładnymi widokami na Zatokę Kvarner, wyspę Krk i okoliczne góry. Po zrobieniu zdjęć i uzupełnieniu płynów zeszliśmy na plażę, żeby skorzystać z rozkoszy kąpieli w Adriatyku i plażowania. W umówionym czasie wróciliśmy na pokład, gdzie czekał na nas poczęstunek: rybki z surówkami i, oczywiście, lampką wina. A potem – dalszy ciąg plażowania.
Wreszcie nadszedł czas na powrót – znów około 1,5 godz rejs, tym razem w przeciwnym kierunku.
Pogoda dopisała, morze było spokojne, widoki wspaniałe, kąpiel bardzo przyjemna – krótko mówiąc: bardzo udany dzień.
We wtorek po śniadaniu wybraliśmy się do Włoch. Przez Słowenię przejechaliśmy do Triestu, gdzie rozpoczęliśmy od zwiedzenia zamku Miramare. Ta, położona na przedmieściu Triestu rezydencja, zbudowana w II połowie XIX w dla Maksymiliana Habsburga (późniejszego cesarza Meksyku, rozstrzelanego przez rewolucjonistów) obecnie mieści muzeum poświęcone byłym właścicielom, to znaczy Habsburgom i księciu Aosty, późniejszemu wicekrólowi Abisynii.
Pałac, zlokalizowany na wysokim klifie nad morzem, otoczony jest pięknym, rozległym parkiem, na którego zwiedzenie, niestety, nie mieliśmy dość czasu. Musieliśmy się spieszyć, bo w programie mieliśmy kolejną słynną w świecie jaskinię: Grotę Gigante. Dojechaliśmy do niej i wkrótce zeszliśmy w głąb Ziemi. Jaskinia ta słynie z największej komnaty wśród udostępnionych do zwiedzania – wpisanej do księgi rekordów Guinessa. Zwiedzając tę ogromną komnatę o głębokości ponad 100 m trzeba pokonać 500 stopni w dół a potem 500 stopni w górę. W materiałach informacyjnych podano, że wewnątrz komnaty można by zmieścić całą rzymską bazylikę św Piotra. Wspaniałe przygotowanie, oświetlenie sprawia, że jaskinia rzeczywiście robi wrażenie swoim ogromem.
I na koniec programu krajoznawczego tego dnia pozostał nam jeszcze Triest. Niegdyś chluba monarchii Austro-Węgierskiej, 4 w kolejości miasto tego imperium (po Wiedniu, Budapeszcie i Pradze), zachował wiele wspomnień po okresie wpływów Habsburgów. Architektura centrum miasta nawiązuje do wzorów wiedeńskich. Centralny plac miasta otoczony jest wspaniałymi budynkami, służącymi niegdyś urzędom cesarskim a obecnie lokalnej i regionalnej władzy samorządowej. W pewnym oddaleniu od ścisłego centrum można tam zobaczyć pozostałości amfiteatru rzymskiego a wspiąwszy się na wzgórze dochodzi się do zamku i katedry św Giusto. Ale tam doszedłem dość spiesznie sam, bo pozostali uczestnicy wycieczki spędzili czas podziwiając spokojnie uliczki, zaułki i kawiarnie (Triest bywa nazywany włoską stolicą kawy) otaczające plac centralny.
No i już trzeba było wsiadać do autokaru i wracać do Njivic. Kolację zjedliśmy tego dnia nieco później, niż zwykle, ale smakowała, jak zwykle, wspaniale. Ponieważ prognozy na następne dni były niezbyt sprzyjające plażowaniu, z tendencją do pogarszania się pogody, postanowiłem że w środę będziemy mieli kolejny dzień bez zwiedzania – na odpoczynek. Niestety okazało się, że od rana pogoda już była nieciekawa. Ale nie na tyle, żeby nie można się wybrać na spacer. Tak więc mniejsze i większe grupki, zaopatrzone w parasole, peleryny, ale także stroje kąpielowe wybrały się w tym dniu do najbliższej miejscowości położonej na południe – Malinskiej.
Były okresy dość intensywnych opadów ale były także chwile całkiem przyjemne. Tak czy inaczej kąpałem się w tym dniu dwukrotnie: raz w Njivicach przy padającym dość gęsto deszczu (ale deszcz przecież nie przeszkadza, kiedy się jest w wodzie), drugi raz w Malinskiej w znacznie lepszych warunkach, do tego w towarzystwie sporej grupy letników a głównie letniczek z Kaliningradu, zachwyconych, że tu morze tak ciepłe (no pewnie, w porównaniu z Bałtykiem). Malinska jest dość typową miescowością nadmorską z deptakiem wzdłuż wybrzeża, sklepikami, barami, restauracjami. W sumie bez rewelacji, ale dobry cel na dłuższy spacer. Spacer jest dłuższy, bo trzeba jeszcze wrócić. Wracaliśmy inną drogą – nie wygodną leśną, którą doszliśmy do celu a trochę trudniejszą – wzdłuż brzegu, więc chwilami po skałach i korzeniach.
W sumie dzień, choć przy nienajlepszej pogodzie, spędziliśmy dość przyjemnie, w ruchu. I o to chodzi, szczególnie wziąwszy pod uwagę szaleństwo kulinarne, o którym wspominałem a dalej nie piszę o nim, żeby się nie powtarzać.
Na czwartek wypadło nam zwiedzanie Rijeki. Pojechaliśmy tam rano. Niebo było zachmurzone, ale deszcz nie padał. Wysiedliśmy w pobliżu centrum miasta i skierowaliśmy się na wzgórze Trsat z zamkiem i sanktuarium Maryjnym. Po ponad 600 schodach wspięliśmy się do góry. Najpierw obeszliśmy teren sanktuarium, weszliśmy do kościoła a potem poszliśmy na zamek. Warto zadać sobie trud podejścia, bo zamek (budowle obronne stawiano tu jeszcze przed opanowaniem terenu przez Rzymian, początki obecnego są z XIII w, później rozbudowywany) jest ciekawy a widoki z jego murów i wieży są piękne. Niestety, kiedy zeszliśmy, żeby pospacerować po starym centrum, rozpadało się. Urocze Korzo, ciekawe budynki bazaru, piękny budynek Chorwackiego Teatru Narodowego – wszystko to podziwialiśmy spod parasoli, ja osobiście dość pospiesznie, bo przemokłem i wolałem schronić się w autokarze.
Wróciliśmy do Njivic dość wcześnie, na chwilę przestał padać deszcz, więc pojechaliśmy jeszcze (po wysadzeniu przed hotelem tych, którzy mieli już dość zwiedzania pod parasolem) do miasteczka Krk. To najciekawsze miasteczko na wyspie, z pozostałościami murów obronnych (początki z czasów rzymskich), bazyliką o bardzo dawnej historii (obecna z XII w, na pozostałościach VI – wiecznej), wąskimi, pełnymi wdzięku uliczkami. Niestety, kiedy chodziliśmy po tych uliczkach przemieniły się one w rwące potoki – spadł ulewny deszcz. Metoda na to była prosta – zdjąć buty i skarpety i brodzić boso po wodzie.
Po powrocie do Njivic z przyjemnością zjedliśmy ciepły obiad.
Nadszedł piątek a na ten dzień zaplanowaliśmy wycieczkę górską. Naszym celem był Park Narodowy Północnego Velebitu.
Żeby tam dotrzeć, trzeba przejechać blisko 100 km wzdłuż wybrzeża a potem wyjechać na wysokość ponad 1200 m nad poziom morza. Już ten wyjazd jest atrakcją dla turystów z Polski. Autokar wspina się mozolnie wąską drogą pokonując kolejne serpentyny. Raz z lewej, za chwilę z prawej widać stromo opadające zbocze i coraz niżej pozostający Adriatyk. Ktoś o słabych nerwach może tu mieć trudności. Od przełęczy Oltare droga prowadzi już tylko do Parku Narodowego i po niedawnej przebudowie jest całkiem wygodna. Po kilkunastu kilometrach dojechaliśmy do wejścia do Parku, gdzie zlokalizowany jest parking, toaleta i punkt informacyjno – kasowy. Stąd można jechać jeszcze dalej, ale już leśną drogą z nawierzchni z uwalcowanych kamieni. My jednak przybyliśmy tu po to, żeby pochodzić po górach, zostawiliśmy więc autokar i ruszyliśmy pieszo, częściowo oznakowaną ścieżką.
Niestety pogoda znów się popsuła: chmury obniżyły się, albo my wyszliśmy wyżej i ogarnęła nas mgła, która zmieniła się w mżawkę a potem regularny deszcz. W pelerynach, pod parasolami doszliśmy do schroniska Zaviżan. Można tam usiąść pod dachem, wypić herbatę, skorzystać z toalety, czyli zaspokoić podstawowe potrzeby turysty w górach. Jednak do naszych współczesnych schronisk, jak choćby na Markowych Szczawinach, na Hali Miziowej czy większości tatrzańskich jest mu bardzo daleko, choć, jak wspomniałem, można do niego dojechać nawet autokarem.
Po krótkim odpoczynku wyszliśmy na zawnątrz, żeby zdobyć widoczny z okien szczyt Velika Kosa – z poziomu schroniska można go raczej nazwać pagórkiem. Na chwilę przestał padać deszcz, mogliśmy podziwiać okoliczne szczyty i nawet widzieliśmy daleko w dole Adriatyk. Jeszcze kilka zdjęc i trzeba schodzić. Półtorej godziny marszu i wsiadamy do autokaru. Jeszcze raz przeżywamy atrakcje związane z podróżą ciasnymi serpentynami wytyczonymi na zboczach masywu Velebit. Potem już zupełnie spokojnie wracamy do Njivic.
Na wycieczkę tę wybrało się 30 osób. Pozostali uczestnicy spędzili ten dzień na miejscu a kilka osób pojechało do Krku, gdzie miały zdecydowanie lepszą pogodę niż my wczoraj.
W sumie wszyscy byli zadowoleni z tego dnia.
Wieczorem spora grupka zebrała się w hallu naszego hotelu, żeby wspólnie spędzić ostatni wieczór w Njivicach.
W sobotę nadszedł czas odjazdu. Kierownictwo hotelu umożliwiło nam pobyt w pokojach do popołudnia (normalnie regulamin nakazuje opuszczenie pokoju do 10,00) mogliśmy więc spokojnie pożegnać Njivice, skorzystać jeszcze raz z kąpieli (pogoda była piękna), plażowania, odwiedzić ostatni raz ulubiony bar pod trzcinowymi parasolami.
Po południu spakowaliśmy się, pożegnaliśmy z hotelem i ruszyliśmy w drogę.
Chcieliśmy jeszcze wieczorem zatrzymać się w stolicy Słowenii – Ljubljanie. Dojechaliśmy tam już po ciemku i mieliśmy trochę kłopotów ze znalezieniem miejsca na parking autokaru. Wysiedliśmy więc na przystanku autobusowym tuż przy starym mieście a nasz autokar odjechał.
Było trochę chłodno, ale bez deszczu. Wąskie uliczki starego miasta były ładnie oświetlone, sporo ludzi spacerowało, korzystało z oferty licznych lokali, na jednym z placów ekipa kręciła film. Obejrzeliśmy ratusz, katedrę św Mikołaja, Trójmoście (trzy mosty nad rzeką Ljubljanicą obok siebie), mieliśmy czas na kawę i indywidualny spacer po niewielkim starym centrum (prawie wszystkie ciekawe obiekty są tam w odległości 10 min marszu od Trójmościa). Wieczorna Ljubljana sprawia przyjemne wrażenie.
Po umówionym czasie wróciliśmy na przystanek autobusowy, ale kierowca Jurek zadzwonił, że coś się dzieje w mieście, ulice są pozamykane i nie mogą do nas dojechać. Wyjaśnił mi, gdzie stoją i musieliśmy tam dojść. Okazało się, że na naszej drodze urządzono duży koncert plenerowy i stąd utrudnienia w ruchu. Po dojściu do autokaru mogliśmy już ruszać w stronę domu.
A po nocnej podróży, w niedzielę mieliśmy jeszcze w planie zwiedzanie Morawskiego Krasu.
Na Morawach przywitała nas nienajlepsza pogoda: było wilgotno i pochmurno, można się było spodziewać lada chwila deszczu. Ale szkoda było opuścić czekające nas atrakcje.
Zaczęliśmy od przepaści Macocha (nazwa związana z legendą o złej macosze, która na dnie skończyła życie) spoglądając w głąb najpierw z tarasu widokowego na jej krawędzi a potem z drugiego, położonego niżej. Potem zeszliśmy na dno Pustego Żlebu i doszliśmy do Jaskini Punkiewnej. Jest to część ogromnego systemu jaskiń wyżłobionych przez rzekę Punkvę. Niestety ze względu na kilkudniowe opady i bardzo wysoki poziom płynacej przez jaskinię rzeki nie było możliwe przepłynięcie jej fragmentu, co jest największą atrakcją zwiedzania. Tak więc tylko przeszliśmy przez korytarze i komory jaskini, doszliśmy na dno przepaści Macocha i wróciliśmy do wyjścia. Szata naciekowa jest ciekawa (szczególnie Anioł zapiera dech w piersiach) ale w porównaniu z Postojną jest to maleństwo. Po wyjściu z jaskini przeszliśmy drogą prowadzącą Pustym Żlebem do Kamiennego Młyna. Po chwili na posiłek mogliśmy już ruszać do Polski.
Droga powrotna minęła szybko, bez przygód. Przed 15,00 wysiadaliśmy w Chrzanowie z autokaru, żegnaliśmy się i umawialiśmy na następny wyjazd do Chorwacji. Bo, mimo nienajlepszej pogody (a w lipcu w Chorwacji mieli jeszcze gorzej) – było pięknie.

KP


Dolinki podkrakowskie – 3 sierpnia 2014


W upalny sierpniowy dzień wybraliśmy się na pieszą wycieczkę szlakiem Podkrakowskich dolinek – od kościoła w Paczółtowicach poprzez dolinę Racławki, wąwóz Stradlina i Zbrza do kamieniołomów w Dębniku. Jak widać na zdjęciach humory dopisały, pogoda dopisała i, co niemniej ważne, dopisał przewodnik – pan Zbyszek Milasz. To naprawdę był popis wyczerpującej wiedzy o terenie, przyrodzie, historii materialnej i kulturowej tego terenu. Do tego wspaniała przyroda, dużo łazikowania przy którym bardzo pomocne okazały się kijki, a także nasza „kijankowa” zaprawa.
Nie mam wystarczających kompetencji do szczegółowego opisywanie przyrody i geologii podkrakowskich dolinek, chętni na pewno zgłębią ją przy pomocy przewodników i internetu. Dla wielu z nas, dla mnie też ważniejszy był spacer na świeżym powietrzu, w miłym towarzystwie oraz zobaczenie miejsca gdzie wydobywany był słynny czarny marmur dębnicki (ołtarze i posadzki m.in. w kościele w Paczółtowicach, sanktuarium w Czernej, posadzki w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie (?!!!) i nie tylko!) było ciekawe i intrygujące. Same wyrobiska też robiły wrażenie – ogromem i .. ciszą porzucenia.
Umówiliśmy się na kontynuowanie zaznajamiania z tym terenem na następny rok. Może Dolina Prądnika?

A.K.


Wielka Fatra z Kołem Grodzkim 1-3 sierpnia 2014


W piątek 1 sierpnia 2014 r. w grupie dwudziestu osób wyruszyliśmy na wycieczkę na Wielka Fatrę na Słowacji. Po burzowej nocy było mglisto i mokro, ale była dopiero 5:30 rano. W podróży większość dosypiała, ale trudno sie dziwić – przecież czekały nas całe trzy dni zdobywania szczytów, które łagodnie mówiąc do najłatwiejszych nie należą.
Kiedy dotarliśmy do granicy Pan kierowca sprawnie załatwił formalności, a potem juz prosto do celu. Około 10:30 powitała nas Turecka – już bardzo słoneczna i gorąca. Jeszcze szybka kawa, która oferował Pan kierowca i przed godzina 11:00 rozpoczęliśmy wspinaczkę na trzeci szczyt Wielkiej Fatry – Kriżną (1574,3m). W głowach mieliśmy słowa przewodnika „życzmy sobie dnia bez burzy”, ale najwyraźniej miało być inaczej.
Powoli wspinaliśmy sie żółtym szlakiem wzdłuż dawnej trasy wyciągu, a słońce paliło coraz bardziej. Łatwo nie było! Niestety za nami podążała burza i jedyne co mogliśmy zrobić, to mieć nadzieje, ze nas ominie. Kiedy dotarliśmy na szlak niebieski okazało sie, że burzowe chmury są juz tez tam dokąd zmierzamy więc było wiadomo, że burza nas nie ominie. Omineły nas niestety widoki, które ma do zaoferowania Kriżna, ale tam na szczycie nikt nie myślał o widokach. To były chwile, które pozostaną w pamięci na bardzo długo. Sceny jak z filmy grozy: pędzące chmury, grzmoty i błyskawice, grad, wiatr i wielkie pragnienie, żeby juz się to skończyło. Schodziliśmy do Hotelu Górskiego w strugach deszczu i płynących potokach, dopiero w okolicach Kralowej Studni burza trochę złagodniała.
W hotelu rozgrzewaliśmy sie gorącą herbatą, inni zupą lub czym kto miał, wylewaliśmy wodę z butów i wykręcaliśmy skarpetki. Większość z nas przemoczona była do suchej nitki. Po odpoczynku około godziny 15.30 ruszyliśmy w drogę do autobusu. Burza ustała, ale cały czas mruczało, a deszcz juz w słabszej formie, ale wracał jeszcze kilkakrotnie. Do busa dotarliśmy przed 18:00. Pan kierowca częstował gorącą herbatką. Po konsumpcji wszyscy w komplecie ruszyliśmy do Blatnicy. Po drodze jeszcze zakupy w Turczańskich Teplicach. Na miejscu doznaliśmy lekkiego rozczarowania, warunki pozostawiały trochę do życzenia, ale przecież mieliśmy tu tylko nocować.
Przewodnik pokazał nam szczyt, który był naszym celem następnego poranka i po spędzeniu wieczoru na wspólnych rozmowach, udaliśmy sie do „izb”.
Następnego dnia prawie cala grupa wyruszyła Dolina Gaderską na Tlstą ( 1373m). Powietrze było świeże i rześkie, szło sie bardzo fajnie. Po około h godzinie dotarliśmy do jaskini Mazarna, a tutaj Pani Marysia (grotołaz) wszystkich chętnych oprowadzała po wnętrzach. Dalsza droga już trochę trudniejsza, ale przebiegła w super atmosferze. Dzisiaj pogoda była wymarzona, około godziny 12:00 zdobyliśmy Tlstą- buty z nóg i dłuższy odpoczynek. Tego dnia czekał na nas jeszcze jeden szczyt – Ostra (1254m). Ponieważ pogoda była bardzo ładna to po emocjonującym podejściu podziwia można było piękne widoki, o jakich dzień wcześniej mogliśmy tylko marzyć. Z Ostrej ruszyliśmy w drogę powrotną do Doliny Blatnickiej. Zejście było dosyć trudne, ale czekały na nas baseny termalne w Turczańskich Teplicach. Czas nas trochę naglił, ale udało sie i około 18:00 byliśmy w Aqua parku, a tu cudowna zabawa: zjeżdżalnie, rury wodne, masaże, wiry wodne- to było to, czego nasze ciała potrzebowały. Wieczór zakończyliśmy kolacją w Kolibie Zuzanka. Była okazja posmakowa popularnego na Słowacji „syra wyprażanego”. Potem już tylko powrót na camping.
Niedziela to ostatni dzień na Słowacji. O 8:00 Pan kierowca zawiózł nas do Bela- Dulic, gdzie Beliańską Doliną ruszyliśmy na Lysec (1381m). Początek to droga w błocie, potem marsz przez wysokie trawy, przy tym ogromna wilgotność powietrza. Początkowo szlak właściwie bez oznakowania, ale dla przewodnika to żaden problem. Potem po odpoczynku drogą przez las, ale nadal bardzo stromo. Być może to zasługa wizyty na basenach, ale na Lysec docieramy troszkę przed planowanym czasem. Wszyscy w dobrych nastrojach, do tego cudowne widoki. Przed nami główna grań Wielkiej Fatry. Przyjemny wiaterek jeszcze bardziej uprzyjemnia czas, ale musimy wracać. Schodzimy niebieskim szlakiem i wielkie dzięki Panie przewodniku, ze szlakiem tym nie wychodziliśmy. Nogi coraz słabsze, słońce pali coraz mocniej, ale dajemy radę. Czeka na nas zimny potok, który daje upragnione orzeźwienie. Jeszcze trochę marszu i dochodzimy do parkingu, gdzie czeka na nas niezawodny Pan kierowca. Przed odjazdem odwiedzamy jeszcze bar Cerna Hora, ale to tylko na piwko- jeść będziemy juz w Polsce!
W drodze powrotnej juz w autobusie widzimy, ze nad Małą Fatrą znów burza. Około 17:30 jesteśmy w „Karczmie Zbójnickiej” w Zawoi, pyszne polskie jedzenie i w dalsza podróż – teraz juz prosto do Chrzanowa.
Szczęśliwie docieramy około 20:00 i juz marzymy o kolejnej wyprawie.

Małgorzata Cyganik


Gorce – bliżej przyrody 29.06.2014


W Gorce jeździmy dość często, ale przeważnie na Turbacz. A przecież jest tam wiele ciekawych tras, dorodnych buczyn, widokowych polan, ustronnych zakątków i słabo przedeptanych ścieżek.
No i my właśnie postanowiliśmy się wybrać w taki mniej oblegany rejon Gorców.
Pod wodzą Grzegorza ruszyliśmy z Przełęczy Przysłop (750 m npm) by przez Gorc Troszacki dojść do Kudłonia (1276 m npm). Nieco ponad 500 m różnicy poziomów to dla wprawnego turysty niezbyt wiele, ale było z nami kilka osób o przygotowaniu raczej spacerowicza, szliśmy więc niezbyt szybko. Ale przecież nie musieliśmy się spieszyć. Pogoda była doskonała, błękitne niebo i promienie słoneczne zachęcały do spokojnej kontemplacji otoczenia.
Po drodze była niejedna okazja do zachwycenia się rozległymi widokami Gorców i Beskidu Wyspowego. Polany Jaworzynka, Podskały, Jadamówka, Gorc Troszacki umożliwiają coraz to inne spojrzenie na bliższe i dalsze szczyty. Także dalej, między Kudłoniem a Przełęczą Borek można podziwiać panoramy.
Na przełęczy Borek usiedliśmy na dłuższą chwilę, żeby odetchnąć i nacieszyć się leniwie pięknym dniem.
A potem już zostało nam tylko zejście do Koniny. Trochę szkoda, że wszystko, także tak piękny dzień musi mieć swój koniec.

KP


Miśnia i Drezno – 16 – 18 maja 2014


Saksonia od dawna budzi w Polakach mieszane uczucia – stąd wywodzili się m. in. polscy królowie elekcyjni (Sasowie), tu w czasach zaborów znajdowało schronienie, miejsce życia i pracy wielu wybitnych artystów i pisarzy, a jednocześnie była częścią zaborczych Niemiec. I co z tego, że państwo niemieckie było zlepkiem licznych niezależnych, pod pewnymi względami, krajów – landów?
W informatorach turystycznych Miśnię (Meissen) w przewodnikach turystycznych charakteryzują cztery elementy: 1000 lat żywej historii, wszechobecne słynne niebieskie miecze, kraina Łaby – rezydencje i letniska, wyśmienite wino i śmieszne wypieki.
Nas przyciąga szczególnie to drugie, bo Marchia Miśnieńska niezbyt dobrze się historycznie kojarzy. Ale historia jest niezależna od naszych sympatii i antypatii. A Miśnia jest uznawana za „kolebkę” Saksonii i dowodem na to jest m.in. zamek Albrechta (Albrechtsburg) i katedra (Dom zu Meissen). Obie te budowle, szczególnie siedziba książęcego rodu Wettinów, robią ogromne wrażenie, a zamek jest uznawany za pierwszą tego typu budowlę w historii niemieckiej architektury (1471 – 1524, późny gotyk). Dziś jest tu znane muzeum. Z wież zamku roztaczają się wspaniałe widoki, w tym na samo miasto – czyste średniowieczne uliczki ze sklepikami, kafejkami i winiarniami, na kościoły z najbardziej znanym kościołem NMP (Frauenkirche).
A wracając do tego „drugiego”. Kto choć raz był w Miśni wie – wszechobecna porcelana. To tu od 1710 roku powstawało „białe złoto” Wettinów i Saksonii – najwspanialsze porcelanowe rękodzieło. Trudno sobie wyobrazić kulturę materialną Europy bez porcelany miśnieńskiej – z jej niepowtarzalnością, kolorytem, maestrią, smakiem. Mogliśmy tego doświadczyć zwiedzając pokazowy zakład Państwowej Manufaktury Porcelany oraz muzeum i hale ekspozycyjno-handlowe. A „niebieskie miecze” to oczywiście „logo” miśnieńskiej porcelany. Tych cudeniek nie sposób opisać, to trzeba zobaczyć, najlepiej osobiście. I nie należy wtedy brać ze sobą pieniędzy ani kart płatniczych. Trudno ich utrzymać w „stanie nienaruszonym”.
Druga część wycieczki to Drezno. Kto pamięta film „Dziś w nocy umrze miasto” jest pełen podziwu dla pietyzmu odbudowy i rekonstrukcji po dywanowym nalocie na miasto 13 lutego 1945 roku, na miasto, które, na dobrą sprawę, nie miało już wtedy żadnego militarnego znaczenia, szczególnie jego historyczne śródmieście. Osobista moja refleksja – przypominam sobie to miasto z 1972 roku – ślady tamtej nocy były wtedy widoczne na każdym kroku. W czasach NRD wykonywano powolnie jedynie niezbędne prace rekonstrukcyjne. Zupełnie inaczej wygląda to obecnie, choć ślady tamtych zniszczeń są jeszcze widoczne, zostały zachowane dla „potomności”.
Miasto jest ośrodkiem turystycznym, a najbardziej charakterystycznym jest 800-letni zamek rezydencyjny, łączący w sobie saksońską kulturę i style architektoniczne. Szczególnie interesująco wygląda panorama starego miasta oglądana z drugiego brzegu Łaby – mogliśmy ją podziwiać wędrując nabrzeżem do barki „D. Poppelmann”, na której nocowaliśmy.
Najbardziej charakterystyczne budowle Drezna to dawna zbrojownia Albertinum, będąca obecnie jednym z najbardziej znanych w świecie zbiorem dzieł malarstwa i rzeźby oraz Zwinger, jedna z najsłynniejszych budowli na świecie – zespół pałacowy, obecnie centrum kulturalne i obraz dawnego przepychu królewskiego. Zgromadzone zbiory sztuki wszelakiej, w tym Galerie Malarstwa Mistrzów Dawnych i Nowych, zbiory porcelany, zbiory techniczne, Zbrojownia, skarbiec Zielone Sklepienie (Grünes Gewölbe) budzą zachwyt i zapierają dech w piersiach swoim bogactwem i różnorodnością. I dotyczy to nie tylko najsłynniejszej „Madonny Sykstyńskiej” Rafaela Santi, czy też bezcennych zbiorów klejnotów i porcelany. Dla mnie odkryciem był fantastyczny zbiór dzieł tzw. małych Holendrów. Te niewielkie rozmiarami płótna są tak bogate swą treścią i kunsztem malarskim, że zawsze skupiają przy sobie grupy zachwyconych miłośników tego malarstwa.
Jeszcze jedna osobista refleksja z poprzedniego pobytu w tym miejscu – wtedy „Madonna” była w oddzielnej Sali, wyciszonej, a w tle unosiły się dźwięki „Ave Marii” Schuberta. To było cudne i towarzyszyć mi będzie na zawsze. Obecna ekspozycja obrazu, zapewniająca większą przepustowość widzów ale w tłumie, nie zapewnia tej chwili niesamowitej podniosłości, wręcz wzruszenia. Spróbujcie w domowym zaciszu spojrzeć na ten obraz w takim właśnie otoczeniu. Internet Wam to umożliwi.
Potem szybki spacer po mieście i przyciągające oczy zabytki, w tym szczególnie dwa kościoły:
Frauenkirche, Kościół NMP – jeden z najbardziej znanych zabytków protestanckiej architektury sakralnej w Europie. Zbudowany w latach 1726-34 w stylu późnego baroku z elementami klasycyzmu. 13 lutego 1945 roku w wyniku nalotu bombowego Kościół spłonął. Jego ruiny stały się ostrzeżeniem przeciwko wojnie i symbolem pokoju i długo „straszyły” wypaloną wieżą.
Hofkirche – największy kościół katolicki, ostatnia barokowa budowlą w mieście. Zbudowany za czasów Fryderyka Augusta II i jego następcy Augusta Mocnego. Budowa kościoła katolickiego, o której zdecydował specjalnym dekretem budowlanym jeszcze August Mocny, natrafiła w ojczyźnie reformacji na duży sprzeciw. Dlatego też 28 lipca 1739 w wielkiej tajemnicy wmurowano kamień węgielny. W kościele organy Silbermanna, uznawane za najpiękniejsze dzieło tego mistrza.
Jednym z symboli Drezna jest „Pochód książąt” – mozaikowa ściana na której Wilhelm Walther w latach 1872 – 76 odtworzył pochód władców Saksonii z dynastii Wettinów przez wieki (1123 – 1918). Od założyciela dynastii Konrada Wielkiego podróż w czasie prowadzi nas przez wieki – znaleźli się tu również polscy królowie – August II i August III – do saskich królów z XIX i XX wieku. Oryginalne dzieło wykonane w nietrwałej technice sgraffito zostało na początku XX wieku przeniesione na 25 tys. płytek porcelanowych, oczywiście miśnieńska porcelana, które wytrzymały nawet wspomniane bombardowanie. A po restauracji w latach 70-tych na nowo błyszczą na największej w świecie porcelanowej ścianie – 101,90 m długości i 10,51 m wysokości, kafelki o rozmiarach 20,5 x 20,5 cm zajmują łącznie powierzchnię ponad 1000 m2.
Okres pobytu w Dreźnie zbiegał się z kampania wyborczą do Parlamentu Europejskiego – mogliśmy zaobserwować jak to robią inni, również na wesoło, w strojach z epoki świetności stolicy Saksonii.
Na koniec pobytu w Dreźnie – wizyta w Muzeum Józefa Ignacego Kraszewskiego. Jakżeż to dumnie brzmi, a w rzeczy samej jest to niewielki domek w którym pisarz spędził 21 lat swego życia (po ucieczce z kraju po upadku powstania styczniowego) i gdzie napisał około 240 powieści i opowiadań, w tym m.in. słynną „Hrabinę Cosel”. Wprawdzie władze polskie miały swój udział w powstaniu placówki w 1960 roku, ale „muzeum” jest tak „mocno” finansowane, że wynajmuje odpłatnie pomieszczenia na uroczystości rodzinne, towarzyskie lub biznesowe, a nawet mieszkanie gościnne. Smutne, czyżby jego zasługi dla kultury polskiej nie były dostateczne?
Przewodnikiem grupy był kol. Kazimierz Pudo, który w sposób kompetentny i raczej wyczerpujący udzielał informacji, a szczególnie „wyczerpująco” realizował program wycieczki.

A.K.


V Rajd Rodzinny UTW i PTTK – 10 maja 2014


I oto już piąty, jubileuszowy Rajd Rodzinny UTW. Tym razem do udziału w organizacji rajdu akces zgłosili, oprócz Koła PTTK przy UTW w Chrzanowie i Oddziału PTTK Chrzanów, Stowarzyszenie Przyjaciół SP nr 1 „ADAŚ” w Chrzanowie i SKKT – PTTK „Cepry”. Na komandora Rajdu wyznaczono sekretarza Koła PTTK przy UTW kol. Adama Kasperkiewicza.
Metę rajdu wyznaczono w Ośrodku RPWiK w Trzebini (nad Zalewem Chechło), gdzie gościliśmy dzięki uprzejmości władz Przedsiębiorstwa. Ośrodek zapewnił rzeczywiście wspaniałe warunki do realizacji takiego przedsięwzięcia – dużo miejsca, zielono, czysto, media i wszelkie wygody.
Uczestnicy Rajdu mieli do „dyspozycji” dwie trasy piesze (dłuższa – około 7 km – przewodnik kol. Kazimierz Pudo i Zdzisław Hudzik, krótsza – około 3 km- kol. Maria Hudzik) oraz trasę rowerową (około 15 km – Jerzy Gut i Alina Słowik). Na mecie zarejestrowało się 117 osób, którzy indywidualnie i aż w 20 drużynach rodzinnych uczestniczyli w przygotowanych przez organizatorów konkursach i zawodach sprawnościowych i tematycznych, indywidualnych i drużynowych. Ponadto dla najmłodszych zorganizowano „Krainę zabawy”, gdzie pod kierunkiem kol. Ewy Kieres trwały zabawy przy muzyce i ze śpiewem (dorośli od tych zabaw nie stronili).
Rodziny rywalizowały w konkursie na rodzinną piosenkę rajdową, slalomie płaskim, rzutach do tarczy, przeciąganiu liny, konkursie wiedzy o regionie, UTW i PTTK, udzielaniu I pomocy. Najmłodsi mieli możliwość zaprezentowania swych umiejętności plastycznych w konkursie rysunkowym. Nowością w tym Rajdzie był konkurs toczenia obręczy koła rowerowego (starsi wspomnieli dawno zapomnianą „rafkę”). Okazało się to wcale nie takie proste.
Rajd upłynął w atmosferze zdrowej, rodzinnej rywalizacji, wzajemnej życzliwości i radości. Trzeba odnotować kolejny raz sprzyjanie pogody – po niezbyt ciekawym chmurnym poranku zrobiła się wspaniała słoneczna pogoda, sprzyjająca rekreacji na świeżym powietrzu (nie zawiodła nasza „Pogodynka”).
Po podsumowaniu wyników uzyskanych przez rodziny w poszczególnych konkurencjach – I miejsce i Puchar Prezesa UTW p. Lucyny Kozub-Jentys zdobyła rodzina państwa Góreckich, przed rodzinami państwa Burligów i Bejsterów. Wszyscy uczestnicy otrzymali nagrody, dyplomy, okolicznościowe medale i plakietki, symboliczne upominki. Dobremu nastrojowi sprzyjały „słodkie nagrody” i posiłek regeneracyjny – bigos. Cieszy nas liczny udział słuchaczy UTW wraz z rodzinami (dzieci, wnuki).
Jeszcze podziękowania dla uczestników Rajdu i organizatorów oraz zapraszamy na kolejny – VI Rajd Rodzinny UTW-PTTK. Miejsce tylko trzeba znaleźć równie dostępne i atrakcyjne.

A.K.


Bawaria 8-13.04.2014


Od kilku lat pojawiły się wśród naszych członków propozycje odwiedzenia zamków Ludwika Bawarskigo, Monachium i tak dalej. No więc wreszcie wpisaliśmy do planu na rok 2014 hasło „Bawaria”.
Chętni na wyjazd zebrali się dość szybko ale przygotowania trwały kilka miesięcy.
W końcu jednak nadszedł wtorek 8. kwietnia, zebraliśmy się wieczorem w autokarze i już mieliśmy ruszać, kiedy okazało się, że brak nam jednej osoby. Chwilę czekaliśmy spokojnie (pewnie się spóźni), ale po kilku minutach trzeba było zacząć działać, czyli skontaktować się z nieobecną. Niestety nie było to łatwe, bo podczas zapisu nie zostawiła numeru telefonu. Wreszcie przez znajomych znajomych udało się nawiązać kontakt i okazało się, że Pani J jest zaskoczona, że to dziś a nie jutro ma wyjeżdżać. I tu osiągnęła wynik w granicach rekordu świata w pakowaniu się, bo po około 23 minutach była już w autokarze. W sumie odjechaliśmy z około 50-minutowym opóźnieniem, ale uczestnicy wycieczki wykazali zrozumienie i, poza zwyczajowym „butelka dla każdego załatwi sprawę” nie było żadnych pretensji.
Nocny przejazd minął bez załóceń i rano byliśmy już w Norymberdze.
Zwiedzanie tego miasta we środę, 9. kwietnia zaczęliśmy od świadka jego najnowszej historii – terenu corocznych zjadów partii nazistowskiej: Reichsparteitaggelaende. Cały teren jest utrzymany w porządku, pozostałości Hali Kongresowej są wykorzystane przez muzeum upamiętniające lata terroru nazistowskiego oraz Filharmonię ale Zeppelinwiese, czyli znane z kronik filmowyh centralne miejsce zlotów partyjnych jest ogromnym, pogrodzonym płotami parkingiem, tak, że trudno odczuć i wyobrazić sobie nastrój tego miejsca z tamtych lat a nawet trudno sfotografować trybunę, z której wódz pozdrawiał wiwatujące, wierne tłumy. Ale można zrozumieć, że gospodarzom Norymbergi nie zależy na nadmiernym eksponowaniu tego wątku ich historii.
Po zakończeniu spaceru po tym, dość rozległym, terenie przejechaliśmy w rejon starówki. Spacer po pieczołowicie odrestaurowanej po zniszczeniach wojennych starówce rozpoczęliśmy przy Zamku Norymberskim. Jest to dobry początek, bo, oprócz możliwości zapoznania się z budowlami pamiętającymi początki miasta zyskuje się także okazję do spojrzenia na centrum miasta z góry (bo zamek, jak to zamek, został zbudowany na wzgórzu panującym nad miastem).
Dalej podczas spaceru urokliwymi uliczkami starówki obejrzeliśmy między innymi dom Albrechta Duerera, kościół św Sebalda, Rynek z piękną gotycką studnią i kościołem Mariackim (w południe podziwialiśmy prezentowany na wieży tego kościoła przemarsz elektorów przed cesarzem), kościół św Wawrzyńca (Lorenzkirche) z licznymi gotyckimi ołtarzami, rzeźbami, obrazami a wśród nich pięknym dziełem Wita Stwosza – Zwiastowaniem i wspaniałym 18-metrowym cyborium.
Trzeba przyznać, że norymberska starówka ma swój urok i warto tu spędzić najlepiej kilka dni, ale my mieliśmy, niestety, tylko pół dnia i musieliśmy ruszać dalej.
Po kilku godzinach jazdy autokarem zatrzymaliśmy się pod skocznią w Garmisch – Partenkirchen.
Każdy chciał sfotografować skocznię – następczynię tej (wysadzonej w kwietniu 2007), na której rekordzistą obiektu był Adam Małysz a obecnie nadal każdego 1 stycznia odbywaję się zmagania w ramach Turnieju Czterech Skoczni. Tyle czasu było na Ga-Pa we środę, ale jeszcze tu wrócimy.
A teraz już trzeba było kierować się do hotelu.
Jeszcze niecała godzina jazdy, w międzyczasie przekroczenie (niezauważalne) granicy państwowej z Austrią i już jesteśmy w Berwang – małej, cichej miejscowości wśród alpejskich szczytów. Otoczenie jest tu wspaniałe: z daleka widoczny Zugspitze (2962 mnpm), wokół wszędzie nieco niższe, ale przecież sięgające 2000 mnpm szczyty, miejscami pokryte jeszcze śniegiem, w dolinie pensjonaty oczekujące gości – po prostu marzenie. Zachwycaliśmy się tymi widokami każdej chwili.
Na nas również oczekiwano w hotelu Blitz. Sprawnie zakwaterowaliśmy się w wygodnych pokojach i po krótkim odświerzeniu nadszedł czas na obiad a po nim wreszcie na odpoczynek po długiej podróży. Zajęcia w podgrupach były raczej krótkie, bo ostatnia noc, spędzona w autokarze i cały dzień po niej złamały nawet twardzieli.
We czwartek, 10. kwietnia po śniadaniu wyjechaliśmy do Hohenschwangau. Zwiedzenie położonych w tej miejscowości dwóch zamków związanych z królem Ludwikiem II (Hohenschwangau i Neuschwanstein) to obowiązkowy punkt programu każdej wycieczki w te strony ale i wielka przyjemność. Zamki są wspaniałe, zaprojektowane i zbudowane (Hohenschwangau – przebudowany) pod osobistym nadzorem króla Ludwika, usytuowane w cudownej scenerii alpejskiej, z niemiecką starannością przygotowane na przyjęcie turystów z całego świata, także z Polski. A po zwiedzeniu zamku Neuschwanstein warto wrócić na parking przez wąwóz rzeki Pullat – co prawda ścieżka jest nierówna i miejscami trochę stroma (ale to zejście), za to gwarantuje wspniałe widoki.
Po zakończeniu zwiedzania w Hohenschwangau przejechaliśmy do nieodległego miasteczka Fuessen. Trochę nas tu postraszył deszcz, ale i tak udało się nam zapoznać z przepięknym kościołem parafialnym, ciekawym zamkiem i pełnym uroku starym centrum a także odetchnąć chwilę przy kawie lub porcji lodów.
A ostatnim punktem programu w tym dniu był wieczorek bawarski. W restauracji w miejscowości Hopfen am See czekały na nas przysmaki bawarskiej kuchni (między innymi świetna golonka), piwo oraz człowiek – orkiestra, który przy użyciu współczesnego sprzętu elektronicznego ale także kilku instrumentów dętych potrafił zagrać wszystko, począwszy od melodii bawarskich, poprzez polskie (a jakże – dość liczne, nie tylko „Szła dzieweczka”) aż do rosyjskich na koniec. Tańcom nie było końca, śpiewy słychać było daleko, jednym słowem – zabawa była przednia. I żałowaliśmy bardzo, że jak każda zabawa, rownież i ta musiała mieć swój koniec.
W piątek, 11. kwietnia po śniadaniu wyjechaliśmy zwiedzać kolejny zamek Ludwika II – Linderhof. Jedyny w pełni ukończony przez króla obiekt to pałacyk położony w dużym, starannie urządzonym parku (w nim między innymi sztuczna grota Wenus, przecudnej urody pawilon mauretański, kaskada wodospadów). Również tu zachwyca otoczenie zespołu – piękna dolina między alpejskimi szczytami.
Kolejnym punktem programu była słynna w świecie malowana wieś – Oberammergau. Rozwijająca się tu od drugiej połowy XVIII wieku sztuka zdobienia domów malowidłami przedstawiającymi motywy biblijne, sceny rodzajowe, elementy architektury (iluzjonistycznie przedstawione typowe dla baroku kolumny, portale i inne elementy) jest już w tej chwili uznaną miejscową specjalnością – jest tu nawet szkoła nauczająca tej techniki, z której wywodzą się także znani w świecie malarze. Malowidła takie można zobaczyć także w innych miejscowościach, ale nigdzie w takim bogactwie i różnorodności. Spacer po wsi dał nam możliwość podziwiania tej sztuki a także umożliwił chwilę oddechu w jednym z licznych tu lokali czekających na turystów.
Następnym obiektem godnym uwagi w tej bogatej pod względem krajoznawczym okolicy jest zespół klasztorny w Ettal. Rozległy kompleks obejmujący klasztor, wspaniały barokowy kościół oraz przyklasztorne obiekty gospodarcze, między innymi browar i gorzelnię można by zwiedzać cały dzień – my, niestety, mogliśmy tam zabawić tylko niecałą godzinę. Czasu starczyło na wejście na krótko do kościoła i odwiedzenie przyklasztornego sklepiku z bogatym wyborem miejscowych pamiątek (między innymi lokalnego piwa oraz nalewek).
Ostatnim już miastem zwiedzanym tego dnia było Garmisch – Partenkirchen. Jest to znana stolica sportów zimowych w Niemczech, jeden z punktów startowych do zdobywania najwyższego szczytu Niemiec: Zugspitze a poza głównym sezonem urocze miasteczko z przyjemnym starym centrum, bez natłoku gości, bez goniących za dutkami na każdym kroku górali.
Już kierując się do bazy noclegowej zboczyliśmy nieco z głównej drogi i nieopodal Ga-Pa odwiedziliśmy Eibsee, gdzie oprócz śródgórskiego jeziora podziwialiśmy dolną stację kolejki linowej na Zugspitze.
Po tak bogatym we wrażenia dniu wieczorne zajęcia w podgrupach były raczej krótkie, tym bardziej, że następnego dnia już wypadało nam ruszać w drogę powrotną.
12. kwietnia w sobotę po śniadaniu, z żalem opuściliśmy piękne Berwang i przejechaliśmy do Monachium. Zwiedzanie tego miasta zaczęliśmy od spaceru po ogrodach Pałacu Nymphenburg, letniej rezydencji Wittelsbachów, budowanej przez włoskich mistrzów w 2 połowie XVII wieku a potem jeszcze przez około 150 lat rozbudowywanej przez najlepszych architektów, specjalistów od urządzania ogrodów a także od budowy fontann z Francji i Niemiec.
Po spacerze po ogrodach Nymphenburgu przejechaliśmy tramwajem i metrem do centrum miasta. Rozpoczęliśmy zwiedzanie monachijskiej starówki: Karlsplatz, Michaelskirche (w ktorym spoczywa, między innymi Wittelsbachami, także król Ludwik II), Frauenkirche (katedra Najświętszej Marii Panny), Kolumna Mariacka, Nowy Ratusz ze sławnym Glockenspiel (koncert dzwonków z tańczącymi figurkami przedstawiającymi sceny z historii miasta), Stary Ratusz, Odeonsplatz, Kościół Teatynów, rezydencja Książąt i Królów Bawarskich, Bawarska Opera Narodowa, Hofbräuhaus to kilka z najciekawszych obiektów, które widzieliśmy. Oprócz obiektów o ogromnej wartości historycznej i architektonicznej mogliśmy podziwiać bogate życie centrum Monachium: liczne, jak zwykle rzesze turystów ale także wyjątkowo w tym dniu grupy ubranych w tradycyjne stroje mieszkańców bawarskich bliższych i dalszych miejscowości i przeplatające się z tymi rzekami ludzkimi grupy kibiców Bayernu i Borussi, przygotowujących się do wieczornego spotkania na słynnej Allianz Arenie. Było kolorowo, tłoczno, głośno, ale bez agresji, nienawiści, wzajemnego obrażania się – dlaczego nie może tak być u nas. Policji było może nieco więcej niż zwykle, ale bez przesady.
Po spenetrowaniu starówki, łącznie z przerwą na kawę, piwo (jakże by nie – w Monachium), czy posiłek przejechaliśmy metrem przed próg BMW Welt – przeznaczonego dla klientów, amatorów motoryzacji i turystów fragmentu centralnego zespołu tego koncernu. Można tam podziwiać (a także kupić, oczywiście) najnowsze i najpiękniejsze modele samochodów, motocykli. Można się przymierzyć, sprawdzić, czy dany kolor będzie dobrze komponował się z nową sukienką, posiedzieć chwilę w najdroższym nawet modelu. Nie kupiliśmy nic i wkrótce opuściliśmy wspaniałą ekspozycję.
Po kładce nad zewnętrzną obwodnicą centrum przeszliśmy do Parku Olimpijskiego, gdzie w 1972 r odbyły się igrzyska XX Olimpiady, pamiętne tym, że terroryści palestyńscy z organizacji Czarny Wrzesień dokonali zamachu na sportowców izraelskich (w wyniku zamachu i nieudanej akcji policji zginęło 11 sportowców izraelskich, 5 terrorystów i jeden policjant) a dla nas kojarzące się między innymi ze złotym medalem zdobytym przez polskich piłkarzy.
Wyjechaliśmy na Olympiaturm, skąd podobno (kiedy jest świetna widoczność – nam nie było dane) da się podziwiać Alpy, przeszliśmy po alejkach parku, między obiektami olimpijskimi o wciąż zachwycającej architekturze (szczególnie stadion olimpijski sprawia wrażenie).
I to już był ostatni punkt programu krajoznawczego tej imprezy. Pozostało nam wsiąść do autokaru i dać się zawieźć do Chrzanowa.
W niedzielę rano byliśmy już na miejscu, zmęczeni, ale bardzo zadowoleni z wycieczki. Bawaria z jej atrakcjami bardzo nam się podobała, baza w Berwang zachwyciła wszystkich, pogoda (także – ducha) dopisała – czego chcieć więcej.

KP


Łagiewniki i Tyniec 6.4.2014


Niedzielna, przedświąteczna wycieczka do klasztoru Benedyktynów w Tyńcu oraz Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach wpisuje się w przygotowania do Świąt Wielkanocnych, a także w cykl „wypraw” turystycznych typu „swego nie znacie”.
Klasztor Benedyktynów, będący siedzibą opactwa, swymi korzeniami sięga zamierzchłej przeszłości państwa polskiego – został najprawdopodobniej ufundowany przez Kazimierza Odnowiciela w roku 1044, na co może wskazywać jedna z dat wyrytych na starych, zachowanych kamieniach. Niektórzy badacze uważają jednak, że fundatorem klasztoru był Bolesław Śmiały, zwany również Szczodrym (syn Odnowiciela), który po zabójstwie biskupa Stanisława Szczepanowskiego, późniejszego Świętego Stanisława, został wygnany i na wygnaniu zmarł. Jedna z teorii (legend) mówi, że po jego śmierci zwłoki zostały potajemnie sprowadzone do klasztoru w okutej trumnie, i tu zostały pochowane. Klasztor był wielokrotnie niszczony i odbudowywany. Ostatnia odbudowa miała miejsce po roku 1947, a od roku 1968 kościół św. Piotra i Pawła w kompleksie klasztornym stał się ponownie opactwem, czyli siedzibą biskupa. Jednostka gospodarcza Opactwa oferuje na terenie klasztoru szereg produktów pod marką Produkty Benedyktyńskie, a zwiedzający maja dostęp do Muzeum Opactwa, gdzie można się zapoznać z jego historią, zobaczyć artefakty znalezione w czasie prac remontowych i konserwacyjnych.
O tym, i o innych przekazach historycznych i legendach, w sposób ciekawy opowiadał przewodnik – pan Kazimierz Pudo.
Po wizycie w Tyńcu, przy ciągle poprawiającej się pogodzie, udaliśmy się do Sanktuarium Miłosierdzia Bożego, związanego z życiem i działalnością św. Faustyny Kowalskiej, propagatorki kultu Bożego Miłosierdzia. Dla chętnych wizyta przy relikwiach św. Faustyny i cudownym obrazie Jezusa Miłosiernego w kaplicy św. Józefa oraz wizyta w Sanktuarium stały się poruszającym przeżyciem duchowym. Obiekt powstał w latach 1999-2002 jako dwupoziomowa świątynia, z wolno stojącą wieżą widokową (77 metrów) z rozległym widokiem na panoramę Krakowa. Dobrze, że winda funkcjonowała, ale w ramach pokuty .. W dolnym kościele znajduje się pięć przepięknych kaplic, fundowanych przez zagraniczne episkopaty. Kaplica centralna pw. św. siostry Faustyny („włoska”), pw. Communio Sanctorum (Świętych Obcowanie) („węgierska”), pw. Św. Andrzeja Apostoła (Pojednania) („greckokatolicka”), pw. Św. Krzyża („niemiecka”) i pw. Matki Bożej Bolesnej („słowacka”). Kościół górny to powszechnie znana świątynia na około 5000 miejsc, raczej o ascetycznym wystroju.
Wizyta w Sanktuarium dostarczyła wielu wzruszeń, a także stanowiła okazję do modlitewnej refleksji przed zbliżającymi się świętami.
Jeszcze przejście do Centrum Jana Pawła II „Nie lękajcie się!”, a właściwie Instytutu Dialogu Międzykulturowego im. Jana Pawła II (w budowie). Powstająca z ogromnym rozmachem instytucja kulturalna przyjęła jako swoją misję „zachowanie i promowanie dziedzictwa, które pozostawił po sobie Święty Jan Paweł II oraz dialog między religiami i kulturami”. Wystrój świątyni w Centrum przypomina nieco wystrój Świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie.
Wracamy do Chrzanowa, raczej w skupieniu aniżeli ze zwykłym w takiej sytuacji rozbawieniem i turystycznym zawadiactwem.

A.K.


Czechy na Prima Aprilis – czyli pół żartem, pół serio. 30.03.2014r.


Pięknego i słonecznego ranka, 30 marca, grupa 44 śmiałków wyruszyła z chrzanowskiego Placu Tysiąclecia do Czech. Wycieczkę zorganizowało Koło Grodzkie. Nie była to jednak taka zwyczajna wycieczka, gdyż tym razem była to wycieczka prima aprilisowa. A na takich wycieczkach wszystko może się zdarzyć!
Pogodę mieliśmy wręcz idealną! Było ciepło i słonecznie. Wszyscy w bardzo dobrych humorach zajęliśmy miejsca w autobusie i wyruszyliśmy zdobywać Czechy. Jednakże zanim dotarliśmy na czeską ziemię odwiedziliśmy parę innych i bardzo ciekawych miejsc po drodze.
Pierwszym przystankiem na naszej trasie były Iwanowice. Jest to wieś leżąca na terenie Dłubniańskiego parku Krajobrazowego, położonego w malowniczej Dolinie Dłubni. Pierwszym punktem naszego pobytu w Iwanowicach był kościół pw. Św. Trójcy. W tym niezwykle ciekawym, drewnianym kościele byliśmy tylko na chwilę, ale wszyscy byliśmy pod wielkim wrażeniem tego co tam zobaczyliśmy. Wnętrze tego niewielkiego, drewnianego kościółka robi naprawdę duże wrażenie. Można tam podziwiać piękną, zachowaną polichromię, ołtarze i rzeźby. Co do wspomnianych rzeźb to podkreślić należy, iż to w tym kościele znajduje się m.in. krucyfiks z warsztatu samego Wita Stwosza. Jako że, czasu nie mieliśmy zbyt dużo, a atrakcji przed nami było jeszcze sporo, ruszyliśmy w stronę centrum wsi, do Muzeum Regionalnego PTTK i UG w Iwanowicach. Na zbiory tego niewielkiego muzeum składają się ekspozycje i rekwizyty związane z historią Iwanowic i okolic. Mogliśmy więc zobaczyć zbiory archeologiczne, geologiczne i historyczne oraz pamiątki po sławnych osobach, które bywały w Iwanowicach. A bywały tutaj takie osobistości jak np. książę Józef Poniatowski, Tadeusz Kościuszko czy Józef Piłsudski.
Zaraz potem ruszyliśmy do Prandocina. Tam odwiedziliśmy romański kościół grodowy pw. Św. Jana Chrzciciela. Niestety tym razem trafiliśmy na czas Mszy Św. więc podziwialiśmy kościół tylko z zewnątrz. Kościół ten, liczy sobie wiele stuleci, gdyż zbudowano go w XII wieku. Oczywiście do naszych czasów zachowało się niewiele, a sam kościół był przebudowywany.
Następnie ochoczo wsiedliśmy do autobusu, bo czas już naglił i wszyscy chcieliśmy znaleźć się w obiecanych Czechach. I co ciekawe zaraz potem jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki tam się właśnie znaleźliśmy! A jakże! Wspomniane Czechy prima aprilisowo okazały się troszkę inne niż się niektórzy spodziewali. Wszyscy członkowie wycieczki z uśmiechami na ustach stanęli pod metalową tablicą z napisem RSP CZECHY! Ten intrygujący napis znaczy po prostu: Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna w Czechach, które są jednym z największych przedsiębiorstw rolnych na terenie naszego województwa. Po zrobieniu sobie wspólnego zdjęcia upamiętniającego wiekopomną wycieczkę, zadowoleni z faktu zdobycia czeskiej ziemi, wsiedliśmy z powrotem do autobusu i ruszyliśmy dalej.
Mijając po drodze miasto Proszowice, dojechaliśmy do Hebdowa, gdzie odwiedziliśmy dawny klasztor Norbertanów. Tym razem podobnie jak poprzednio trafiliśmy tam w trakcie Mszy Św., ale nic nie przeszkodziło nam w tym by obejść klasztor i podziwiać go z zewnątrz. Ten ponorbertański, gotycko-barokowy zespół kościelno-klasztorny został ufundowany w 1160 roku. Usytuowany jest on na wzgórzu, w zakolu Wisły, zaledwie 20 km od Krakowa. A co ciekawe – jest to drugie po Tyńcu najstarsze założenie klasztorne w Małopolsce!
Zaraz potem ci, którym starczyło sił i odwagi ruszyli do Puszczy Niepołomickiej. Puszcza Niepołomicka to bardzo ciekawe miejsce. Ten kompleks leśny znajduje się ok. 20 km od Krakowa, w Zachodniej części Kotliny Sandomierskiej. Sama nazwa puszczy wywodzi się od staropolskiego słowa „niepołomny” – co oznacza „niemożliwy do pokonania, zniszczenia, wytrzebienia”. Znaczy to, że dawno temu puszcza była lasem bardzo trudnym do wykarczowania i bardzo niedostępnym. To tutaj m.in. polowali polscy królowie. Tak więc i my zuchwale ruszyliśmy drogą w głąb nieprzebytej puszczy. Po drodze mieliśmy okazję zdobyć szczyt zwany Kobylą Głową, który wznosi się aż 212 m n.p.m. Co ciekawe, jest to najwyższy punkt w Puszczy Niepołomickiej. Powstanie tego wzgórza zawdzięczamy działalności lodowca w okresie tzw. zlodowacenia krakowskiego.
Jak to jednak z Prima Aprilis bywa, przewidywany czas przejścia przez Puszczę – 45 minut okazał się nieco inny… Czterdzieści pięć minut to było….. ale w jedną stronę! A w drugą, powrotną stronę tyle samo.
Po spacerze przyszedł czas na odpoczynek w Niepołomicach. Tam każdy miał czas wolny. Kto chciał ten zwiedzał, a kto chciał odpocząć, ten odpoczywał. Centrum Niepołomic jest również ciekawe, gdyż można podziwiać tutaj główną atrakcję turystyczną tego miasta – XIV wieczny zamek królewski zbudowany przez Kazimierza Wielkiego. Przy Rynku znajduje się też następna atrakcja: gotycki kościół parafialny pw. Dziesięciu Tysięcy Męczenników, również ufundowany przez Kazimierza Wielkiego.
Jednak to nie był jeszcze koniec naszej wycieczki. Czekała bowiem na nas jeszcze jedna atrakcja – zwiedzanie dworku Matejki w Krzesławicach. Krzesławice to dzielnica Krakowa, część Nowej Huty, będąca dawną wsią nad rzeką Dłubnią. Tam mogliśmy podziwiać zrekonstruowane wnętrza wiejskiej posiadłości mistrza, a także posłuchać ciekawych opowieści dotyczących tego miejsca.
Kto miał jeszcze siłę i ochotę mógł na samo zakończenie wycieczki udać się parę kroków dalej i zobaczyć drewniany kościół w Krzesławicach. Kościół ten pw. Św. Jana Chrzciciela i Matki Boskiej Szkaplerznej zbudowano w latach 1633-48 w Jaworniku koło Myślenic. Świątynia została stamtąd przeniesiona i odbudowana w latach 1984-97.
Tak więc po całym dniu pełnym niespodzianek – tych prima aprilisowych i tych zaplanowanych udaliśmy się w drogę powrotną do domu. Kto nie był z nami niech żałuje!

I.D.


Jaskinia Komonieckiego 16.03.2014r.


Beskid Mały mamy najbliżej z wszystkich gór, więc jeździmy tam dość często, choć przeważnie niezbyt licznie. Tym razem również było nas niewiele – zaledwie 13 osób. Ale tu zawiniła także pogoda – prognozy zapowiadały opady deszczu a nawet śniegu, chłód i wiatr.
Jednak grupka twardzieli nie dała się zastraszyć i ruszyła na szlak.
A trasa, którą wymyśliła Małgosia, była dość oryginalna. Zaczęliśmy w Targoszowie (w niewielkim deszczu), by zielonym szlakiem przez Czarną Górę (tu już w śniegu) a potem bez szlaku dojść do Jaskini Komonieckiego. Ta grota raczej, niż jaskinia, może służyć za schronienie przed opadami dla kilkudziesięciu nawet osób a latem bywa wykorzystywana jako miejsce noclegów podczas biwaków. My również chętnie skorzystaliśmy ze schronienia pod jej okapem i rozpaliliśmy ognisko, by się nieco rozgrzać i upiec kiełbaski.
Po posileniu się ruszyliśmy dalej. Warunki nadal były trudne: szliśmy po kilkunastocentymetrowej warstwie świerzego śniegu, padał wciąż nowy śnieg, wiał wiatr. Ale cóż to dla wytrawnego turysty – nie przejmowaliśmy się tym wcale.
Obok źródła Zimnej Wody wkrótce doszliśmy do czerwonego szlaku a nim przez szczyt Leskowca do schroniska PTTK pod Leskowcem i znów był czas na ogrzanie się i wzmocnienie posiłkiem.
Powróciliśmy do Targoszowa żółtym szlakiem przez Gancarz. W drodze powrotnej mieliśmy sporo szczęścia, bo silny wiatr złamał pień świerka i zwalił go na ścieżkę chwilę po tym, jak nią przeszliśmy. Do busika doszliśmy już bez problemów.
Trochę zmokliśmy, trochę zmarzliśmy, ale warto było. Każdy dzień w górach to nowa przygoda.

KP


„Spotkanie Przy Miedzy


15 marca br. po raz dziewiąty ponad 120 przewodników PTTK z 3-ch województw; Małopolski, Śląska i Świętokrzyskiego gościło na Ziemi Chrzanowskiej.
W ramach Przewodnickich Spotkań przy Miedzy przewodnicy gościli w Gminie Libiąż, gdzie w LCK powitał ich V-ce Burmistrz Jarosław ŁABĘCKI przedstawiając Gminę w krótkiej prezentacji. Zespół „Libiążanki” zaprezentował część swojego repertuaru, a po degustacji miejscowych specjałów przewodnicy zwiedzili: kościół Przemienienia Pańskiego, kamieniołom, wzgórze Lipie i sztolnię szkoleniową Zakładu Górniczego. Na obiad tradycyjnie pojechano autokarami do OHP Górka, gdzie po smacznym obiedzie przygotowanym pod kierunkiem pana Adama PALIWODY przewodnicy wzięli udział w Sesji Przewodnickiej. W tej części prezentację: geologiczną przedstawił p. Marek SZUWARZYŃSKI, przyrodniczą p. Piotr GRZEGORZEK, o sprawach przewodnickich poinformowali kol.: St. Kawęcki, R. Ziernicki, J.Zalitacz i K.Hudzik. Zadowoleni, zaopatrzeni w materiały reklamowe dostarczone przez chrzanowski Punkt Informacji Turystycznej działający pod Miejską Biblioteką Publiczną, MOT – Kraków, ŚOT, Starostwo Powiatowe oraz Gminę Libiąż, zapewnili iż na Jubileuszowe Spotkanie przy MIEDZY przyjadą do Chrzanowa w marcu 2015 na 2 dni. Organizatorzy spotkań Koło Przewodników Beskidzkich i Terenowych im. prof.dr Zdzisława Krawczyńskiego przy o/PTTK w Chrzanowie – ZAPRASZA.

Krzysztof Hudzik


Babia Góra 9.3.2014


Już chyba ponad 10 razy wybieraliśmy się w marcu na Babia Górę. Znalazłem w swojej poczcie zaproszenie z 2006, ale to nie był pierwszy taki wyjazd.
W tym roku zebrało się wyjątkowo liczne grono amatorów zimowego spotkania z Królową Beskidów – było nas aż 47 (w tym 22 Kobiety, obdarowane przez prezesa słodkimi upominkami). Nawet w pełni lata nie wszystkie wycieczki są tak liczne. Myślę, że niektórych uczestników zmyliła wcześnie w tym roku przybyła w doliny wiosna. Spodziewali się chyba, że skoro w Chrzanowie rozkwitają już pierwsze wiosenne kwiaty, to i na Babiej zima ustąpiła.
A tu, kiedy dojechaliśmy do Zawoi i pokazał nam się widok na masyw babiogórski, okazało się, że jest biały ! I wkrótce przekonaliśmy się, że zimowe atrakcje nie ominą nas. Prawie od samej Przełęczy Krowiarki ścieżka prowadząca na szczyt była oblodzona. Kto miał – zakładał raki, kto zostawił w domu – przeklinał swoją lekkomyślność, kto jeszcze nie kupił – obiecywał sobie solennie, że jeszcze w tym sezonie to zrobi.
Te kilka osób, które miały na nogach „żelastwo” lub choćby uproszczone wersje miniraczków, szły w górę sprawnie – pozostali czepiając się pazurami posuwali się powoli w bok od ścieżki, gdzie było w miarę bezpiecznie, choć znacznie mniej wygodnie.
Odcinek do Sokolicy, gdzie warunki terenowe znacznie się poprawiły (na ścieżce był ubity śnieg, po którym szło się lepiej) pokonaliśmy wolniej, niż latem, ale wszyscy bezpiecznie.
A potem to już była sama przyjemność: wyszliśmy ponad zalegające w dolinach mgły, towarzyszyło nam słońce i, wraz z nabieraniem wysokości, coraz szerszy widok, także na Tatry.
A właściwie to na południu widać było prawie wyłącznie Tatry, bo cała Orawa spowita była we mgle. Także po wyjściu na szczyt mogliśmy podziwiać tylko nieliczne, wyrastające ponad warstwę nisko zalegających chmur szczyty: Wielki Chocz, Małą Fatrę, Pilsko.
Na szczycie, oczywiście, trzeba było zrobić kilka zdjęć, niektórzy, tradycyjnie już, pozowali boso na śniegu. Był czas na kanapkę, kubek herbaty, westchnienie zachwytu nad pięknem tego świata.
A potem trzeba już było schodzić. Droga do Brony i jeszcze niżej znów wymagała uwagi ze względu na występujące miejscami oblodzenia lub wyślizgany śnieg ale i ten odcinek wszyscy przeszli bezpiecznie. Amatorzy wyczynu weszli dodatkowo na Małą Babią a nawet poszli jeszcze dalej grzbietem granicznym.
W końcu wszyscy spotkaliśmy się w schronisku na Markowych Szczawinach, gdzie znów można było odetchnąć przy herbacie, talerzu żurku lub jeszcze przy czymś innym.
A na koniec pozostało już tylko zejście czarnym szlakiem na parking, gdzie czekał na nas autokar. Niestety, nawet najpiękniejszy dzień w górach kiedyś się kończy.

KP


IV Bal Turystów Chrzanowskich 01.03.2014


Czwarty już Bal Turystów Chrzanowskich potwierdził, że interesuje nas nie tylko wędrówka i poznawanie nowych miejsc, ale chętnie także bawimy się w gronie przyjaciół.
Tym razem w restauracji „Pod Jesionem” bawiło się prawie 60 osób.
Ponieważ ostatnia sobota karnawału wypadła na 3 dni przed imieninami Kazimierza – to właśnie czterej obecni na balu panowie o tym pięknym imieniu obsadzeni zostali w rolach głównych.
Ale bawili się wszyscy i można tu zacytować mistrza Adama:

Jedzą, piją, lulki palą,
tańce, hulanki, swawola.
Ledwie karczmy nie rozwalą,
ha, ha, hi, hi, hejże, hola !

Do tańca grał, tradycyjnie już, jeden z Kazimierzy, wspomagany okazjonalnie przez kolegę z trąbką. Bogaty, różnorodny repertuar wyśpiewany przy akompaniamencie współczesnej techniki cyfrowej zachęcał do zabawy, tak więc na parkiecie było tłoczno.
Było, jak co roku, losowanie Pucharu Prezesa (bon na bezpłatny udział dwóch osób w wycieczce „Na Krokusy do Doliny Chochołowskiej” wylosował tym razem Wacek Oczkowski), wręczone zostały także nagrody dla najaktywniejszych chrzanowskich turystów – fotografów. W konkursie „Wspomnienia z podróży 2013” zwyciężyła Marysia Grochal przed Henrykiem Biśtą i Jerzym Gołębiowskim.
Kiedy zabrzmiały ostatnie takty muzyki, żegnaliśmy się z żalem, ale i z mocnym postanowieniem spotkania się na kolejnym balu turystów chrzanowskich (a to będzie już piąty, więc pewnie organizatorzy przygotują coś specjalnego).

KP


„Zaćmienie” w Teatrze Zagłebia


22 lutego 2014 r. w sobotnie popołudnie odbył się wyjazd do Teatru Zagłębia w Sosnowcu zorganizowany przez Koło Grodzkie Oddziału PTTK w Chrzanowie na spektakl pt.: „Zaćmienie” Antona Czechowa, w adaptacji Igora Gorzkowskiego. Grupa 27 osob na miejsce dotarła na tyle wcześnie, aby bez pośpiechu udać się do teatru i usiąść w małej, teatralnej kawiarence przy filiżance kawy lub herbaty lub móc pospacerować po okolicy przed rozpoczęciem spektaklu.
Historia Teatru Zagłębia zaczyna się w 1897r. Uroczyste otwarcie rozpoczęto premierowym spektaklem „Zemsta” A.Fredry. Sosnowiecka scena była jedynym teatrem z „prawdziwego zdarzenia” w regionie. Co więcej – to właśnie tu szczególnie dbano o podtrzymanie tradycji patriotycznych. We wczesnym okresie istnienia teatru do Sosnowca przyjeżdżali znakomici aktorzy by wspomnieć tu chociażby Józefa Kotarbińskiego. W repertuarze teatru znajdowały się sztuki Korzeniowskiego, Fredry, Szekspira, a nade wszystko Gabrieli Zapolskiej. Wszystkie grane po polsku. W repertuarze teatru znajdowały się również operetki i opery. Teatr Zagłębia jako jeden z nielicznych zaproponował swojej publiczności cykl przedstawień Witolda Gombrowicza. „Iwona księżniczka Burgunda” w reżyserii Zbigniewa Zasadnego, „Operetka”, „Ferdydurke”, „Ślub” i „Pornografia” w reżyserii Jacka Bunscha. Teatr proponuje oprócz klasycznej i współczesnej dramaturgii spektakle muzyczne takie jak: „Kram z piosenkami” Schillera, „Niech żyje bal” Osieckiej, „Sztuka kochania” Książka jak również farsy i komedie: „Wieczór kawalerski” Howdona, „Prywatna klinika” Chapman/Freeman. Teatr nie zapomina również o najmłodszych widzach. Przez wiele lat stworzył piękne spektakle dla dzieci i młodzieży m.in.: „Jaś i Małgosia” wg braci Grimm, „Calineczka” Staropolski w/g Andersa, „Ania z zielonego wzgórza” Montgomery.
A sztuka „Zaćmienie”? No cóż tak obcy, a jednak tak dziwnie znajomi można by powiedzieć, patrząc na bohaterów opowiadań Antona Czechowa. Bo czy historia kobiety żałującej swej decyzji o małżeństwie nie mogłaby być historią każdej z nas? A uliczny artysta próbujący sprzedać swoje dyskusyjnej jakości talenty? Rozterki serca, problemy dnia codziennego, życie, śmierć, radości i bolączki zwyczajnego człowieka. Trafność i prostota, a więc to co najlepsze.
Owacje na stojąco były uwieńczeniem świetnej gry aktorskiej.
Miło spędzony czas zachęca do kolejnych spotkań.

Anna Walczyk


Orawice 15-16.02.2014


Tradycyjny dwudniowy zimowy wyjazd w góry tym razem miał za cel słowackie kąpielisko termalne – Orawice. Ale, oczywiście, nie tylko dla moczenia się w ciepłej wodzie tam pojechaliśmy.
I tak w sobotę grupa turystów przeszła doliną Rohacką do dawnej Tatliakowej Chaty, podziwiając wspaniałe otoczenie, między innymi Wołowiec, Rohacze i dlaszy ciąg tak zwanej Orlej Perci Tatr Zachodnich. Byli też amatorzy zjazdów, którzy szusowali w Orawicach a potem używali kąpieli w ciepłym basenie.
Wieczorem znów nastapił podział według zainteresowań: część uczestników spotkała się, by omówić sukcesy i niedociągnięcie Oddziału PTTK w Chrzanowie w roku 2013 a pozostali mogli poddać się emocjom sportowym, kibicując naszym sportowcom startującym w Soczi, a szczególnie Zbigniewowi Bródce (1500 m na łyżwach) i Kamilowi Stochowi (duża skocznia), którzy zdobyli w tym dniu złote medale.
A potem był jeszcze czas na walentynkowy wieczorek taneczny.
W niedzielę zasadnicza częć grupy wybrała się na spacer do Doliny Juraniowej a właściwie do jej wylotu, bo dalej jest ona zamknięta w sezonie zimowym. Spokojna, wygodna droga leśna z licznymi polanami umożliwiającymi podziwianie widoków (m.in na Osobitą, Wołowiec, Grzesia) była doskonała dla raczej słabo rozruszanych w środku zimy piechurów. Narciarze znów zjeżdżali z górki na pazurki.
Potem wróciliśmy do Orawic i weszliśmy na teren basenów termalnych. W ciepłej wodzie mineralnej można doskonale zrelaksować się po spacerze czy zjazdach na nartach. Liczne dodatkowe atrakcje (basen z falą morską, różnego rodzaju wodotryski i masaże wodne) sprawiają, że można tam spędzić kilka godzin nie nudząc się.
No i wreszcie nadszedł czas na powrót. Jeszcze tylko przystanek w Zawoi – na posiłek – i już wkrótce jesteśmy w domu.
Łącznie 40 osób miało okazję świetnie wypocząć przez dwa dni w pięknej okolicy.

KP

Zdjęcia z wycieczki



Kulig 1.2.2014


W sobotę 01.02.2014 odbyła się wycieczka Kola Grodzkiego do Białki Tatrzańskiej, którą kończył kulig w Jurgowie.
W programie dla każdego coś miłego. Przed południem dla chętnych baseny termalne „Terma Białka”, narty lub spacer po Białce Tatrzańskiej. Z relacji jedynego „rodzynka” chętnego na narty, trasy narciarskie fantastyczne (dobrze przygotowane).
Grupa, która poszła popluskać się w basenach termalnych też nie żałowała – dużo atrakcji. Zabawa odbywała się w 8 basenach (wewnątrz budynku i z przejściem na baseny na wolnym powietrzu z widokiem na Tatry Wysokie), jacuzzi, zjeżdżalniach, gejzerach i wodospadach. Po południu kuligiem z Jurgowa dotarliśmy na samą granicę ze Słowacją, aby bawić się przy ognisku. Powrót do autokaru odbywał się już przy świetle pochodni.



Wycieczka Koła Grodzkiego do Gliwic 26.1.2014


W bardzo mroźny styczniowy poranek grupa 19 wytrwałych turystów PTTK Chrzanów wyruszyła na wycieczkę do Gliwic. Dojazd do celu wycieczki upłynął dość szybko, gdyż wszyscy zajmowali się „tworzeniem” zimowych obrazów na zamarzających szybach busa. Pierszym punktem naszej wycieczki był jeden z najwyższych drewnianych obiektów w Europie, 111 m drewniana wieża nadawcza Radiostacji Gliwickiej. Największy istniejący obiekt tego typu w Europie znany m.in. z tzw. „prowokacji gliwickiej 1939 roku”. Obiekt ten wpisany jest w trasę „Szlaku Zabytków Techniki Górnego Śląska”.
Nieco już zmarznięci udaliśmy się w „ciepłe” miejsce tj. do przytulnych pawilonów miejskiej palmiarni w parku Chopina, gdzie mogliśmy podziwiać różnorodne gatunki roślin egzotycznych, jak i też znanych z życia codziennego /pieprz i wanilia./. Panie szczególnie zainteresowało naturalne wyposażenie mieszkań tzw. „fotel teściowej” czy żywe kamienie. Kusząco zwisające owoce pomarańczy, pomelo czy bananowców pobudzały nasze zmysły wzroku i smaku; niestety część tych okazów nie jest jadalna! Dlatego też po zwiedzeniu palmiarni musieliśmy zaspokoić swoje chęci parzoną kawą i owocowymi deserami w miejscowej kawiarni.
Dalszym punktem zwiedzania była Willa Oscara Caro, gdzie zapoznaliśmy się z wystrojem wnętrz willi znanego przemysłowca, jego zainteresowaniami oraz mogliśmy zwiedzić jedną z wystaw czasowych pt. „Nowiny Paryzkie – Garderoba XIX-wiecznej elegantki”, prezentującą damskie stroje z epoki /część zabytkowych, a część wykonanych specjalnie na wystawę przez Panią kustosz/.
W międzyczasie pogoda się poprawiła i mogliśmy w blasku słońca zwiedzić gliwicki Rynek wraz z fontanną Neptuna /skąd Neptun w Gliwicach?, zapraszamy na wycieczkę/. Z Rynku udaliśmy się na Zamek Piastowski, gdzie na ekspozycji archeologicznej mogliśmy zobaczyć eksponaty wydobyte w trakcie prac modernizacyjnych na gliwickim rynku oraz zapoznać się z historią Gliwic.
Na zakończenie wycieczki uraczyły nas „anielskie” głosy w gliwickiej katedrze p.w. Św. Piotra i Pawła, gdzie odbywał się koncert kolęd i pastorałek.
Tak uduchowieni i zadowoleni udaliśmy się w drogę powrotną do Chrzanowa.
A kto nie był niech żałuje.

AS i TS


Powitanie Nowego Roku – Magurka, Czupel 1.1.2014


I znów minął rok i czas powitać nowy.
Oczywiście o północy strzeliły szmpany (lub ich imitacje), oczywiście były tańce, hulanki, swawole (niestety w tym roku brać turystyczna nie zdołała się zebrać na jednej wspólnej imprezie i bawiła się w kilku miejscach), ale przecież my, turyści, najważniejsze chwile przeżywamy w górach.
Tak więc świtkiem bladym (o 9.00) w środę 1 stycznia wyjechaliśmy (20 osób) w stronę Beskidu Małego.
Godzinna podróż przydała się jeszcze niektórym do odespania przebalowanej nocy. Kiedy jednak dojechaliśmy na Przełęcz Przegibek nie było odwołania – trzeba ruszać dalej pieszo. Na szczęście pogoda była niezła, śnieg, który spadł wcześniej zdążył spłynąć i nawet nie pozostało po nim błoto a trasa wymyślona na ten dzień – niezbyt długa i nie wyczerpująca, więc humory dopisywały a i na kondycję nie narzekaliśmy. Po pokonaniu pierwszego odcinka dotarliśmy do schroniska PTTK na Magurce. Spotkaliśmy się tam z czwórką turystów z Olkusza, którzy chcieli powitać Nowy Rok wspólnie z nami, ale nie zmieścili się w naszym busie i dojechali indywidualnie.
Przed schroniskiem był toast za pomyślność w Nowym Roku, okolicznościowe pierniczki i inne ciasteczka a potem – chwila na odpoczynek w schronisku.
Kolejny odcinek – na Czupel (933 m npm), był jeszcze lżejszy, bo już bez wielkich podejść. W kilku miejscach na polanach mogliśmy podziwiać widoki na najbliższe otoczenie (niestety dalsza okolica była słabo widoczna ze względu na zamglenie).
Potem pozostało już tylko zejście do Międzybrodzia Bialskiego, jak wszystkie odcinki wycieczki – lekkie, łatwe i przyjemne.
W sumie – doskonała wycieczka na powitanie Nowego Roku, także dla tych, którzy bawili się całą noc.

KP